39028.fb2 Lustro Pana Grymsa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Lustro Pana Grymsa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Rozdział piąty

Agata nie bała się na ogół samotności, a nawet lubiła chwile, w których przebywała sama ze sobą. Teraz jednak, w tej niezwykłej sytuacji, obecność kogoś z mieszkańców miasta wydawała się jej niezbędna, żeby mogła zrozumieć coś z tego, co się dzieje. Niestety, pierwsze napotkane istoty nie powiedziały jej nic sensownego. Egzotyczne z wyglądu, ospałe umysłowo – choć nie wydawały się pozbawione rozumu – niezdolne były cokolwiek wyjaśnić. Jakby wszystko uważały za oczywiste. Tak oczywiste, że niegodne wyjaśnień. Tymczasem wszystko – zdaniem dziewczynki – było całkowicie niezrozumiałe.

One nie były wcale zaskoczone tym, że pojawiłam się w ich świecie – myślała Agata. – Przeciwnie, wyraźnie oczekiwały mojego przyjścia, wydawało się im ono czymś nieuniknionym, choć niekoniecznie przyjemnym. Nie były zadowolone z mego pojawienia się, o, nie, coś je zirytowało, zaniepokoiło…Ta”… Mówiły o mnie „Ta” i dawały do zrozumienia, że wiedzą, iż wcześniej czy później musiałam tu przyjść. Ten domek rzekomo czeka na mnie od dawna! Cóż to wszystko znaczy? Kto pomoże mi to wyjaśnić? Nigdy nie pojmę tego bez czyjejś pomocy…

Agata umiała myśleć. Powiedzmy sobie szczerze, że myślenie jest darem, który nie każdy posiada w stopniu wystarczającym. Najczęściej, po chwili koncentracji, nasze myśli rozpraszają się i niemal niczego nie domyślamy do końca. Agata umiała skoncentrować się i porządnie, głęboko przemyśleć wszystkie fakty. Ale tym razem faktów było stanowczo za mało, by wywnioskować z nich cokolwiek. Jeden tylko fakt był bezsporny, choć nie umiała go niczym wytłumaczyć.

I w krajobrazie, i w tym zniszczonym mieście czegoś mi brakuje. Czegoś tu nie ma, choć doprawdy nie wiem czego i chyba nigdy tego nie odgadnę. Co powoduje, że wszystko wydaje się ułomne? Ułomny krajobraz, ułomne miasto, ułomni jego mieszkańcy. Jakby nie dokończeni… – myślała dziewczynka. – Wszystko tu przypomina niezwykle piękny, urzekający urodą kwiat, któremu ktoś bezmyślnie oderwał kilka płatków… Albo puszystego kota pozbawionego ogona… Lub obraz, na którym ktoś wymazał jakiś istotny fragment…

Obraz… Agata nagle ujrzała, że na jednej ze ścian pokoju wisi nieduży obrazek. Dałaby głowę, że jeszcze przed chwilą go tu nie było. Zawsze wrażliwa na sztukę i ciekawa jej, musiałaby przecież – w czasie przeszukiwania domku – zwrócić uwagę na to, że na ścianie wisi obraz! A jednak przysięgłaby, że go nie widziała.

Teraz jednak nieduży obrazek najspokojniej wisiał sobie na jednej ze ścian. Dziewczynka podeszła bliżej. Malowidło przedstawiało jakiś znany jej górski krajobraz. Wysmukłe, posępne, czarne kształty gór rysowały się na tle nocnego, granatowego nieba, rozjarzonego obcymi konstelacjami gwiazd.

– To są przecież góry, które ujrzałam zaraz po przejściu przez lustro – szepnęła. – Te góry, w stronę których chciała mnie poprowadzić świecąca strzała.

