39028.fb2
W oślepiającym blasku obu słońc na szyi Agaty jasnozielonym światłem pulsował szmaragdowy kamień.
– Jeszcze może się przydać – szepnęła, dotykając go dłonią. Był ciepły i wydawało się, że żyje jakimś własnym utajonym życiem.
Kto i kiedy go wynalazł, skoro mieszkańcy miasta są niezdolni do żadnego umysłowego wysiłku? – zastanawiała się dziewczynka.
Miasto oddalało się z każdym krokiem, a jego biały mur znowu wydawał się nieskazitelnie piękny. Piętno śmierci wyryte w jego kamieniach widoczne było tylko z bliska.
Dolina łagodnymi tarasami opadała w dół. Jej dno, odległe o wiele kilometrów, kryła gęsta mgła.
Chyba pójdę i sprawdzę, co kryje się w tych mgielnych oparach. Może tam znajduje się Kusy i wyjaśnienie zagadki? – pomyślała.
Trawiasta, rozległa łąka usiana była wielobarwnymi kwiatami, pełna kolczastych krzewów i paprociowatych, potężnych drzew.
Cokolwiek czerwonego ogromnie podniosłoby urodę tej krainy – dumała dziewczynka maszerując. – Choćby jeden malutki, malusieńki czerwony kwiat… Lub nawet malutka biedronka przycupnięta na jednym z tych pięknych białych kielichów… Niechby choć jeden z tych ptakomotyli miał purpurowe skrzydła… wszystko wyglądałoby wtedy inaczej.
Ogromne ptakomotyle znowu pojawiły się nad jej głową, fruwały swobodnie, co jakiś czas zatrzymując się, jakby oszołomione niezwykłym płomienistym kolorem jej włosów. Nawet drzewa, mimo braku wiatru trzeszcząc konarami i szeleszcząc liśćmi, kierowały ku niej swe długie gałęzie w niemym zachwycie nad siódmym, nie znanym im kolorem. Dopiero teraz, gdy ponownie znalazła się wśród przyrody tego obcego świata, Agata wyczuła, że jej obecności towarzyszy jakieś pełne niezwykłego napięcia zainteresowanie wszystkiego, co żyje: kwiatów, drzew, krzewów, ptakomotyli, a nawet trawy. Gdy spoczywała na chwilę w dobroczynnym cieniu drzewa, trawa pieszczotliwie muskała jej włosy, jakby zdziwiona i zarazem mile zaskoczona. Agata wszędzie wyczuwała niewidzialne spojrzenia, które z niezwykłą intensywnością przywierały do koloru czerwieni, płomieniście iskrzącej się na jej włosach.
Dopiero po godzinie marszu dziewczynka ujrzała pierwsze zwierzęta. Płowe, drobne i zwinne, przypominały zające. Właśnie wizerunkiem takiego zwierzątka lustro zwabiło Kusego. Na jej widok stworzonka przystawały w radosnym zachwycie, wcale nie spłoszone. Wyglądało na to, że nie znają ludzkich istot i nie zdążyły jeszcze doznać od nich krzywd, więc ciekawość przeważała nad strachem. Pozwalały Agacie podchodzić do siebie bardzo blisko i dopiero wówczas smyrgały spod jej nóg, kryjąc się w wysokiej trawie.
Upał narastał z każdą godziną. Blask obu słońc sączył z nieba dokuczliwy żar. Zmęczona Agata przysiadła w cieniu drzewa, wyjęła z torby soczysty, choć mdły w smaku owoc i jedząc go, zaczęła rozglądać się dokoła. Cały czas miała nadzieję, że wreszcie gdzieś dostrzeże wysmukły kształt ukochanego psa, że usłyszy jego radosne szczekanie. Ale poza zającopodobnymi zwierzątkami i zwiewnymi, przypominającymi motyle ptakami – nic żywego nie poruszało się w całej tej rozległej dolinie. Im dłużej dziewczynka spoglądała na nią, tym bardziej zaczęła się jej wydawać monotonna.
Spotkałam dotąd tylko dwa rodzaje żywych stworzeń – zadumała się. – Jakież to ubóstwo w porównaniu z ziemską przyrodą! Mam jednak szczęście: gdybym trafiła do świata pełnego życia, mogłabym zginąć od kłów lub pazurów… A Kusy? Kusy na pewno już by nie żył do tej pory…
Skurcz niepokoju poraził jej serce. Dziewczynka opuściła dobroczynny cień drzewa i wolno ruszyła dalej. Mijały kolejne godziny marszu i widziała ciągle to samo: falującą zieleń traw, skłębioną kolczastość krzewów, rozłożyste konary drzew.
– To zaczyna być męczące i nudne – szepnęła. – Gdyby wreszcie w tym przeklętym krajobrazie pokazało się coś nowego…
I nagle wydało się jej, że w pewnym oddaleniu dostrzega jakąś przysłoniętą cieniem drzew budowlę. Przyspieszyła kroku. Z każdym metrem, który ją zbliżał do niewidocznego w pełni obiektu, utwierdzała się w mniemaniu, że ma do czynienia z dziełem ludzkich rąk. Zdawało się jej, że widzi kolistą kamienną basztę, prześwitującą spomiędzy drzew, to znowu majaczyły jej wśród zieleni niezwykle szerokie schody.
