39028.fb2
…góry pięły się ku niebu wysmukłe, groźne, czarne. Ich zbocza pokryte były lasami i tylko ostre, nagie wierzchołki wyzierały spoza ciemnozielonego gąszczu drzew. Agata, pełna lęku i niepokoju, pokonując niechęć i strach, weszła do lasu. Szła powoli, omijając wielkie głazy i obalone przez czas omszałe drzewa. Pnąc się wytrwale, dotarła wreszcie do podnóża gór. Były zryte pieczarami, które, ciemne i posępne, rozwierały się znienacka. Dziewczynka stała twarzą do jednej z nich; otwierała się ona głęboką i mroczną, czeluścią, odstręczającą od wejścia. Agata bała się, ale równocześnie coś kusiło ją, żeby wejść w labirynt skalnych korytarzy. Nagle stanęła jak wryta: głuche echo, odbijając się od skały, niosło z głębi pieczary dźwięk przypominający szczekanie psa…
Z mocnego i zatrważającego snu obudziły ją świergotliwe, ptasie głosy. Otwarła oczy. W jej komnacie znajdowało się kilku mieszkańców miasta. Stali koło łoża i przyglądali się jej z bezceremonialną, lecz łagodną ciekawością. Ich włosy połyskiwały srebrzystym blaskiem. Także tuniki mieli srebrne, a na szyjach szmaragdowe naszyjniki, podobne do tego, jaki nosiła Agata. Z połyskliwej aureoli falistych fryzur wyłaniały się pomarszczone, drobne twarzyczki.
– Ta śpi świętym snem, nie budźcie jej! – mówił jeden z osobników, nachylając się nad dziewczynką.
– Jeśli Ta męczy się równie szybko jak my i ciągle musi spać, to niewiele zrobi… – szepnął drugi.
– Tym lepiej. Ja sobie nie życzę, żeby coś robiła. To coś może być dla nas bardzo złe. Teraz przynajmniej mamy spokój.
– I tak wkrótce umrzemy – powiedział apatycznie czwarty. – Co nas to obchodzi? Będziemy szczęśliwi w krainie wiecznego snu, nawet jeśli się to wszystko zawali…
– Oni mówią, że Ta musi coś zrobić. Bo po co miałaby takie włosy?
Agata gwałtownie usiadła na łóżku.
– Patrz, Ta się obudziła…
– Nawet nie jest brzydka, choć ma ten kolor na głowie. Oczy bolą, gdy na to patrzeć…
– Oni mówią, że ten kolor nazywa się jakoś dziwacznie: szirwany…
– Nie szirwany, tylko czir… czirwany…
– Czerwony – poprawiła Agata mimo woli. – To jest kolor czerwony. Nie znacie go? Nigdy go nie widzieliście?
– On uciekł – powiedziała jedna z istot.
– Kto uciekł? – spytała dziewczynka.
– No, on – powtórzyła istota i wykonała jakiś niezrozumiały gest. – A więc przyszłaś.
– Dlaczego nikt w waszym mieście nie zdziwił się, że przyszłam?
– Wszyscy wiedzieli. Zawsze wiedzieli. Od lat. Oni zapowiadali twoje przyjście. Nie wiadomo było tylko, kiedy przyjdziesz. Wielu już umarło, czekając na ciebie – zaświergotało parę głosów naraz.
– Jesteście Najstarszymi?
– Tak, siedmiu Najstarszych. My wszystko wiemy, wszystko rozumiemy. Siwe włosy, dużo lat, duża pamięć…
– Ile macie lat? – zaciekawiła się Agata. Jeszcze nigdy nie widziała aż tak starych istot. Ich twarzyczki wyglądały jak zimowe jabłuszka zmarszczone od mrozu, a oczy były tak wyblakłe jak niebo w ciepły jesienny dzień.
– Ho! Ho! Ja już mam dwadzieścia jeden! – krzyknął dumnie jeden z nich. – Nie spodziewałaś się tego, przyznaj sama! Na ogół umieramy wcześniej, niewielu przekracza dwudziestkę!
Oni nie potrafią nawet liczyć – pomyślała ze zgrozą dziewczynka. – To nie jest możliwe, żeby byli starsi ode mnie tylko o parę lat i aż tak staro wyglądali! Moja babcia wydaje się przy nich całkiem młoda. Doprawdy, czuję, że od nich też niewiele się dowiem…
– Od kogo wiecie, że miałam przyjść? – spytała głośno. – I dlaczego jestem Ta?
