39028.fb2 Lustro Pana Grymsa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Lustro Pana Grymsa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Rozdział czwarty

Ciepły, jaskrawy blask zajrzał Agacie w oczy. Obróciła się na drugi bok i wymamrotała w półśnie:

– Wiem, mamo, wiem… Już wstaję…

Nagle przypomniała sobie, gdzie jest, i szeroko otworzyła oczy. Niebo swojsko błękitniało nad jej głową, a ponad górami wschodziło jasnożółte słońce. Jednak jego blask w niczym nie przypominał przydymionego światła naszego słońca. Był ostry i oślepiający. Nim Agata zdążyła pogodzić się z jego odmiennością, jej wzrok zarejestrował kątem oka jakieś inne, równie silne źródło światła po przeciwnej strome horyzontu. Ku swemu zdumieniu ujrzała, że nad doliną wschodzi drugie słońce, o barwie jasnego wrzosu.

No cóż, skoro wszystko jest inne, niech będą dwa… – pomyślała melancholijnie.

I rzeczywiście, wszystko było inne, ale Agata nie mogła dociec przyczyny tej inności. Niebo po prostu błękitniało, a trawa była zwyczajnie zielona. Liście drzew, choć inne w kształtach niż ziemskie, miały jednak znajomą, soczystą barwę szmaragdu. Ostrokolczaste, niskie krzewy usiane były jasnoniebieskim, bujnym kwieciem, w gruncie rzeczy bardzo podobnym do znanych dziewczynce kwiatów. Cóż więc takiego było w tej przyrodzie, że w Agacie narastało poczucie obcości?

Zagadka wydawała się nie do rozwiązania. Agata wzruszyła ramionami i jeszcze raz rozejrzała się dokoła. Dzień potwierdził jej pierwszą, nocną obserwację. Znajdowała się w kotlince, stanowiącej część wielkiego, łagodnego zbocza, które wstępowało coraz wyżej i wyżej, aby zakończyć wspinaczkę u stóp widocznych na horyzoncie wysokich gór. Mimo odległości Agata dostrzegła, że podstawę gór porasta gęsty las i tylko nagie szczyty wystają sponad zwartego splotu drzew. Początkowo nigdzie nie zauważyła śladu innego życia niż roślinne, lecz gdy w pewnej chwili uniosła głowę w górę, ujrzała ogromne jakby ptakomotyle o małych, pozbawionych dziobów główkach i wielkich, rozłożystych, tęczowych skrzydłach. Były co najmniej tak duże jak orły, lecz nie miały w sobie ich groźnego dostojeństwa, tylko pełen bezbronności wdzięk. Mimo swego ogromu fruwały nad nią swobodnie, trzepocząc delikatnie skrzydłami z niemal motylim, kruchym wdziękiem, i przyglądały się jej ze zdziwieniem.

– Jesteście piękne! – zawołała do nich Agata, pełna radości na widok jakiegoś życia. Ptakomotyle w odpowiedzi wydały melodyjny i wysoki dźwięk.

Dziewczynka powoli odwróciła się w stronę doliny. Tutaj zbocze łagodnymi, naturalnymi tarasami opadało w dół, niezmienne w swej urodzie, porośnięte gęstą trawą i okrytymi kwieciem drzewami, zdobne w gęste korony potężnych liściastych drzew.

W dole, hen, daleko, między drzewami, majaczyło coś białego: nieduże, delikatne, niemal koronkowe…

– Miasto! Więc ktoś tu mieszka! Wreszcie kogoś spotkam i spytam, o co w tym wszystkim chodzi! I dowiem się, gdzie jest Kusy! – ucieszyła się dziewczynka. Ani przez chwilę nie pomyślała, że ze strony mieszkańców obcego, nieziemskiego miasta może jej coś grozić. Była ufna wobec wszystkiego, co żyje. Pomyślała też, że Kusy, wiedziony doświadczeniem, jeśli poczuł głód lub pragnienie, na pewno udał się do miasta. Ruszyła więc energicznie w dół, z przyjemnością rozglądając się dokoła. Nad jej głową nadal latały barwne ptakomotyle, jednak w ich tęczowej urodzie było coś niepokojącego. Niepokojący był też krajobraz. Niezwykle piękny, to prawda, ale pięknością dziwnie kaleką, ułomną… Całej tej kolorowej, przyciągającej wzrok urodzie przyrody czegoś brakowało. Agata nie umiała tego sprecyzować, ale czulą, to wszystkimi zmysłami. Im dłużej szła, tym bardziej potęgowało się wrażenie, że cały tutejszy krajobraz jest jakby nie dokończony. Pomyślała, że gdyby chciała wiernie odtworzyć pędzlem ten krajobraz, nauczyciel zwróciłby jej uwagę, że jeszcze nie skończyła obrazu…