– Jakiś dwór… albo nawet pałac – powiedziała przejęta. – Może nareszcie spotkam tych, którzy mnie tu sprowadzili. Przecież za wszystkimi sprawkami lustra musi kryć się ktoś rozumny i żywy! Może wreszcie dowiem się, p co chodzi, i odzyskam Kusego…
Szła coraz szybciej, niemal biegła, podniecona i wzruszona. Serce biło jej coraz mocniej, a pot skapywał do oczu dużymi kroplami. Prawie nic nie widziała, poza majaczącym, coraz wyrazistszym kształtem potężnej budowli. Już widoczne były schody, szerokie, ogromne, kamienne… I wysoka, okrągła wieża… I chyba pałac… wielki, bogaty, rozłożysty budynek z licznymi oknami… Bardzo duża, ozdobna brama…
Dziewczynka przystanęła, zmęczona, i otarła pot z twarzy. Mgiełka przed oczami po chwili ustąpiła. Serce biło coraz szybciej, a nadzieja rosła. Drzewa rozstąpiły się, odsłaniając nagle cały widok…
To, co kryło się w ich cieniu, nie było pałacem ani dworem. Było ogromną, ponurą ruiną. Martwym i przytłaczającym zwaliskiem gruzów. Jeśli kiedykolwiek kwitło tu życie, musiało to być dawno, dawno temu. Nadzieje dziewczynki wyschły jak ciepły wiosenny deszcz. Zrezygnowana, przybliżała się do czegoś, co niegdyś zapewne przeżyło czas świetności, ale dziś straszyło martwymi kamieniami.
Z bliska rumowisko okazało się potężniejsze, niż wydawało się z daleka. Kiedyś zapewne stał w tym miejscu pełen przepychu pałac, w otoczeniu nie mniej wspaniałych domostw. Kikutami białych kamieni sterczały wysmukłe wieże, tu i ówdzie zawisły w powietrzu prowadzące donikąd marmurowe schody, spod kupy rumowiska przebłyskiwały gdzieniegdzie błękitne płytki glazury i wyrafinowane w kształtach kolumny z jasnoróżowego marmuru. Posępny nastrój unosił się nad tym pomnikiem niegdysiejszej świetności.
Agata zagłębiła się w ruiny, wyczuwając stopą wygładzony bruk ulic, ominęła kolisty kształt zrujnowanej fontanny, uchylała głowę przed grożącymi zawaleniem resztkami zdobnych balkonów. Jej wzrok rejestrował smutne szczątki dawnych płaskorzeźb, zdobiących ściany budynków, które wyobrażały mnogość zwierzęcych i roślinnych form życia, o jakich dziś temu smutnemu światu nawet się nie śniło.
Dawni budowniczowie nie mogli wymyślić tych zwierząt i roślin… musiały one kiedyś tutaj żyć, w całym swoim bogactwie…
Ponury nastrój ruin udzielił się dziewczynce. Jednak ruiny te, podobnie jak zniszczenia w mieście, nie powstały w wyniku wojny czy kataklizmu. Wszystko wskazywało na to, że jedynym wrogiem świetnego ongiś pałacu stał się czas, którego niszczącemu działaniu nie przeciwstawili się mieszkańcy tego świata. Agata nie mogła zrozumieć, jak doszło do tego, że istoty te – zarówno tu, jak i w mieście – skazały swe siedziby na zagładę, nie zdobyły się na to, by wzmocnić choć jeden kamień w murze, podeprzeć walący się dach, załatać dziurawy uliczny bruk.
A przecież, skoro potrafili zbudować takie miasto, taki pałac, stworzyli taką cywilizację, musieli być rozumni, energiczni, pracowici. Cóż się stało, że nagle utracili te cechy i pragną tylko spokoju w „świętej porze snu”? – zastanawiała się gorączkowo Agata, wodząc wzrokiem po szczątkach dawnej świetności tej krainy.
Nagle usłyszała za sobą skrzekliwy, ostry głos:
– Stój! Ani kroku dalej! Masz przepustkę? Zobaczyła opasłego osobnika w rycerskim rynsztunku, który biegł za nią na krótkich, krzywych nóżkach, kolebiąc się na boki i wymachując grubymi ramionami. Dopiero z bliska Agata ujrzała, że jego hełm jest pordzewiały, a stalowa koszulka pełna dziur. Nawet kopia, którą skierował w stronę dziewczynki, miała ułamany szpic i zżarte przez korniki drzewce:
– Kim jesteś? – spytała bardziej z rozbawieniem niż z lękiem.
– Jestem strażnikiem. A ty jesteś Ta, wiem, bo widzę – wskazał kopią na jej włosy. – Ale i tak musisz mieć przepustkę. Nikt nie ma prawa wchodzić do królewskiego pałacu bez zgody komendanta wieży!