Wzrok dziewczynki bez udziału jej woli przylgnął niemal magnetycznie do obrazu. Przedstawiony na nim pejzaż zdawał się pulsować życiem. Kusił, wołał niemym, choć natarczywym głosem, zapraszał: „Chodź, chodź do nas… czekamy… chodź…”

…jak lustro – wzdrygnęła się Agata. – Jak to złe, fałszywe lustro, które zabrało mi psa i zmusiło w ten sposób do przyjścia tutaj, choć wcale tego nie chciałam…

Dziewczynka wstrząsnęła się, jakby ją przeszły dreszcze. Odwróciła się plecami do obrazu i podeszła do stołu. Już nie widziała, jak obraz powoli, powoli znikał ze ściany…

Spojrzała nieufnie na tacę z wielkimi, ciemnofioletowymi owocami. Po chwili wahania wzięła jeden i ugryzła. Był soczysty, choć mdły. Jednak już po zjedzeniu kilku kęsów Agata poczuła, że nie jest ani głodna, ani spragniona. Owoce miały czarodziejskie właściwości.

Jedząc je, nie umrę z głodu czy pragnienia – pomyślała zadowolona.

Z prawdziwą przyjemnością umyła się w niewielkiej, ale wygodnej umywalni, gdzie stała duża miednica i dzban z wodą. Nie zabrakło ani ręczników, ani mydła, a nawet wiszących na wieszakach zwiewnych, przypominających tuniki strojów, w jakich chodzili tutejsi mieszkańcy. Dziewczynka z ciekawością przymierzyła jedną z tunik i zapragnęła przejrzeć się w lustrze. Ale lustra nie było. Nie było go nie tylko w umywalni – gdzie wydawało się niezbędne – ale w żadnym z pokoi.

Jeśli takie same problemy będę mieć ze znalezieniem tamtego lustra, to nigdy nie wrócę do domu – pomyślała Agata z niepokojem. Zniechęcona, odłożyła tunikę.

No i co teraz robić? – zaczęła się zastanawiać. – Mam czekać, aż ktoś mnie odwiedzi i powie, o co chodzi, czy też lepiej wyjść do miasta i spróbować porozmawiać z jego mieszkańcami? Tak, pójdę tam, to może jednak czegoś się dowiem…

Niewielki placyk przed domkiem był nadal pusty, ale za rogiem, w pobliskiej uliczce snuli się mieszkańcy. Tak, „snucie się” było określeniem najlepszym dla apatycznych, powolnych i najwyraźniej nie mających żadnego konkretnego celu ruchów kolorowych istot. Dziwaczność i tęczowość ich fryzur nadal oszałamiała Agatę. Żółte, zielone, niebieskie, fioletowe włosy – we wszystkich niemal odcieniach – powodowały, że uliczki miasta wydawały się bardziej ożywione, niż naprawdę były. Ta feeria barw wręcz kłuła w oczy.

Ładnie to wygląda, ale… ale w tych kolorach też jest coś dziwnego – zamyśliła się dziewczynka. – Czegoś im brakuje, ale czego…?

Barwne istotki wpatrywały się w Agatę z wyraźnie mniejszym zaciekawieniem. Wyglądało na to, że wieść o jej przybyciu już rozeszła się po mieście i jego mieszkańcy poprzestali na apatycznym zarejestrowaniu tego faktu. Jednak co pewien czas jacyś przechodnie przystawali na chwilę, by z nieufnym zaciekawieniem przyjrzeć się jej osobie. Ich wzrok przyciągały przede wszystkim płomiennorude włosy dziewczynki… Paru osobników próbowało nawet ich dotknąć, ale wystraszeni szybko cofali ręce, gdy tylko Agata poruszyła się.

– To zabawne, że mnie zaskakują ich włosy, a oni zaskoczeni są moimi… – szepnęła do siebie i nagle wydała głośny okrzyk zdumienia, który wywołała myśl: Żadne z nich nie ma włosów w kolorze rudym…

– Ależ ja jestem mało spostrzegawcza! – krzyknęła Agata i z wrażenia aż przystanęła. – Przecież nigdzie do tej pory nie natrafiłam na kolor czerwony! Nigdzie! Ani w dolinie, za murami miasta, ani tu, w mieście! I tego mi cały czas brakuje! Dlatego wszystko jest takie… takie kalekie!

Stała chwilę na środku uliczki, całkowicie pochłonięta nagłym odkryciem, na którego trop naprowadziło ją niezwykłe zainteresowanie mieszkańców jej płomieniście rudymi włosami.