Szła i szła, coraz bardziej zdziwiona brakiem jakichkolwiek ścieżek czy dróg. Wszędzie rozpościerała się nie tknięta stopą trawa. Poza ptakomotylami nie było widać śladów innego życia. A ptakomotyle towarzyszyły jej niestrudzenie. Ich skrzydła mieniły się wielością barw. Miały w sobie wszystkie odcienie fioletu, błękitu, żółci, zieleni. Przekrzywiały w locie malutkie główki, jakby pragnąc lepiej przyjrzeć się niespodziewanemu przybyszowi.

Miasto zbliżało się z każdym krokiem. Były to jednak kroki z minuty na minutę wolniejsze. Z nieba, z dwóch słońc, które zdążyły wspiąć się wysoko nad horyzont, lał się prawdziwy żar. Agacie coraz silniej zaczynało doskwierać pragnienie, biorąc górę nad uczuciem głodu.

Dopiero teraz, gdy miasto w całości zaczęło wyłaniać się spoza koron potężnych drzew, Agata dostrzegła, że otacza je wysoki, biały mur. Jego ściany uwieńczone były koronkowymi blankami. To one nadawały miastu wrażenie kruchości, delikatności…

– Miasto jak z bajki – roześmiała się dziewczynka.

Nie robiło wrażenia dużego. Było zdecydowanie małe. Stojąc na zboczu, powyżej niego, Agata mogła swobodnie objąć je wzrokiem. Mur wił się wśród trawy dziwacznymi zygzakami, to wybrzuszając się, to znowu wgłębiając. Gdzieniegdzie znad muru wystawały niewysokie, smukłe, kolorowe wieżyczki.

Wygląda, jakby najpierw zbudowano miasto, a potem otoczono je murem, który dlatego ma taki nieregularny kształt – pomyślała Agata. – Gdyby najpierw budowano mur, byłby po prostu kwadratowy lub okrągły…

Mimo wypatrywania nigdzie w murze, jak daleko sięgał wzrok dziewczynki, nie było widać żadnej bramy.

…może jest z tej strony, której jeszcze nie widać – pomyślała z nadzieją. – Jeśli szybko jej nie znajdę, umrę tu z głodu i pragnienia…

Żar wzmagał się i dziewczynka co chwilę przysiadała w cieniu wielkich drzew. Po pokonaniu kilkuset metrów zbocza znalazła się pod murem miasta. Z bliska nie był ani taki biały, ani koronkowy. Szarobiały kamień wykruszył się w wielu miejscach, tworząc ruchome, grożące zawaleniem występy, a delikatna i z oddali wyrafinowana rzeźba blanków była po prostu wynikiem postępującej rujnacji. Mur odpadał i kruszał nierówno, lecz gęsto, co z oddali wyglądało jak koronkowa ozdoba, ale z bliska dawało wrażenie ponurego i niepokojącego zaniedbania.

– To miasto kończy swój żywot – szepnęła zaskoczona dziewczynka. – Chyba że tylko jego mury są tak zniszczone.

Zaczęła iść cierpliwie wzdłuż muru, szukając wejścia do miasta. Jednak czas mijał, dłużył się każdy krok, a bramy nie było. Za to wszędzie miękko szeleściła nie tknięta czyjąkolwiek stopą trawa.

– Nie wychodzą w ogóle z miasta? – zaczęła denerwować się dziewczynka. – Przecież w każdym mieście, otoczonym nawet najwyższym murem, musi być jakieś wejście i wyjście!