– Doprawdy… – stropiła się Agata. – Nie widzisz, że nie ma tu ani pałacu, ani wieży, ani tym bardziej komendanta? Skąd mogłabym wziąć przepustkę? I po co? Przecież tu nic nie ma, tylko ruiny!
Strażnik zasępił się.
– Masz rację… Powinienem przepuścić cię choćby dlatego, że dałaś mi tyle radości, pewnie po raz pierwszy i ostatni w moim życiu…
– Radości? – zdziwiła się Agata.
– Widzisz, Ta… – strażnik najwyraźniej speszył się i dreptał teraz w miejscu krótkimi nóżkami. – Widzisz, ja jestem strażnikiem od urodzenia, ale jeszcze nigdy nie miałem okazji nikogo zatrzymać. Dopiero twoje przyjście dało mi tę szansę. Dzięki tobie naprawdę poczułem się strażnikiem, sprawdziłem swoją czujność i odwagę. Teraz mógłbym nawet umrzeć, taki jestem szczęśliwy. A zresztą oni kazali cię przepuścić, gdybyś nadeszła. I pomóc ci we wszystkim.
– Oni? Kiedy ci to mówili?
– Och, we śnie. We wszystkich snach.
– Powiedz mi, strażniku, kim są oni?
– Oni? Nie wiem. Oni to jest po prostu Głos we Śnie. Poza nimi nikt tutaj nie mówi niczego mądrego, rozumiesz?
– Rozumiem – westchnęła Agata, przypominając sobie miasto. – Ale powiedz mi, dlaczego jesteś strażnikiem, skoro nie ma tu niczego do strzeżenia?
– Kłamiesz! To jest pałac Tutaina! Najwspanialszy pałac na całej planecie! To właśnie tu sprawował rządy król Tutain, największy władca. Pałac nie może być przecież bez strażnika!
– Gdzie teraz jest król Tutain?
– Tutain? Ależ, Ta, przecież Tutain był władcą dawno, dawno temu! Rządził bardzo długo, ale potem nagle zniknął. Mówił mi o tym mój ojciec, a jemu jego ojciec i ojciec ojca, i… Nie ma już króla Tutaina. Jest tylko jego pałac.
– Nawet pałacu nie ma – rozgniewała się Agata. – Czy doprawdy tego nie widzisz? To są tylko ruiny! Po co strzeżesz tych ruin?
Strażnik smutno zwiesił głowę.
– Widzisz, Ta, mój ród był rodem królewskich strażników od wielu setek lat. I nikt nas z tego obowiązku nie zwolnił. Król Tutain zniknął i nie zdążył mojemu praprapraprapradziadkowi powiedzieć: „Idźcie sobie, jesteście wolni…” I dlatego nadal wszyscy w naszym rodzie, kolejno z ojca na syna, są strażnikami. Jakieś pięćset lub nawet więcej lat temu mój przodek przysiągł jednemu z przodków króla Tutaina, że jego ród zawsze, dopóki istnieje, będzie strzec tego królewskiego miejsca. Niestety, ja jestem ostatnim z rodu i po mnie już nikt nie będzie strażnikiem. Jestem ostatnim, któremu zlecono tę misję i wszystkie związane z nią tajemnice. Gdy umrę, wezmę je ze sobą do grobu… – zakończył i w oczach zakręciły mu się łzy.
Agata zadumała się nad dziwnymi dziejami strażnika i z bezwiednym szacunkiem dla jego niezwykłej wierności wobec dawno wygasłego królewskiego rodu delikatnie położyła mu rękę na ramieniu.
– Nie martw się, strażniku – szepnęła. – Mimo przeciwieństw losu wykonywałeś wszystko, co do ciebie należało, i teraz…
Nagle strażnik brutalnie schwycił Agatę za ramię i obalił na ziemię. Jedną ręką trzymając ją przy sobie, drugą szybko narysował dokoła nich niewidoczny krąg na twardym kamiennym podłożu.
– Co robisz?! – wykrztusiła dziewczynka, usiłując się wyrwać, ale strażnik trzymał ją z całych sił.
– Nie widzisz, że lecą dzikie huringi?!
Agata uniosła głowę i ujrzała nadlatujące stado ogromnych niby-ptaków, niby-nietoperzy z wielkimi, czarnymi skrzydłami. Ich oczy, jak błyszczące guziki, dziko połyskiwały w dużych, spiczastych głowach, zakończonych potężnymi dziobami. Dziewczynka skuliła się, przytulając do strażnika.
– Czy one są groźne? – spytała cichutko, wstrzymując oddech. Łomot ogromnych skrzydeł był coraz donośniejszy i dzikie huringi jęły zataczać kręgi nad głowami leżących.
– Bardzo groźne – wystękał strażnik, leżąc w niewygodnej pozycji ze skulonymi nogami. – Atakują wszystko, co się rusza, i rozszarpują na strzępy! Ale nikomu nic nie grozi, jeśli zdąży narysować dokoła siebie krąg. Więc leż spokojnie i nie ruszaj się. One zaraz odlecą…
– Dlaczego akurat krąg?
– Tego nie wiem, ale zawsze wszyscy tak robili i zawsze to pomagało.