„Jesteś Ta, bo masz włosy w tym kolorze” – powiedziały jej istotki spotkane na murze granicznym. – „Ta, bo masz takie włosy…”

Agata w pełni uprzytomniła sobie zadziwiający fakt, że przez cały niedługi czas przebywania w tym świecie nigdzie nie natknęła się na czerwień. Nie miało jej w sobie żadne z obu słońc, gdy wschodziły równocześnie na dwóch przeciwległych krańcach nieba, choć wschody i zachody słońca bardzo lubią odrobiną czerwieni rozżarzyć i ubarwić swe nadejście i porę rozstania. Na zboczach doliny, którą podążała w stronę miasta, nie było ani jednego czerwonego kwiatu, ba, nie widziała nawet czerwono żyłkowanego liścia. Tęczowe skrzydła ptakomotyli mieniły się wszystkimi kolorami – z wyjątkiem purpury. Pozbawione tego koloru było miasto i jego mieszkańcy. Kolory ich fryzur porażały wprawdzie tęczową orgią kolorów – z wyjątkiem tego jednego. A zatem jedynym czerwonym elementem w tym świecie jak na razie były jej włosy! „Jesteś Ta, bo masz włosy w tym kolorze…” W tym… Czy potrzebna jest nazwa dla czegoś, co nie istnieje?

Agata ocknęła się z zamyślenia i ruszyła dalej. Gdzieniegdzie natrafiała na spokojnie śpiących mieszkańców. Spali wprost na bruku, w głębi uchylonych bram lub na kamiennych schodkach. Idąc, co jakiś czas słyszała dobiegające ją zewsząd szepty:

– Idzie Ta… Patrz, Ta… W końcu musiała się zjawić… Będą kłopoty… Muszą być kłopoty… Idzie Ta… O, jakie ma włosy…

Nie da się ukryć, że włosy Agaty budziły duże zainteresowanie nie tylko w tym dziwnym mieście, ale nawet w jej własnym. Określenie, że dziewczynka jest ruda, byłoby nieprecyzyjne. Rudych jest sporo, ale ileż mają odcieni! Są rudzi, o których mówimy ryży, bywają rudzi – marchewkowi, rudzi – kasztanowi. Agata sama przed sobą musiała przyznać, że spośród wszystkich znanych jej rudzielców tylko jej włosy miały aż tak płomieniście głęboką i soczystą barwę autentycznej czerwieni. Dawniej martwiła się tym i reagowała łzami na liczne docinki. W końcu przywykła, a nawet polubiła ten odcień.

– To niesamowite, że akurat moje włosy są tu jedynym czerwonym akcentem – roześmiała się. – Czy możliwe, że w tym świecie nie ma najważniejszego z siedmiu kolorów tęczy?

Po raz pierwszy w życiu Agata – zapalona kandydatka na malarkę – pomyślała o tym, jak bardzo światu potrzebne są wszystkie kolory, w całym bogactwie swych odcieni; jakże karleje uroda przyrody, pozbawiona choćby jednego z nich, jak niepokoi ten brak, nawet jeśli początkowo trudno dociec, czego właściwie brakuje.

Wszystko tu wydawało mi się piękne, ale jakąś niepełną, ułomną urodą. Dopiero teraz wiem, czego brakowało – pomyślała dziewczynka.

Szła dalej krętymi uliczkami miasta, posępnymi przez swe uderzające zaniedbanie. Na jej szyi wisiał tajemniczy szmaragdowy naszyjnik. Kamień delikatnie pulsował, jego morskozielona barwa to bladła, to znowu intensywniała. Widocznie niezwykły „tłumacz” cały czas pracował według nieznanych prawideł. Blask kamienia przypomniał jej, po co wyszła z domku, i energicznie zatrzymała jedną z przechodzących osób.

– Dzień dobry, jak się nazywasz?

– Nazywam się Puu – odparła istota z błękitnymi, spływającymi faliście do połowy pleców włosami.

– A ja… – zaczęła Agata, ale Puu jej przerwał:

– Ty jesteś Ta.

– Dobrze, jestem Ta – zgodziła się Agata. – Ale powiedz mi, czego ode mnie chcecie?

– Najlepiej nie rób nic! – zamachał rączkami Puu.

– Nie rozumiem…

– Nie rób nic. Niech będzie, jak jest. Jest źle, ale może być jeszcze gorzej! – zaświergotał Puu. – I idź sobie. Nie chcę być przy tobie, gdybyś nagle zaczęła coś robić…

– Ale co robić?