Lecz nigdzie ich nie było. Po blisko czterech godzinach marszu Agata zorientowała się, że okrążyła miasto, wracając do punktu wyjścia – i nie znalazła nawet śladu bramy. Była już bardzo zmęczona. Uczucie głodu i pragnienia narastało. Głód mogła jeszcze wytrzymać, ale brak wody – w oślepiającym i bezlitosnym blasku obu słońc – zaczął jej doskwierać coraz natrętniej.

– Umrę tu z wycieńczenia i nikt mnie nawet nie zauważy – jęknęła. Czy to możliwe, że nikt jej nie dostrzegł zza muru? Po chwili, z najwyższą determinacją, Agata zaczęła krzyczeć:

– Hej! Hej! Wy tam! Słuchajcie! Wpuśćcie mnie! Słyszycie?! Jest tam kto?! Hej! Hej!

Krzyczała długo, aż do zachrypnięcia. Wreszcie wysuszone gardło odmówiło posłuszeństwa. Gdy zrezygnowana położyła się w cieniu najbliższego drzewa, nagle usłyszała wysokie, przypominające rozświergotane ptaki, głosy. Podniosła głowę i ujrzała, że ze zrujnowanego szczytu murów przyglądają się jej jakieś niezwykle kolorowe istoty…

– Mój Boże, co za włosy… – wyszeptała osłupiała dziewczynka.

Wychylające się zza muru istoty miały długie, kręcone włosy, połyskujące w świetle obu słońc niespotykanymi kolorami. Agata widziała główki zielone, niebieskie, żółte, fioletowe, pomarańczowe…

– Hej! Wy! Wpuśćcie mnie! – krzyknęła znowu, godząc się łatwo z tęczową, porażającą wzrok barwnością tubylców, byle dostać od nich łyk wody.

Rozświergotane głosy umilkły na moment, by za chwilę znowu rozbrzmieć ptasią muzyką.

– Wpuśćcie mnie! Chcę pić! Umrę tu z pragnienia! Obeszłam mur i nigdzie nie widzę wejścia! Zróbcie coś!

Kolorowe główki zbiły się w gromadkę i głosy zaświergotały z jeszcze większym ożywieniem. Za chwilę fioletowowłosa istota przechyliła się przez mur i wołając coś śpiewnym głosem, wykonała zamaszysty ruch ręką. Do stóp Agaty upadł jakiś przedmiot. Szukając w wysokiej trawie, natrafiła na coś chłodnego i twardego. W jej dłoni znalazł się cienki metalowy łańcuszek, na którym wisiał niewielki szmaragdowy kamień. W środku kamienia pulsowało rytmicznie malutkie, ciepłe światło…

– Dziękuję wam bardzo, ale nie chcę żadnych prezentów! – krzyknęła zirytowana i coraz bardziej spragniona. – Chcę wejść do waszego miasta! Muszę się czegoś napić! Konam z pragnienia!

Fioletowowłosa istota uparcie powtarzała jakiś gest. Nagle Agata zrozumiała:

– On chce, żebym to włożyła na szyję…

Ledwo łańcuszek spłynął przez głowę Agaty, świergotliwe głosy rozbrzmiały zrozumiałą mową, a ciepłe, małe światełko w szmaragdowym kamieniu pulsowało jakby w rytm języka. Agata pojęła, że naszyjnik obdarzony jest magiczną mocą. Nim zdążyła się nad tym zastanowić, do jej uszu dobiegły tajemnicze słowa, wypowiadane przez kolorowe istoty:

– Ty jesteś Ta!… Jesteś Ta! Po co tu przyszłaś? Nikt cię tu nie chce!… Ty jesteś Ta! Idź lepiej gdzie indziej!

Za sprawą szmaragdu język tubylców stał się zrozumiały, ale słowa niejasne.

– Nie zrobię wam nic złego, naprawdę – powiedziała schrypniętym głosem dziewczynka. – Jak mogłabym wam zaszkodzić? Chcę tylko wejść do waszego miasta, napić się czegoś i odpocząć…

– Jesteś Ta! Ty jesteś Ta! To straszne, że jednak przyszłaś! – świergotały wysokie, wyraźnie poirytowane głosy.