Groźny łopot potężnych skrzydeł zaczął powoli przycichać. Za chwilę stado huringów, szybując nisko, zniknęło nad ruinami.
– Czy one już nie wrócą? – spytała zaniepokojona Agata, gdy strażnik wstał i podając jej rękę, zachęcił także do powstania.
– Nie miałyby już siły. Po każdym dłuższym locie muszą odpocząć.
– A pies? Czy one są groźne dla psa? – wystraszyła się dziewczynka, myśląc o swym zabłąkanym ulubieńcu. – Pies to jest takie na czterech łapach, futrzaste, duże… – objaśniła.
– Ach, mówisz o dzikich uru… Huringi są groźne dla uru, ale uru niekiedy dają im radę, zwłaszcza jeśli jest ich więcej. Jeden uru musi zginąć, rozszarpany na strzępy. Skąd wiesz o uru? Czyżbyś je spotkała? One bardzo rzadko zbliżają się do miasta lub tutaj, do ruin. Choć niekiedy to robią. Może pamiętają jeszcze dawne czasy…
– Dawne czasy?
– Kiedyś uru żyły bardzo blisko z władcami tego pałacu.
– Szukam takiego czarnego uru, nie widziałeś go?
– Nie widziałem uru od paru tygodni. Ale mylisz się, czarnych uru nie ma. Są we wszystkich kolorach, z wyjątkiem czarnego i tego, który masz na głowie. Uru biegają sobie gdzieś w głębi doliny lub poszły w góry. One chodzą, gdzie chcą, są jak wiatr, w przeciwieństwie do nędznych mieszkańców miasta…
– Nędznych?
– Spójrz tylko na mnie! – strażnik z dumą wypiął pierś. – Jestem od nich większy i silniejszy. Sypiam tylko raz na dwie godziny, a oni nie wytrzymują nawet jednej. Jestem zdolny odwiedzić ich przynajmniej dwa razy w roku, żeby sprawdzić, czy coś się nie zmieniło, a oni boją się choćby nos wystawić za mury. Wybrali kiedyś to marne, nieruchawe życie w mieście i robią się słabsi z roku na rok. Czeka ich nieuchronna zguba.
– Zguba?
– No tak. Ci, co są, wkrótce umrą, ci, co się po nich narodzą, umrą jeszcze szybciej, po prostu usną i nie obudzą się, a miasto rozsypie się w proch. Chyba że ty coś zrobisz… Oni mówili, że przyjdzie Ta i przyniesie zmianę.
– Jaką zmianę?
– Nie wiem. Zmianę i tyle. Myślę, że każda zmiana może być na lepsze lub na gorsze. Wolałbym, żebyś przyniosła zmianę na lepsze.
– Gdzie mam ich szukać?
– Doprawdy, chyba tylko we śnie. Oni są jak uru, nigdy nie wiesz, gdzie przebywają, i nie dogonisz ich.
– Może są w górach?
– Och, góry wydają mi się z daleka okropne. Nie idź tam.
– Więc mam iść w dół, tam, gdzie widać wieczną mgłę?
– W dole jest jeszcze paskudniej, zapewniam cię! Wprawdzie nigdy tam nie byłem, ale przecież wystarczy popatrzeć… Najlepiej zostań tu ze mną. Razem będzie nam weselej. I wyjawię ci Bardzo Ważne Tajemnice: Pierwszą i Drugą. Druga jest jeszcze większa od Pierwszej…
– Wyjaw je więc!
– No to chodź! Jesteś Ta, więc chyba masz prawo zobaczyć wszystko, co tu jest…
I kolebiąc się na boki, strażnik ruszył w ruiny. Szerokimi, rozlatującymi się schodami, pod łukiem spękanej bramy, weszli do pałacu. Pałac już dawno był pozbawiony dachu i tylko gdzieniegdzie, jakiś cudem, na zwietrzałych podporach utrzymywały się jego szczątki. Długi, szeroki korytarz zaprowadził ich do ogromnej, okrągłej tronowej sali, z resztkami kolumn wspinających się hen, wysoko, pod nie istniejący dach. Z sali tej kilkadziesiąt niegdyś ozdobnych drzwi prowadziło do dalszych królewskich komnat.
– Lepiej schyl głowę, bo ci coś na nią spadnie – powiedział troskliwie strażnik, wchodząc w jedne z nich. Wąskie, wijące się schody prowadziły w dół. Po trzydziestu paru kamiennych stopniach dostali się do dużego i niezwykle wysokiego pomieszczenia, znajdującego się pod tronową salą. Ściany, wilgotne i pokryte pleśnią, od góry do dołu zabudowane były rozpadającymi się ze starości półkami. A na nich… na nich stały tysiące książek! Grube i cienkie, o różnych formatach, oprawne w skórę, ucieszyły dziewczynkę i dały nową nadzieję.
– Z tego księgozbioru dowiem się wreszcie czegoś o tym świecie! Kto wie, może trafię na rozwiązanie wszystkich zagadek…?
– To jest ploteka – oznajmił z dumą strażnik.