– Nie wiem, zostaw mnie – i Puu podreptał w przeciwnym kierunku.

Nie zrażona tym Agata podeszła do zielonowłosej istoty, która przysiadła na progu jednego z domów. Dom wyraźnie osiadał na fundamentach i Agata pomyślała, że za parę miesięcy na pewno się zawali. Nie było widać, żeby jego mieszkańcy czynili jakiekolwiek wysiłki w celu ratowania go. Zielony osobnik siedział na progu apatyczny i znudzony. Nawet nie podniósł głowy, gdy usłyszał głos dziewczynki:

– Dzień dobry…

– Dobry jak dobry, skoro przyszłaś…

– Nie zamierzam robić nic złego, naprawdę!

– Coś jednak musisz zrobić, skoro już tu przyszłaś – mruknął Zielony niechętnie.

– Ale co? Co, twoim zdaniem, miałabym robić?

– Nie wiem. To ty powinnaś wiedzieć.

– Czy naprawdę nikt z was nie wie, po co przyszłam?

– Wszyscy wiedzą, że musiałaś przyjść. Zapowiedziano cię. A skoro przyszłaś, no to już jesteś i zrobisz to, po co tu przyszłaś.

– Nic nie rozumiem! – zirytowała się dziewczynka.

– Tu nie ma nic do rozumienia. Musiałaś przyjść. Jesteś. I coś zrobisz. Ale nikt nie wie, czy to coś będzie dla nas dobre. Żyjemy tu sobie spokojnie, wygodnie, śpimy, ile chcemy, jemy, co się da, a tu nagle pojawiasz się i na pewno teraz okaże się, że już nie jest tak, jak było…

– A jak niby było, skoro teraz wali ci się dom?! Całe miasto się wali! Dlaczego nie ratujecie go?! Wystarczy naprawić to, co zniszczone, albo… – zirytowała się Agata.

– Och, nie męcz mnie. Czuję się coraz gorzej… – westchnął Zielony i ziewnął.

– Jeśli chcesz wiedzieć, co tu robię, to szukam mojego psa – powiedziała dobitnie Agata. – I nic więcej mnie nie obchodzi. Ani wy, ani wasze miasto, ani wasz sen, wasze jedzenie i wasz spokój!

– Co to jest pies? – przestraszył się Zielony.

– Duże, futrzaste, czarne, na czterech łapach, ma ogon, szczeka, warczy, biega…

– Och, nie mów więcej, to okropne, co mówisz! -jęknął Zielony. – Ty przecież mówisz o uru, a uru jest zielone albo niebieskie, ale nigdy czarne! Uru są niedobre, bo gryzą, a czarne uru musi być jeszcze paskudniejsze niż niebieskie czy żółte. Idź już sobie, nie chcę cię więcej słuchać…

Zdenerwowana Agata chwyciła Zielonego za ramię i potrząsnęła.

– Czy w tym strasznym mieście jest ktoś, z kim można sensownie rozmawiać?!

Zielony ziewnął przeciągle i z godnością poprawił tunikę, uwalniając się z rąk Agaty.

– Idź do Najstarszych…

– Gdzie ich szukać?!

– Tam gdzieś… Idź przed siebie… – wymamrotał jej rozmówca i zamknął oczy. Po chwili do uszu dziewczynki dobiegło ciche pochrapywanie. Zielony spał.

– Sytuacja staje się nie do wytrzymania! – krzyknęła głośno Agata i tupnęła ze złości nogą. Przechodzące obok drobne istotki zatrzymały na chwilę swój flegmatyczny marsz, ale zaraz ruszyły dalej, niespecjalnie zainteresowane tym, co się dzieje.

– Wszyscy w tym walącym się, umierającym mieście wiedzą, że jestem Ta! Wszyscy oprócz mnie! – krzyczała coraz głośniej, zirytowana i bezradna. – Nikt nie umie powiedzieć, po co mnie tu ściągnięto! I kto mnie ściągnął! Nikt nie chce ze mną rozmawiać, choć wszyscy oczekują, że zaraz zrobię coś złego! Nie zamierzam nikomu robić nic złego, przysięgam! I nie wiem, po co tu jestem! Niechże wreszcie ktoś mi to powie! Czego ode mnie oczekujecie?!