– Musicie mnie wpuścić! – krzyknęła Agata resztką sił, wkładając w słowa największy gniew, na jaki ją było stać.

– Musimy!… Musimy… Oczywiście, że musimy… Ty jesteś Ta i musimy robić, co każesz, ale po co tu przyszłaś? Są jeszcze inne miasta, chyba są… Nikt cię tu nie chce… Ty jesteś Ta!

– Nie mogę dłużej czekać! – tupnęła nogą dziewczynka. – Wpuśćcie mnie natychmiast!

Dziwna bierność rozświergotanych istotek obudziła w Agacie złość i upór. Już, już zaczęła czuć wyrzuty sumienia za nie zamierzoną przecież własną nieuprzejmość, gdy z muru zaczął zsuwać się na linach jakiś przedmiot. Był to po prostu duży kosz. Nie zastanawiając się ani chwili nad wytrzymałością lin, dziewczynka weszła do niego i usiadła. Kosz natychmiast zaczął unosić się do góry, kolebiąc się niezdarnie na boki i grożąc w każdej chwili upadkiem z wysokości paru metrów. Agata pomyślała, że jeśli tajemnicze istoty puszczą linę, spadnie i w najlepszym razie boleśnie się potłucze.

Jednak już po chwili bezpiecznie stała na krużganku z kolorowymi, sięgającymi jej niewiele ponad głowę istotami. Wszystkie otoczyły ją ciasno, bezceremonialnie miętosząc jej sukienkę i szarpiąc za włosy. Jednak nie było w nich ani strachu, ani tym bardziej agresji, tylko pełna niezrozumiałej niechęci ciekawość. Przypominały drobnych, filigranowych ludzi. Jednak z najwyższym trudem Agata mogłaby rozróżnić, które z nich są kobietami, a które mężczyznami, nie widziała też dzieci. Wszystkie istoty miały jednakowo długie, faliste fryzury o tęczowych barwach i wysokie, melodyjne głosy. Ich twarzyczki przypominały buzie lalek, ładne i nieco bezmyślne, z dużymi okrągłymi oczami.

– Ty jesteś Ta! I to wcale nie jest dobrze – powtórzyła z naciskiem Fioletowa Istota i zaraz wszyscy odsunęli się od Agaty.

– Dlaczego Ta? – spytała dziewczynka.

– Bo masz włosy w tym kolorze.

– W tym kolorze? – zdziwiła się Agata, ale już po chwili skojarzyła sobie, że w oślepiającej wręcz gamie barw, upiększających głowy otaczających ją istot, nie ma czerwieni. Tylko jej włosy lśniły tą płomienistą barwą.

– Kto to jest Ta? – spytała niecierpliwie, przygładzając mimo woli fryzurę.

– To ty! To przecież ty! – zaszczebiotały głosy.

– Ale co to znaczy „Ta”?

– Ta to jest Ta! O co ci chodzi? Jesteś Ta, i już! Ta to znaczy Ta! Jakie głupie pytanie! Nie udawaj, że jesteś kim innym! Wszyscy wiedzą, że jesteś Ta!

Agata pomyślała, że nie usłyszy żadnej sensownej odpowiedzi. Istoty wiedziały, co znaczy krótkie, tajemnicze „Ta”, i wydawało się, iż nie pojmują, że ktokolwiek, a zwłaszcza ona, Agata, może tego nie wiedzieć.

– Chce mi się pić, no i… – nagle urwała. Instynkt nakazał jej zmilczeć na razie o Kusym, choć na końcu języka miała zdanie: „no i szukam mojego psa…”

– Chodź, czeka na ciebie twój pokój, znajdziesz w nim wszystko, czego potrzebujesz – powiedziała Fioletowa Istota, bezceremonialnie ciągnąc ją za rękę.

– Mój pokój? – zdziwiła się Agata, idąc pospiesznie, otoczona kolorową, niewielką gromadką.

– Oczywiście, twój pokój. Czeka już na ciebie od dawna. Przecież ty jesteś Ta i musiałaś wreszcie przyjść – zaświergotały głosy.