– Biblioteka – poprawiła odruchowo Agata.
– Możliwe. Gdy jakieś słowo wędruje zbyt długo, traci czasem swe brzmienie. Znam to słowo od mojego ojca, a on od mojego dziadka, a dziadek… I tak dalej. Ty się tu rozejrzyj, a ja tymczasem trochę pośpię. Już na mnie pora…
Strażnik zwinął się w kłębek na kamiennej posadzce i zaczął donośnie chrapać.
Agata z bijącym sercem pośpiesznie sięgnęła po pierwszy z brzegu opasły tom. Ledwo jej palce dotknęły go – rozsypał się w proch… Dziewczynka osłupiała. Dotykając, najdelikatniej jak mogła, kolejnego tomu, z rozpaczą, ujrzała, że dzieje się z nim dokładnie to samo. Próbowała sięgnąć po następne foliały, ale wszystkie rozsypywały się na drobiny unoszącego się nad głową dziewczynki pyłu. Zrozpaczona Agata pojęła, że czas nie oszczędził ani jednej z tych książek; że ten znakomity ongiś księgozbiór nie istnieje. Nie mogła już liczyć na pomoc w rozwiązaniu jakiejkolwiek zagadki…
Strażnik właśnie budził się, szeroko ziewając, gdy na jednej z najniższych półek dziewczynka namacała ręką mniej zniszczony egzemplarz. Wyjęła go najdelikatniej, jak mogła, i rozłożyła. Przed nią leżała wielka, gruba księga, w spleśniałej oprawie, z resztkami nadgryzionych zębem czasu stronic. Ani jedna nie zachowała się w całości. Pożółkłe szczątki wypełniały drobniutkie, nie znane jej literki…
– Przeczytaj mi to! – zawołała Agata gwałtownie.
– Co mam zrobić? – zdziwił się strażnik.
– Mój Boże, czyżbyś nie umiał czytać? -jęknęła żałośnie Agata.
– Pytasz, czy wiem, co znaczą te maleńkie jak ziarnka piasku obrazki? Tego nie wiem i mój ojciec też nie wiedział, a ojciec mojego ojca również nie miał o tym pojęcia. Pradziadek podobno umiał niektóre z nich objaśnić. Lecz w tej księdze znajdują się też większe rysunki…
Agata z nadzieją zaczęła przewracać szczątki księgi, myśląc równocześnie ze zgrozą:
Jak straszliwie upadła ta bogata kiedyś i rozumna kraina, skoro dziś już nikt nie umie nawet czytać…
Na kolejnej stronicy ukazała się nagle czarno-biała rycina. Delikatny, wypłowiały rysunek przedstawiał postać w królewskich szatach, otoczoną nisko kłaniającymi się istotami. Istoty miały na głowach ozdoby w kształcie gwiazd, księżyców, słońc…
– Król Tutain odbiera hołd wasali z innych planet – powiedział z dumą strażnik. – Tutain, niech mu będzie wieczna chwała, najpierw rządził tylko jednym państwem, Argoną, ale wkrótce zjednoczył pod swym berłem wszystkie państwa naszego świata. Nie sądź, że na tym się skończyło! Z pomocą czarów król Tutain został wkrótce władcą wszystkich sąsiednich planet! Czy przypadkiem nie był również królem twojej planety przed paroma setkami lat? Nigdy o nim nie słyszałaś?
– Nie, w moim świecie nikt nie słyszał o królu Tutainie. Hej! Czyżby to były uru? – i Agata wskazała na rysunku czworo podobnych do psów zwierząt, czołgających się u nóg Tutaina.
– Tak, to są uru. Mówiłem ci, że kiedyś były oswojone i przebywały w tym pałacu.
– Właśnie takiego szukam! Ale mój jest czarny.
– Nie ma czarnych uru, mówiłem ci już – powiedział strażnik. – Uru są fioletowe, zielone, żółte, różowe, ale czarnych nie ma.
Po przewróceniu dalszych kilkudziesięciu stron księgi Agata znalazła, drugą wyblakłą rycinę. Przedstawiała Tutaina w otoczeniu wysmukłych postaci w długich, powłóczystych szatach. Głowę króla wieńczyła korona, tajemnicze postacie zaś miały głowy oplecione wężami, których pyszczki z rozwidlonymi językami schodziły ku szyi. Dwie spośród nich trzymały przed królem… lustro! To lustro, a nie jakieś zwykłe zwierciadło. Agata od razu rozpoznała charakterystyczną ramę z roślinno-zwierzęcym ornamentem…
– Co to jest?! – z wrażenia aż potrząsnęła strażnika za ramię.
– To są królewscy magowie i królewskie czarownice. Byli podobno równie potężni jak Tutain, a może nawet obdarzeni większą mocą. I nieśmiertelni. Prapradziadek mówił memu pradziadkowi, że ich ród żyje do tej pory ukryty gdzieś w naszym świecie, ale mój ojciec twierdził, że nie jest to możliwe. Gdyby żyli, to chybaby się pokazali…
– Ale co to jest?! – Agata wskazała palcem lustro.