– Jesteś Ta, bo masz takie włosy. Przyszłaś, bo musiałaś. My wszystko wiemy, wszystko rozumiemy. Siwe włosy, duża pamięć.
– Od kogo to wiecie?
– Od nich.
– Kim są oni?
Srebrne postacie spojrzały nieufnie i zaświergotały paroma głosami naraz:
– Oni. Po prostu oni. Powinnaś wiedzieć. Dlaczego nie wiesz?
– Jak oni wyglądają i gdzie mam ich szukać?
– Oni w ogóle nie wyglądają i nigdzie ich nie ma.
– Więc jak mogą z wami rozmawiać?! – oburzyła się Agata.
– Ależ we śnie! My śpimy, oni mówią. Zawsze tak było. I będzie.
Agata westchnęła bezradnie. Spełniało się jej najgorsze podejrzenie: Najstarsi byli zdziecinniali i ospali umysłowo jak pozostali mieszkańcy miasta. Ich odpowiedzi były równie niezrozumiałe i niczego nie tłumaczyły. Jakie pytanie im zadać, żeby uzyskać sensowną odpowiedź? Kto wreszcie wyjaśni, przez kogo została tu sprowadzona i po co? Czy był to przypadek, czy zamierzone działanie? Co ma zrobić, żeby odzyskać psa i wrócić do domu?
– Co oni wam mówią? Spróbujcie mi to powtórzyć…
– Przecież powtarzamy ci cały czas. Oni mówią: „Przyjdzie Ta z takimi włosami, szirwanymi, od razu to poznacie, bo kolor szirwany nie istnieje. Ta przyniesie zmianę i ratunek, więc traktujcie ją grzecznie i spełniajcie wszystkie jej życzenia. Dajcie jej jeść, pić, zaopiekujcie się nią. Ta przyniesie zmianę i już nie będziecie tyle spać. Bez tej zmiany szybko pomrzecie i umrą wasze miasta”. Tak oni mówią, ale przecież my musimy spać, więc może lepiej, żebyś sobie poszła, skoro masz nam zabrać nasz święty sen.
– Gdzie mam iść?
– Do innego miasta.
– Są tu inne miasta?
– Nie wiemy. Może są. Skoro oni tak mówią…
– Pójdę sobie, jeżeli mi powiecie, gdzie jest mój pies – oznajmiła kategorycznie Agata.
– Co to jest pies?
– Duże, futrzaste, ma cztery łapy, ogon, biega, szczeka, warczy… Jest czarne.
– Och! Och! Nie może być czarne! Mówisz o dzikich uru, ale uru nigdy nie są czarne. Są kolorowe i złe. Gryzą, warczą i są od dawna przeklęte. Nie powiesz chyba, że szukasz uru! Nie rób tego, bo to niebezpieczne! – zaświergotały trwożnie głosy.
Nagle jeden z Najstarszych ziewnął szeroko. Za chwilę ziewał drugi i trzeci. Ich ziewanie stawało się coraz bardziej rozdzierające.
– Wybacz, Ta, nadchodzi święta pora snu… – wymamrotał jeden z nich i już po chwili wszyscy układali się gdzie popadnie. Trzech zajęło szerokie łoże, dwóch zasypiało na krzesłach, z opuszczoną bezradnie na piersi głową, a dwóch po prostu ułożyło się na podłodze.
Zrezygnowana Agata usiadła koło nich. Najstarsi wydawali z siebie delikatne, przechodzące w jęk chrapanie. Śpiąc, poruszali się niespokojnie i przewracali z boku na bok.
– Jest… jest… tak, już przyszła – wymamrotał jeden z nich i znowu zachrapał.
– Och, góry, wiem, ale nie męcz mnie, nie męcz… – zaszeptał rozpaczliwie drugi i zasłonił łokciem twarzyczkę. Ich chrapanie to wzmagało się, to ściszało, przypominając brzęczenie roju pszczół.
Pewnie oni teraz z nimi rozmawiają – pomyślała Agata. – Co z tego, skoro ci biedni staruszkowie nie umieją powtórzyć tej rozmowy? Są tacy sami jak mieszkańcy miasta, zaspani, apatyczni, obojętni. A tymczasem ja, bez czyjejś pomocy, nie trafię nawet na drugą stronę lustra!
Dzień powoli chylił się na stronę nocy. Niebo, widoczne przez szerokie otwory okienne, przybrało barwę wrzosową, a potem zaczęło fioletowieć.