– Co to znaczy „mój pokój” i od jak dawna na mnie czeka? – wołała Agata, idąc za drobiącymi szybko istotami. – Powiedzcie wreszcie coś sensownego! Ja nic nie rozumiem!

– No, twój pokój! Co za głupie pytanie! Czemu nic nie rozumiesz? Jesteś Ta i niczego nie rozumiesz! Jakże to może być? – świergotały zniecierpliwione głosiki.

Agata już wiedziała, że niewiele dowie się od swych współtowarzyszy.

– Może w mieście spotkam jakichś mądrzejszych – westchnęła z nadzieją i już bez słowa dała się prowadzić Fioletowej Istocie.

Z krużganków na szczycie zniszczonego muru malutki pochód – Agata i kilkanaście kolorowych istotek – ruszył w dół, na poły zrujnowanymi kamiennymi schodami, a potem dalej, w głąb miasta.

Miasto przedstawiało widok ponury i do reszty przygnębiło dziewczynkę niemożnością dowiedzenia się czegokolwiek. Kręte, wąskie uliczki, brukowane kocimi łbami, prowadziły wzdłuż szeregu niewysokich domów. Można było dostrzec, że ongiś te domy musiały być piękne, wyrafinowane architektonicznie, pełne lekkich, rzeźbionych balkoników, wysmukłych wieżyczek, szerokich, drewnianych bram zdobnych w płaskorzeźby. Ktoś oglądający te domostwa z dużej odległości nadal mógł sądzić, że widzi oryginalne i wykwintne twory przebogatej architektury – domy dostatnie, zamożne, zadbane. Jednak z bliska widać było odpadające tynki, dziurawe dachy, rozlatujące się futryny okien, wiszące na skrzywionych zawiasach bramy. W bruku, którym wyłożone były wąskie uliczki, coraz to pojawiały się głębokie dziury.

– To miasto przecież umiera… – szepnęła pełna smutku dziewczynka. – Umiera i wygląda tak, jakby nikt go nie próbował ratować…

Choć szli przez dłuższy czas, nie było widać żadnych pojazdów. Dziewczynka wiedziała już – po wędrówce wzdłuż muru – że miasto nie było duże, więc pojazdy były właściwie zbędne. Świeża zaś, wysoka trawa za murem zdawała się świadczyć o tym, iż za granice miasta nikt nie wychodził.

Byłoby to niezwykle dziwne, ale przecież możliwe, zwłaszcza że w murze nie było żadnej bramy…

Mały pochód, idąc w głąb miasta, mijał po drodze niewielkie grupki przechodniów, którzy na ich widok zatrzymywali się i szeptali z niechętnym zainteresowaniem:

– Przyszła Ta, która miała przyjść… Będą kłopoty… Musiała przyjść, przecież wiecie… Musiała, niestety, ale będą kłopoty. Mogłaby iść sobie gdzie indziej, do innych miast… Ale czy są inne miasta? Kto to wie?… Będą kłopoty… Przyszła Ta…

W tych szeptach Agata nie czuła ani gniewu, ani agresji, ani strachu, lecz tylko apatyczną rezygnację; przechodnie, podobnie jak jej współtowarzysze, nie mieli siły lub ochoty do okazywania mocniejszych uczuć. Nawet ich zainteresowanie osobą dziewczynki było krótkotrwałe. Ci, co już ją obejrzeli, odwracali się leniwie i udawali w swoją drogę. Jednak ich wzrok każdorazowo padał najpierw na włosy Agaty, a dopiero potem, jakby mniej uważnie, lustrował jej sylwetkę, ubiór, twarz…

Agata ciekawie rozglądała się dokoła. Miasto – choć chylące się ku upadkowi – musiało być ongiś niezwykłe. Wszystkie budowle były wysmakowane w szczegółach. Niegdysiejsi budowniczowie kochali się w pięknie, w luksusie, nie szczędzili swemu miastu wyszukanych zwieńczeń dachów, wielości wysmukłych kolumienek, mnogości płaskorzeźb i skomplikowanych ozdób. Wąskie i kręte uliczki miały mnóstwo schodków, prowadzących w jakieś zaułki w górę lub w dół. Kiedyś musiało tu tętnić życie. Jakiż kataklizm spowodował upadek tej zamożnej ongiś społeczności? Przechodniów na ulicach było niewielu i Agata pomyślała, że albo idzie jakąś pośledniejszą uliczką, albo też miasto ma niewielu mieszkańców; mniej w każdym razie, niż mogłoby ich swobodnie pomieścić.