– Nie wiem. Jakiś magiczny przedmiot, skoro trzymają go magowie…
– To jest lustro – oznajmiła z powagą Agata.
– Czemu pytasz, jeśli wiesz? Ja nie wiem, co to znaczy lus-tro. W mieście tego nie widziałem. Ani w pałacu. To wygląda jak obraz bez obrazu. Same ramy…
Więcej rycin dziewczynka nie znalazła. To, co z nich pozostało, nie nadawało się do oglądania, tak było pokryte plamami pleśni.
– Chodź już. W plotece nie wolno długo przebywać, bo potem boli głowa – powiedział strażnik i ruszył w kierunku schodów.
Gdy znaleźli się z powrotem na górze, strażnik rozsiadł się wygodnie na kolistej cembrowinie dawnej fontanny i zaczął głęboko wzdychać, falując tłustym brzuchem.
– Mówiłeś o dwóch tajemnicach – przypomniała mu Agata. – Wyjawiłeś dopiero pierwszą…
– Właśnie myślę – zaczął strażnik, nadal wzdychając.
– O czym myślisz?
– Zastanawiam się, czy mogę wyjawić ci Drugą Tajemnicę, która jest o wiele bardziej tajemnicza niż Pierwsza i niczyje oczy nie mają prawa jej oglądać. Ojciec zaprowadził mnie tam tylko raz i powiedział: „Nie oglądaj tego więcej, synu, bo może cię spotkać kara lub nagła śmierć”. Bardzo się bałem i od tego czasu nie odważyłem się tam pójść. A było to piętnaście lat temu!
– Mówiłeś, że oni kazali ci mnie ugościć i we wszystkim pomóc. Przypuszczam, że zgodziliby się, żebyś mi to pokazał – przekonywała dziewczynka.
– Oni nic do tego nie mają. Jest ktoś silniejszy od nich, kto może ukarać i mnie, i ciebie, i ich również, jeśli tylko zechce. Nie, nie pokażę ci tego, bo się boję…
– Błagam cię, pokaż! Przysięgam, że nigdy nikomu o tym nie powiem! – zaczęła prosić Agata. Strażnik zawahał się.
– No to chodź, ale proszę cię, zrób, co możesz, żeby to, co ujrzysz, nawet ci się nie przyśniło w najśmielszych snach. Ktoś, kogo to dotyczy, mógłby się okrutnie zemścić…
I strażnik skierował swoje kroki ku ocalałym szczątkom wysokiej, posępnej wieży.
– To jest wieża Aprotonów – wyjaśnił ponuro.
– Aprotonów? – powtórzyła Agata. – Aprotonów…
– Być może coś przekręciłem, nie upieram się. Mój ojciec mógł też przekręcić. To słowo wędruje tyle lat i już nic nie znaczy… Podobno z tego miejsca król Tutain, za pomocą skomplikowanych przyrządów, rozmawiał z gwiazdami, księżycem, słońcami…
– Ach, wieża Astronomów!
– Możliwe. Chodź, tylko uważaj na schodach, bo już się rozsypują. Dawno tu nie byłem i teraz pewnie te schody są jeszcze bardziej zniszczone niż przed laty.
Schody były rzeczywiście w okropnym stanie. Co jakiś czas w wyrwie wąskich, krętych stopni przezierała pod ich nogami ciemna czeluść. Tam, gdzie brakowało paru stopni, strażnik podsadzał Agatę, a potem ona podawała mu rękę i wciągała wyżej. Zmęczeni dotarli na szczyt. Dalszą drogę zagradzały szerokie żelazne podwoje. Strażnik wyjął z zanadrza olbrzymi klucz, zardzewiały i pogięty. Drzwi z jękliwym zgrzytem otworzyły się i ujrzeli okrągłą komnatę. Bezużyteczne i pokryte grubą warstwą pajęczyn stały tu astronomiczne przyrządy: lunety, cyrkle, globusy i jakieś inne, nie znane Agacie mechanizmy. Strażnik dotknął jej ramienia i ściszając głos, powiedział:
– Teraz patrz uważnie i szybko, bo nie pozwolę ci tu zostać dłużej niż chwilkę! To grozi straszną karą…
Jego ręka dotknęła małego guziczka w kamiennej ścianie. Część ściany drgnęła i powoli rozsunęła się na dwie strony. W głębi ukazał się duży obraz. W kamiennej skrytce wspaniale zachowały się jego barwy i teraz grały wszystkimi przepysznymi kolorami tęczy.