U nas, na Ziemi, z barwy różowej przeszłoby w ciemną czerwień – zadumała się dziewczynka. – Tęsknię do czerwieni. Nasze wschody i zachody słońca są znacznie piękniejsze, choć mamy tylko jedno słońce. Jakże wiele znaczyć może brak jednego koloru! Właściwie jest to niemal kalectwo. Tylko jeden kolor, a wszystko od razu jest o tyle uboższe… Jaki byłby na przykład świat bez zieleni? Chyba straszny; świat bez zielonych łąk i krzewów, bez zielonych drzew i zielonych oczu… A świat bez błękitu? Co rano, budząc się, widziałabym niebo, ale na przykład w kolorze wrzosu, a nie lazuru… A żółć? Biel? Czerń? Świat bez ciemnej nocy… Jakże byłby męczący… Teraz dopiero widzę, że każdy kolor jest potrzebny, do czegoś służy, jest niezbędny człowiekowi. Kto tak potwornie okaleczył ten świat? A może zawsze był taki…? Nie, to niemożliwe…
„Kaleki” – był to przymiotnik, który zdaniem dziewczynki bardzo tu pasował. Kalectwo, spowodowane niepojętym brakiem jednego z siedmiu podstawowych kolorów, zubożało tę krainę, jej przyrodę, jej miasta, nawet urodę jej mieszkańców. Także niebo – które teraz z ciemnego fioletu zaczęło powoli przechodzić w barwę granatu i ukazywały się już na nim pierwsze, tak dziwnie obce gwiazdy – było zubożone o tę jedną barwę wschodzącego i zachodzącego słońca.
Chrapanie Najstarszych zaczęło przycichać. Agata odwróciła się od okna i ujrzała, że powoli, jeden za drugim, Srebrzystowłosi budzą się z głębokiego, choć krótkiego snu. Zaczęli przecierać zaspane oczy, przeciągać się z jękliwym postękiwaniem, ich stare, kruche kości z trudem się prostowały.
– Dlaczego wszyscy ciągle śpicie? – spytała dziewczynka oskarżycielsko. – Miasto się wam wali, umiera, a wy śpicie!
– Święta pora snu ogarnia każdego przynajmniej raz na godzinę. Tylko najsilniejsi mogą nie spać aż dwie godziny – wyjaśnił z godnością jeden z Najstarszych.
– A czy zawsze tak było?
– Podobno nie zawsze. Ale co roku każdy z nas potrzebuje coraz więcej snu – westchnął drugi.
– Ponoć kiedyś, ale to było dawno, dawno temu, ludzie spali tylko w nocy. Jednak nie chce mi się wierzyć, aby to była prawda – pokiwał głową trzeci. – Jakżeby to było możliwe? Przecież nikt by nie miał sił, śpiąc tak krótko! A ile ty śpisz?
– Tylko w nocy – powiedziała Agata.
– Kłamiesz. Gdy przyszliśmy do ciebie, właśnie spałaś…
– Och, bo wy zarażacie mnie swoją sennością! – obruszyła się dziewczynka. – Powiedzcie mi, czemu w tym domu nie ma ani jednego lustra? I gdzie mogę je znaleźć?
– Co to jest lustro? – zaniepokoili się Najstarsi. – Czy także coś futrzastego i okropnego jak uru?
– Skądże znowu! Lustro jest gładkie, bardzo gładkie i bardzo błyszczące, i odbija to, co przed nim się znajduje – wyjaśniła dziewczynka.
Najstarsi poruszyli się niespokojnie.
– Cały czas mówisz o jakichś okropnych rzeczach – zajęczał jeden.
– Cóż okropnego jest w lustrze?!
– Wszystko! – zaświergotało naraz kilka głosów. – Lustro może przejrzeć cię na wylot i zrobisz się przezroczysta, a potem znikniesz! U nas nikt nie zna i nie chce znać podobnie niebezpiecznych przedmiotów!… Skoro jesteś Ta, to rób, co masz robić, byle szybko! I idź sobie! Niepokoisz nas i sprawiasz, że lękamy się… A może nie rób w ogóle niczego? Tak, tak… najlepiej nie rób niczego, niech już będzie, jak jest, bo mogłoby być gorzej! I wracaj, skąd przyszłaś!
– Nie wrócę bez psa i bez lustra! – tupnęła nogą Agata, ale nikt jej nie słuchał. Ptasie głosy wzbijały się pod niewysoki sufit i lamentowały jękliwie. Równocześnie Najstarsi poprawiali swoje szaty, układali starannie faliste, połyskliwe włosy, otrzepywali się z niewidocznego kurzu.