Przechodnie obojętnie mijali ją, rzucając spojrzenia nieufne i zafrasowane. Jednak jeden przystanął, patrząc z ciekawością na włosy dziewczynki.

– Gdy się zdenerwuję, to coś w końcu zrobię i może się okazać, że naprawdę będzie to coś złego! Potrzebuję waszej pomocy, nie rozumiecie tego?! – wołała coraz gniewniej Agata.

Wszyscy przechodzili bez słowa. Tylko ten jeden stał w bezpiecznej odległości i sprawiał wrażenie, że słucha.

– Nikt ci nie pomoże, więc nie krzycz tak – powiedział z niesmakiem. – To, co masz zrobić, musisz robić sama.

– Ale co mam zrobić?

– Nie wiem. Może to ci się samo jakoś nasunie. Myślałem, że skoro jesteś Ta…

– A skąd wiesz, że jestem Ta?

– Wszyscy wiedzą.

– Od kogo?

– Od Najstarszych.

– Kim są Najstarsi?

– Najstarszymi.

– Gdzie ich szukać?

– Tu gdzieś, w mieście… – powiedział apatycznie i odszedł bez pośpiechu.

Idąc w głąb miasta, Agata widziała coraz większe zniszczenia. Nie były one jednak najwyraźniej wynikiem jakiegoś kataklizmu czy wojny. Charakter zniszczeń kazał domyślać się, że jedynym wrogiem tego miasta był czas – i zdumiewająca wręcz nieporadność jego mieszkańców. Niektóre domy wyglądały tak, jakby się miały zawalić jeszcze tego dnia. Mimo to pod fragmentami dachów, jakimś cudem trzymających się na ostatnich filarach, spały spokojnym snem kolorowe istotki. Mijając kolejne kręte uliczki, Agata nie napotkała ani jednej osoby próbującej ratować ginące miasto. Nikt nie naprawiał rozpadających się dachów, nie podpierał skrzywionych niebezpiecznie ścian, nie próbował choćby osadzić w zawiasach nadwerężonych bram. Wszystkie koronkowe balkoniki wyglądały tak, jakby zaraz miały runąć na ulicę. Bruk na uliczkach ział wielkimi dziurami, a kamienne schody zarastała trawa.

Dlaczego tylu ich śpi, i to w biały dzień? – myślała dziewczynka. – Może chorują? A może są po prostu tak leniwi?

Co jakiś czas kręte uliczki wyprowadzały ją w ślepy zaułek, zakończony murem. Miasto było jeszcze mniejsze, niż sądziła. Mur również trzymał się resztkami dawnej zaprawy, łączącej potężne kamienie, i jego żywot najwyraźniej dobiegał końca.

– Jeśli grozi im jakieś niebezpieczeństwo z zewnątrz, to go nie unikną – szepnęła dziewczynka.

Idąc, co jakiś czas zagadywała mijanych po drodze przechodniów, pytając o Najstarszych. Kilka osób wzruszyło ramionami i bez słowa poszło swoją drogą. Inne nonszalancko machały drobnymi rączkami, mówiąc:

– Och, idź tam, w końcu kogoś spotkasz… Dopiero któryś z kolejnych przechodniów udzielił w miarę sensownej odpowiedzi:

– Oni mają srebrne włosy…

– Ależ jestem głupia… – westchnęła głośno Agata, wcale się nie krępując, bo już zdołała zauważyć, że jej monologi na nikim tutaj nie robią wrażenia. – Jestem głupia, bo od razu powinnam się domyślić, że Najstarsi, nawet w takiej zwariowanej krainie, muszą mieć siwe włosy i po prostu najprawdopodobniej będą wyglądać staro…

Ruszyła dalej, wpatrując się uporczywie w każdego przechodnia. Jej zainteresowanie wyraźnie ich peszyło, a nawet wywoływało lęk. Przyspieszali kroku i znikali możliwie szybko z zasięgu jej wzroku. Wreszcie Agata wypatrzyła kogoś wyraźnie starszego niż reszta przechodniów, z włosami w srebrzystym kolorze.