Po pewnym czasie wzrok jej zarejestrował inne dziwne szczegóły. Ku swemu zdumieniu stwierdziła, że bardzo wiele osób śpi na ulicy. Jedni spali wprost na ziemi, zwinięci w kłębek pod ścianą domu lub u wejścia do bramy, niektórzy spoczywali w otwartych sieniach czy na kamiennych schodkach.

– Czy to są bezdomni? – spytała zdziwiona Agata, bo wydawało jej się, że domów, choć zrujnowanych, jest znacznie więcej niż ludzi.

– Jacy bezdomni? – zdziwiła się Fioletowa. – Oni śpią.

– Ale dlaczego śpią na ulicy zamiast w domu?

– Tam śpią, gdzie muszą – padła niczego nie wyjaśniająca odpowiedź.

Niewielki pochód dotarł wreszcie do małego domku, położonego na uboczu, w pobliżu muru. Nieduży placyk przed domkiem był pusty. Fioletowa Istota wprowadziła dziewczynkę do środka, a pozostali uczestnicy pochodu rozeszli się bez pożegnania w różne strony. Oczom Agaty ukazała się niewielka, przytulna komnata, ale zaniedbana, jak wszystko w tym dziwnym mieście. Gdzieniegdzie kąty komnaty zdobne były w gęste pajęczyny, a sprzęty spowijała delikatna i miękka warstwa kurzu. Tynki na ścianach już dawno utraciły swoją gładkość. W rogu komnaty stało szerokie, wygodne łoże, a na niskim stoliku o koślawych nogach – taca pełna ogromnych, apetycznie wyglądających owoców o barwie ciemnego fioletu i wysmukły dzban z wodą. Agata chciwie wypiła kilkanaście dużych łyków. Woda miała zwyczajny smak, ale była zbyt ciepła.

– Masz tu wszystko, czego ci trzeba – powiedziała niecierpliwie Fioletowa. – Teraz rób, co chcesz, albo rób to, co musisz. Ja się zdrzemnę…

I ku zdumieniu dziewczynki ułożyła się wygodnie na szerokim łożu, zasypiając niemal w tej samej sekundzie, w której jej głowa przywarła do przybrudzonej poduszki.

– Coś podobnego… – wyszeptała urażona Agata.

Po chwili jednak, godząc się z dziwacznymi obyczajami mieszkańców miasta, zaczęła oglądać wnętrze domku. Nie było w nim jednak nic szczególnego. Zwykłe, mocno podniszczone meble rozstawione były w dwóch niewielkich pokojach. Nieduże pomieszczenie tuż obok przypominało łazienkę. Dopiero teraz Agata stwierdziła, że nigdzie w oknach nie ma szyb i nie wyglądało na to, by kiedykolwiek były. Otwory okienne były owalne, miały spore rozmiary, dzięki czemu do pokoi wpadało dużo światła.

Dwa słońca dają pewnie tak dużo ciepła, że nie ma tu nigdy zimy, więc szyby są niepotrzebne – pomyślała Agata, i jej bowiem zdążył już dać się we znaki skwar, panujący w tej krainie od chwili, gdy nad horyzont leniwie wpełzły dwie jaskrawo świecące kule słoneczne.

Agata nie zdążyła jeszcze obejść całego domku, gdy Fioletowa Istota obudziła się. Przeciągnęła się swobodnie i wstała z łoża. Po chwili, nie patrząc w ogóle na Agatę i głośno ziewając, wyszła z domku, nie skinąwszy nawet głową.

– Cóż to za obyczaje! – obruszyła się Agata, ale Fioletowa już zniknęła, skręciwszy z niewielkiego placyku w jedną z wąskich uliczek.

Agata została sama.

– No i co ja mam teraz zrobić? – spytała głośno i bezradnie samą siebie. Nie odpowiedziało jej nawet echo.