– Musimy już iść – rzekł uroczyście jeden. – Powiedzieliśmy ci już wszystko. Nie mamy tu nic do roboty.
– Czy oni nie mówili wam we śnie, dokąd mam iść? – spytała zrozpaczona dziewczynka.
– I tak byśmy to zaraz zapomnieli – wyznał szczerze drugi. – Ledwie zapamiętaliśmy, że mamy wszystkim mówić, że nadejdzie Ta z takimi włosami. Gdyby oni nie powtarzali nam tego co noc, zapewne każdy by to szybko zapomniał…
– Oni nie mówią nam wszystkiego. I wcale tego nie chcemy – zamachał rączkami trzeci. – Nie chcemy, żeby ich sprawy były naszymi sprawami. Chcemy spokojnie żyć i spokojnie spać. Gdy oni do nas mówią, mamy bardzo męczące sny.
– Święta pora snu staje się udręką – zakończył czwarty. – Dlatego najlepiej byłoby, żebyś sobie stąd jak najszybciej poszła.
– Nie wyrzucamy cię, nie sądź nas źle, ale na pewno nie masz tu nic specjalnego do zrobienia – pokiwał głową piąty. – Myślę, że to, co masz robić, powinno być zrobione za murami miasta. Więc idź już sobie!
– Mogłabym wam powiedzieć, co macie czynić, żeby ratować to miasto – powiedziała Agata. – Mogłabym wam nawet w rym pomóc. Co prawda wcale nie mam na to ochoty i sama pragnę je opuścić!
– To głupia propozycja – obruszył się pierwszy. – To, co ma ulec zniszczeniu, i tak się zniszczy, widać takie jest przeznaczenie. Nikt z nas nie miałby zresztą siły, żeby ratować miasto. Wszystkie miasta są skazane na śmierć, a my razem z nimi. I tak my pomrzemy szybciej, niż umrze miasto. A teraz żegnaj, Ta, i nie męcz nas już…
I Najstarsi w popłochu wyszli. Agata znowu została sama.
– Nie ma tu psa, nie ma lustra, więc chyba rzeczywiście nie mam po co przebywać tu dłużej – powiedziała głośno do siebie. – Jedyne, co mi pozostaje, to wyspać się i skoro świt iść dalej, choć, doprawdy, nie mam pojęcia, w jakim kierunku! A może oni we śnie podpowiedzą mi, co mam dalej robić…?
Agata zjadła dwa wielkie fioletowe owoce, które w tajemniczy sposób znakomicie zaspokajały głód i pragnienie co najmniej na parę godzin, i ułożyła się wygodnie w łożu. Sen długo nie nadchodził. Dziewczynka obracała się z boku na bok, niespokojnie rozmyślając. Wydawało się jej niemożliwe, aby lustro zmusiło ją do przyjścia tutaj tylko dla zabawy. Mieszkańcy miasta muszą mieć rację, gdy powtarzają, że ona, Ta, ma w tym dziwacznym, pozbawionym czerwieni świecie coś do zrobienia, musi spełnić jakąś z góry przewidzianą misję – nim będzie mogła powrócić do siebie, do domu.
To niemożliwe, żeby lustro zaproponowało mi tylko krajoznawczą wycieczkę, dziwny spacer po obcym świecie – rozmyślała dziewczynka, wiercąc się nerwowo w szerokim łożu. – Zbyt wiele włożyło wysiłku, by mnie tu ściągnąć, posunęło się nawet do porwania mi psa, więc czegoś ode mnie żąda, ma w tym jakiś swój ukryty cel. Jeśli ci tajemniczy oni mi tego nie powiedzą, nigdy się nie dowiem, a w każdym razie na pewno nie dowiem się tego tu, w tym skazanym na śmierć, ospałym mieście. Więc tak czy owak muszę stąd iść. Ale dokąd…?