– Hej! Poczekaj! – krzyknęła i podbiegła do niego, a on aż skulił się ze strachu. – Czy nie jesteś przypadkiem Najstarszym?

– Kandydatem – odparł wystraszony osobnik, ukazując pomarszczoną, drobną twarzyczkę. – Jestem Kandydatem na Najstarszego. Zajmę miejsce po tym, który umrze. Ściśle rzecz biorąc, jestem Kandydatem numer osiem i będę czekać, aż umrze siedmiu Najstarszych, dopiero wtedy zajmę miejsce jednego z nich.

– Mógłbyś mi powiedzieć, po co tu przyszłam i dlaczego jestem Ta? I czego się po mnie spodziewacie?

– Och, mnóstwa kłopotów – westchnął Kandydat. – Chyba sama wiesz, że każda zmiana to kłopot, a ty jesteś Zmianą…

– Zmianą z czego na co…?

– Zmianą z tego na coś zupełnie innego.

– Ale na co?

– Tego nikt nie wie.

– A co wiedzą Najstarsi?

– Że musiałaś wreszcie przyjść. Zapowiadali twoje przyjście od wielu lat. Ci, co umarli, i ci, co jeszcze żyją. W każdym pokoleniu.

– I co jeszcze?

– Nie wiem. Przecież mówiłem ci, że nie jestem Najstarszym.

– Czy Najstarsi to tutejsza władza?

– Władza? Co to jest władza? Najstarsi to Najstarsi, i tyle. Jeśli pytasz o króla, to zapewniam cię, że już dawno go nie ma. Najstarsi to tacy, co najwięcej wiedzą, najszybciej umrą, ale nim umrą, przekażą, co wiedzą, Kandydatom.

– Zaprowadź mnie do nich – rozkazała Agata, porzucając wszelką grzeczność. Grzeczność nie prowadziła w tym świecie do niczego. Co prawda brak jej także do niczego nie prowadził. Gdy poprzednio zaczęła szarpać Zielonego, by zmusić go do odpowiedzi – Zielony najzwyczajniej zasnął. Ku zaniepokojeniu Agaty, Kandydat również zaczął przeraźliwie ziewać.

– Błagam cię, zanim uśniesz, powiedz, gdzie mam szukać Najstarszych!

– Och, doprawdy… – rozdzierająco ziewnął Kandydat i zaczął się rozglądać, jakby w poszukiwaniu dogodnego miejsca na sen.

– Mów, szybko! – krzyknęła dziewczynka, ale już było za późno.

– Okropnie mnie zmęczyłaś… – wyjąkał Kandydat i spokojnie zwinął się w kłębek u stóp Agaty. Jego donośne chrapanie rozległo się niemal natychmiast, nie budząc wśród przechodniów żadnego zdziwienia.

Zrezygnowana Agata powlokła się dalej. Czuła się już zmęczona bezskutecznym krążeniem po mieście i niemożnością porozumienia się z jego mieszkańcami. Kręte uliczki wyprowadzały ją w ślepe zaułki, zakończone kamiennym murem. Miasto z każdym krokiem obnażało przed jej oczami ponure oblicze nadchodzącej i nieuchronnej śmierci. Przechodnie mijali ją obojętni i apatyczni. Wymieniali między sobą ospałe pozdrowienia, mówili o pięknej pogodzie i dobrodziejstwie nadchodzącej nocy z długim, spokojnym snem. Bez przekonania chwalili nawzajem swoje fryzury i tuniki, pytali o zdrowie rodziny i znajomych. Coraz rzadziej wyrażali zainteresowanie jej osobą:

– O, idzie Ta, patrz, jakie ma włosy… Więc to jest ten kolor… Ale po co ona przyszła, będą kłopoty… Musiała przyjść… Będą kłopoty… Patrz, Ta… Ale ma włosy…

Zniecierpliwiona i zmęczona Agata postanowiła wrócić do przeznaczonego jej domku. Z łatwością trafiła na znajomy placyk i mały domek, stojący pod zrujnowanym murem. Ziewanie przechodniów i widok tak dużej liczby śpiących zaraziły dziewczynkę sennością. Po chwili już spała, rozciągnięta wygodnie na szerokim łożu. Szmaragd delikatnie pulsował na jej szyi.