– Piękne i groźne… – szepnęła zafascynowana dziewczynka. – Czuję dziwny lęk przed tym obrazem. Drzemie w nim jakaś straszna siła…
Z lewej strony obrazu, jakby na kuli, stał potężny król Tutain. Długie czarne włosy rozwiewały mu się na wietrze, lśniła złocista korona, a z ramion spływał purpurowy, malowany w złote gwiazdy płaszcz. Tutain kierował rozkazujący gest gdzieś przed siebie, w granatowy, jarzący się rozsianymi gwiazdami nieboskłon. Wydawało się, że niczego więcej nie ma na tym obrazie. Ale jednak… Z prawej strony rysunek gwiazd nie był czysty, lecz jakby zamglony… Mgła układała się w jakiś niepojęty kształt. Wyglądało to tak, jakby malarz w ostatniej chwili zawahał się i tylko kilkoma maźnięciami pędzla, lękliwie, oddał ruch jakiegoś wielkiego, skrytego w gwiazdach ciała. Jakże zdolnym artystą musiał być ten malarz, skoro martwą mgłę umiał przeobrazić w żywą, choć bezkształtną postać…
– …Wielka Istota Kosmiczna oddaje hołd Tutainowi – objaśnił szeptem przerażony strażnik. – I dlatego to jest takie straszne, bo nie ma nikogo w całym wszechświecie, kto byłby tak potężny jak Ona, Wielka Kosmiczna Istota. Nie patrz na to, bo to nie mogło być prawdą. Było co najwyżej jakimś niebezpiecznym wyzwaniem… A tu, popatrz, tu jest to, co uciekło…
W pierwszej chwili dziewczynka nie zrozumiała strażnika. Wskazywał na płaszcz króla Tutaina, spływający purpurowymi fałdami z jego ramion. Dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że obraz od razu wydał się jej piękny i pełny w swej urodzie, bo wśród kolorów, jakimi posłużył się nieznany artysta, był także kolor czerwony! Poza płaszczem króla Tutaina jeszcze obrys kuli, na której stał Tutain – a ona wyobrażała planetę – miał barwę rubinu, a na krańcach nieboskłonu granatowe nocne niebo poprzez fiolet, wrzos i róż przechodziło stopniowo, płynnie w kolor krwistej czerwieni.
– Szirwany. Kolor szirwany – szepnął strażnik. – Ten, co uciekł. Ty masz go na włosach…
– Czerwony – poprawiła machinalnie Agata, jak urzeczona wpatrując się w obraz.
– Niech będzie czirwany, to nie ma znaczenia. Po co nazwa, gdy nie ma tego, co nazywa? – szepnął strażnik. – Chodźmy już. W tym obrazie kryje się jakaś niebezpieczna tajemnica i wiem, że niczyje oczy nie powinny tego oglądać. Pamiętaj, że nie może ci się to przyśnić, bo nawet we śnie mogłabyś obrazić Wielką Kosmiczną Istotę…
– Kim jest Wielka Kosmiczna Istota? – również szeptem spytała Agata, udzielił się jej bowiem nastrój lęku.
– Jest Wielką Kosmiczną Istotą, czy trzeba ci czegoś więcej? Nie ma rąk, nóg, nie ma ciała. W ogóle nie ma wyglądu. Ona jest. I dlatego jest straszna. Jest wszędzie i nigdzie. Krąży we wszechświecie i wszechświat jej podlega. Ona nie podlega nikomu. I dlatego ten obraz jest jakimś okropnym bluźnierstwem. Zapomnij o nim.
Agata zrozumiała, że niczego więcej nie dowie się od strażnika królewskiego pałacu. Choć był znacznie bystrzejszy niż mieszkańcy miasta, jednak i jego pamięć miała ograniczony zasięg, wiedzy zaś nie miał żadnej. Gdy zeszli z wieży Astronomów i znowu znaleźli się wśród ruin pałacu, dziewczynka podjęła decyzję:
– Jutro rano idę dalej…
– Dokąd? – spytał strażnik.
– Nie wiem, ale od ciebie dowiedziałam się już wszystkiego, co wiesz, i teraz muszę iść dalej, by szukać rozwiązania zagadki.
– Lepiej zostań tu, bo tu nic ci nie grozi. Gdzież pójdziesz?
– Nie wiem. Doradź mi, gdzie mam iść, w góry czy w głąb doliny?
– Obojętne, gdzie pójdziesz, wszędzie czai się niebezpieczeństwo. Tu, w tych ruinach, przynajmniej można się ukryć.
– Przed czym ukryć?
– Przed wszystkim – oznajmił ponuro strażnik. – Nieważne, czy będą to dzikie huringi, dzikie uru, czy coś zupełnie innego. Jeśli jednak musisz iść, to najlepiej we śnie spytaj ich, co ci radzą…
– Pewnie, że byłoby to najlepsze – burknęła Agata ze złością. – Ale oni do mnie wcale nie mówią, gdy śpię. Tylko wy ich słyszycie.
– To nieprawda, oni mówią do wszystkich – powiedział z przekonaniem strażnik. – Tyle że nie wszyscy ich rozumieją. Coś widocznie stoi na przeszkodzie… Ha!… Co to może być?
Strażnik obrzucił Agatę uważnym spojrzeniem.
– Masz na sobie naszyjnik czarownic. Czy zdejmujesz go do snu?
– Naszyjnik czarownic? – zdziwiła się Agata, dotykając szmaragdowego kamienia na szyi, o którym już zdołała zapomnieć.