Sen przyszedł znienacka i wyzwolił dziewczynkę od niespokojnych myśli. Znowu ujrzała mroczne, posępne góry. Porośnięte gęstymi lasami, wystawiały ku obu słońcom nagie wierzchołki. Ciemne otwory pieczar wołały niecierpliwie, by weszła do nich, porzucając strach. Echo niosło dalekie szczekanie psa. I Agata doszła do wniosku, że powinna iść właśnie tam, aż do podnóża wysokich gór, i odszukać wejście do jednej z pieczar. Musi iść tam, gdzie ją wołają i gdzie widocznie ktoś jej potrzebuje. Senne postanowienie wydawało się jej mocne i jedynie sensowne. Dopóki spała…
Gdy obudził ją jaskrawy blask obu słońc, sen o górach poszedł w niepamięć. Zostało tylko rozczarowanie, że nikt z nich nie mówił do niej we śnie, nie doradził, gdzie ma iść i co czynić. W dzień te odległe, wzywające ją góry wydawały się jakąś niedobrą i groźną pułapką. Zbyt natrętnie przypominały o swojej obecności, zbyt natarczywie wołały. Jak lustro.
W tych górach czeka cię zguba – podpowiadał dziewczynce rozum, który o wiele silniej niż instynkt dochodził do głosu w świetle poranka. – Kusy na pewno nie poszedł w góry, bo cóż by tam robił? Raczej, przywykły do obcowania z człowiekiem, udał się w stronę ludzkich siedzib, a gdy natrafił na mur odgradzający miasto, pobiegł gdzieś w dolinę – rozmyślała dziewczynka. – Więc i ja, po wyjściu z tego okropnego miasta, muszę iść w głąb doliny…
Agata zjadła jeden fioletowy owoc, a kilka zapobiegliwie zabrała na drogę. Ostatnim spojrzeniem ogarnęła niedużą, zaniedbaną komnatę – swe przejściowe siedlisko w tym mało przyjaznym mieście – i wyszła. Udała się w stronę muru.
Mieszkańcy miasta śledzili jej przemarsz wzrokiem nieufnym i obojętnym.
– Do widzenia – mówiła Agata przypadkowym przechodniom. – Do widzenia, idę stąd, zostawiam was…
– Do widzenia, Ta, najlepiej będzie, gdy sobie pójdziesz – przytakiwali jej zgodnie.
– I nie rób niczego pochopnie – doradzali inni. – My nie chcemy żadnych zmian. Jest nieźle, a może być gorzej…
– Czy nie ma żadnej bramy w murze? – pytała Agata innych przechodniów.
– Po co brama, gdy nikt przez nią nie wychodzi? – dziwili się zagadnięci.
– Kto byłby tak niemądry, by wychodzić z miasta? – oburzali się inni. – Miasto jest dobre, a tam jest niebezpiecznie.
– Skąd to wiecie, skoro nigdy nie wyszliście poza mury?
– Och, jak może być dobrze gdzieś, gdzie nie ma żadnych murów?! – oburzali się jeszcze bardziej.
– Jak mam wyjść z miasta, skoro nie ma bramy? – wypytywała Agata.
– Tak jak przyszłaś! Drogą strażników! – świergotali mieszkańcy.
– Jakich strażników? – zdziwiła się Agata i zarazem ucieszyła na myśl, że poza zobojętniałymi na wszystko mieszkańcami miasta istnieją jeszcze jakieś inne, być może ciekawsze istoty.
– No, strażników! Nie rozumiesz?
Agata nie rozumiała, kim są strażnicy, choć już doskonale pojmowała, że nie ma sensu dalej o nich pytać, gdyż i tak niczego się nie dowie.
Duży pleciony kosz, opasany grubymi linami, stał na swoim miejscu. Z pewnymi trudnościami udało się Agacie nakłonić paru przechodniów, żeby jej pomogli.
– Kim są strażnicy? – zapytała ponownie, nim weszła do kosza.
– Strażnikami, przecież ci mówimy… – usłyszała odpowiedź.
– Właśnie dlatego was opuszczam – mruknęła dziewczynka, gdy kosz zjeżdżał już chwiejnie na linie. – Dlatego, że niczego mądrego nie można od was usłyszeć. Niczego!
Kosz stanął na bujnej, soczystej trawie, nie tkniętej nigdy nogą mieszkańców dziwacznego miasta. Ich główki, połyskując w świetle słońc oszałamiającą gamą kolorów, jeszcze chwilę wychylały się zza muru, nim zniknęły na dobre.
– Żegnajcie, biedacy! – szepnęła do siebie. – Nawet nie wiecie, jak żałosne jest wasze życie za tym niepotrzebnym murem. Życie bez wysiłku i bez emocji, bez pracy i bez zasłużonego odpoczynku, bez miłości i gniewu… Nawet mrówki wydają się bardziej szczęśliwe. Żegnaj, umierające kamienne miasto! Pewnie już nigdy cię nie zobaczę, i niewiele minie lat, a rozsypiesz się w pył…