– No tak. Ojciec mojego ojca opowiadał, że gdy król Tutain zjednoczył pod swym berłem ogromną liczbę państw, były trudności z porozumiewaniem się, bo każdy naród miał własny język. Wtedy królewskie czarownice stworzyły ten naszyjnik. Był to magiczny przekładacz języków. Tych naszyjników było mnóstwo, prawie każdy je nosił, i jeszcze do dziś wiele ich zostało. Mieszkańcy miasta noszą je dla ozdoby. Pewnie to oni ci go dali, żebyś ich rozumiała, prawda?
– Tak, przecież nie znam waszej mowy ani wy nie znacie mojej…
– Kto wie, czy właśnie naszyjnik nie przeszkadza ci słyszeć we śnie ich mowy, bo nastawiony jest na mowę rzeczywistą, a oni mówią językiem własnym i niepowtarzalnym, ale zrozumiałym dla każdego. Spróbuj go zdjąć przed snem i zobaczymy, co się stanie…
Powoli szli wśród ruin i dotarli tam, gdzie strażnik urządził – w jednej z najmniej zrujnowanych izdebek – swoje mieszkanie. Zgromadził parę mało zniszczonych mebli i doprowadził wszystko do względnego ładu. Izdebka była przytulna i czysta. Na kolację zjedli dziwne, jakby mączyste placki, które po prostu rosły na pobliskim drzewie.
– Zapamiętaj, że zrywając z drzew te owoce i te duże fioletowe, nie umrzesz z głodu ani z pragnienia – pouczył Agatę strażnik. – A one rosną właściwie wszędzie. Innych nie jedz, bo mogą ci zaszkodzić. Dzięki tym drzewom żyjemy tu sobie całkiem nieźle…
Wieczór już zapadał i strażnik z ulgą wyciągnął się na wygodnym łożu, przykładając głowę do wypchanej suchymi liśćmi poduszki.
– Jest tu dość miejsca także dla ciebie. Śpij spokojnie i nasłuchuj we śnie. Kto wie, może tym razem ich usłyszysz. Dobranoc… – powiedział i niemal natychmiast rozległo się jego potężne, swobodne chrapanie.
Agata jeszcze długo obracała się z boku na bok, usiłując złożyć w całość wszystkie poznane do tej pory cząstki prawdy o tym świecie. Ale wcale jej się to nie udało i z poczuciem narastającej bezradności zasnęła. Na legowisku, koło poduszki z liści, leżał szmaragdowy naszyjnik.
…We śnie ujrzała góry. Wysokie, posępne, pięły się ku niebu, a w ich powyginanych w dziwaczne kształty masywach rozwierały się ciemne czeluście ogromnych pieczar. Agata stała u wejścia jednej z nich i coś ją przyzywało z mrocznej głębi, kusiło, zapraszało do wnętrza. Dalekie echo, odbijające się od skały, niosło ze sobą szczekanie psa. Bezdźwięczny, a przecież niezwykle wyrazisty głos powtarzał z naciskiem, choć spokojnie:
– Chodź do nas, nie bój się… czekamy na ciebie. Musisz przyjść, aby spełnić swoją misję. Po to tu jesteś, Ta o włosach płomienistych jak pradawny, dobry ogień… Chodź do nas, Ta, czekamy… Nie zwlekaj, póki nie jest za późno. Masz mało czasu, Ta… Chodź… Chodź… Pośpiesz się…
Agata obudziła się. Strażnik już nie spał. Koło jej posłania leżały świeżo zerwane fioletowe owoce, a jej towarzysz mówił coś do niej, lecz Agata ku swemu zdziwieniu nie zrozumiała jego słów. Dopiero gdy otrząsnęła się z resztek snu, przypomniała sobie o naszyjniku i szybko włożyła go na szyję.
– …są najsmaczniejsze – mówił strażnik, wskazując na owoce. – Dobrze jest dzień zacząć od nich, a dopiero potem przegryźć plackiem.
– Muszę iść w góry – powiedziała Agata, wbijając zęby w soczysty owoc. – Oni tam na mnie czekają.
– Skoro musisz, to idź – zgodził się strażnik i dziewczynka odczuła mimo woli przykrość. Wolałaby, żeby okazał chociaż odrobinę żalu, że utraci jej towarzystwo. Istoty tego świata jednak nie umiały nikomu okazać sympatii, choć antypatia również nie była im znana. Wszelkie ich uczucia były jakby wygaszone, stonowane. Nie znali miłości i gniewu, nienawiści i złości, radości i rozpaczy.
No cóż, to dobrze, że nikt mnie tu nie zatrzymuje – pomyślała z pewnym smutkiem. – Tym łatwiej będzie mi iść dalej…
– Więc żegnaj, strażniku ruin królewskiego pałacu – powiedziała głośno, ale on burknął coś w odpowiedzi i kolebiąc się, poszedł w stronę szczątków fontanny. Po chwili zniknął jej z oczu.
– Żegnajcie, królewskie ruiny – pokiwała głową Agata, wodząc wzrokiem po przygnębiających szczątkach budowli. – Chciałabym wiedzieć to, co wy pamiętacie…
Po kilkudziesięciu metrach marszu gęste zielone korony drzew przysłoniły ruiny tego, co było ongiś siedzibą wielkiego króla Tutaina.