39089.fb2 Masze?ka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Masze?ka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

9

Rankiem Kolin parzył dla Gornocwietowa herbatę. Tego czwartku Gornocwietow miał wcześnie pojechać za miasto, żeby spotkać się z baletnicą kompletującą zespół, i dlatego, gdy wszyscy jeszcze spali, Kolin w niesamowicie brudnym japońskim szlafroczku i w starych pantoflach wsuniętych na bose nogi powlókł się do kuchni po wrzątek. Jego okrągła, niezbyt inteligentna, bardzo rosyjska twarz o zadartym nosie i niebieskich, melancholijnych oczach (sądził, że podobny jest “na poły do pierrota, na poły gawrosza" z Verlaine'a) była wymięta od snu i błyszcząca, jasne włosy, nie rozdzielone jeszcze przedziałkiem, spadały mu na czoło, rozwiązane sznurowadła uderzały o podłogę jak niespieszny deszczyk. Nastawiając czajnik po kobiecemu wydymał wargi, a potem zaczął cicho i w skupieniu coś podśpiewywać. Gornocwietow kończył się ubierać, wiązał na kokardę kolorowy krawat, złoszcząc się na krostę, ściętą przed chwilą podczas golenia i teraz wydzielającą przez grubą warstwę pudru żółtą surowicę. Cerę miał ciemną, rysy twarzy regularne, długie, podwinięte rzęsy nadawały jego brązowym oczom jasny, niewinny wyraz, czarne, krótkie włosy miał lekko sfalowane, szyję z tyłu wygoloną jak stangret, nosił baki, dwoma ciemnymi pasmami rysujące się wzdłuż uszu. Był, jak i jego przyjaciel, niezbyt wysoki, bardzo szczupły, miał doskonale rozwinięte mięśnie nóg, ale bardzo wąską pierś i ramiona.

Zaprzyjaźnili się stosunkowo niedawno, tańczyli w rosyjskim kabarecie gdzieś na Bałkanach i przed dwoma mniej więcej miesiącami przyjechali do Berlina w poszukiwaniu teatralnej fortuny. Szczególny ton, tajemnicza manieryczność wyróżniały ich nieco spośród innych pensjonariuszy, uczciwie jednak rzekłszy, nie sposób było przyganić gołębiemu szczęściu tej nikomu nie wadzącej pary.

Po odejściu przyjaciela Kolin, zostawszy sam w nie sprzątniętym pokoju, otworzył etui z przyborami do paznokci i nucąc półgłosem zaczął wycinać sobie skórki. Nie wyróżniał się nadmiernie schludnością, o paznokcie za to dbał nadzwyczajnie.

W pokoju trwał ciężki zapach oregano i potu; w mydlanej wodzie pływał pęk ściągniętych z grzebienia włosów. Baletowe fotografie na ścianach unosiły nóżkę; na stole leżał duży, rozłożony wachlarz, obok zaś – brudny, usztywniony kołnierzyk.

Kolin, przyjrzawszy się z upodobaniem pąsowemu połyskowi paznokci, starannie umył ręce, natarł twarz i szyję tak słodką, że aż mdlącą wodą toaletową i zrzuciwszy szlafrok przeszedł się nago, na pointach, podskoczył szybko bijąc nogą, ubrał się, upudrował nos, podmalował oczy i zapiąwszy na wszystkie guziki szary, dopasowany w talii płaszcz, wyszedł na spacer, miarowo unosząc i opuszczając koniec eleganckiej laseczki.

Wracając do domu na obiad, wyprzedził przy drzwiach frontowych Ganina, który właśnie kupił w aptece lekarstwo dla Podtiagina. Stary pan czuł się dobrze, coś tam pisał, chodził po pokoju, Klara jednak po naradzie z Ganinem postanowiła nie wypuszczać go dziś z domu.

Kolin, nadszedłszy z tyłu, ścisnął Ganinowi rękę nad łokciem. Ten obejrzał się.

– To pan, Kolin… czy spacer się udał?

– Alek dziś wyjechał – powiedział Kolin, wchodząc po schodach razem z Ganinem. – Strasznie się denerwuję, czy dostanie engagement…

– Tak, właśnie – powiedział Ganin, który nie miał pojęcia, o czym z nim rozmawiać.

Kolin roześmiał się.

– Ałfierow znowu wczoraj utknął w windzie. Teraz winda nie działa…

Powiódł rączką laski po poręczy i spojrzał na Ganina z nieśmiałym uśmiechem.

– Czy mogę trochę u pana posiedzieć? Jakoś bardzo mi dziś nudno…

“Tylko, bracie, nie zabieraj się z tych nudów do flirtowania ze mną" – odburknął w myślach Ganin, otwierając drzwi pensjonatu, a głośno odpowiedział:

– Niestety, jestem zajęty. Może innym razem.

– Jaka szkoda – przeciągle wyrzekł Kolin, wchodząc za Ganinem i przymykając za sobą drzwi. Drzwi nie dały się zamknąć, ktoś z tyłu wyciągnął dużą brązową dłoń i berliński bas zagrzmiał:

– Chwileczkę, panowie.

Ganin i Kolin obejrzeli się. Za progiem stał wąsaty, tęgi listonosz.

– Czy tu mieszka Herr Alferow?

– Pierwsze drzwi na lewo – powiedział Ganin.

– Dziękuję – śpiewnie zahuczał listonosz i zapukał do wskazanego pokoju. Była to depesza.

– Co to jest? Co to jest? Co to jest? – mamrotał w panice Ałfierow, otwierając ją nieposłusznymi palcami. Z przejęcia nie od razu zdołał odczytać nalepioną tasiemkę bladych nierównych liter: “psyjezdam sobotę 8 rano". Ałfierow nagle zrozumiał, westchnął i przeżegnał się.

– Dzięki ci, Boże… przyjeżdża…

Z szerokim uśmiechem przysiadł na łóżku, pocierając chude uda, i zaczął kiwać się w przód i w tył. Jego wodnistoniebieskie oczy szybko mrugały, bródka barwy zbutwiałego siana złociła się w ukośnym promieniu słońca.

– Sehr gut - mamrotał. – Sobota jest pojutrze. Sehr gut. Jak wyglądają moje buty!… Maszeńka będzie się dziwić. To nic, jakoś przeżyjemy. Wynajmiemy mieszkanko, bardzo tanie, ona zadecyduje. A na razie pomieszkamy sobie tutaj. Dobrze, że między pokojami są drzwi.

Po pewnej chwili wyszedł na korytarz i zapukał do sąsiedniego pokoju.

Ganin pomyślał: “Co jest, u licha, że mi ktoś ciągle dziś zawraca głowę?"

– Otóż, Glebie Lwowiczu – bez ceregieli zaczął Ałfierow, ogarniając pokój spojrzeniem – kiedy pan się wyprowadza?

Ganin spoglądał nań z irytacją.

– Mam na imię Lew. Jeśli pan łaskaw zapamiętać.

– Czy pan się wyprowadzi przed sobotą? – zapytał Ałfierow, a w myślach rozważał: “Łóżko trzeba będzie ustawić inaczej, szafę przesunąć, odsłonić drzwi…"

– Tak, wyprowadzę się – odparł Ganin i znów jak wówczas, przy obiedzie, poczuł się bardzo niezręcznie.

– To świetnie – z ożywieniem podchwycił Ałfierow. – Przepraszam, że niepokoiłem, Glebie Lwowiczu.

I po raz ostatni obrzuciwszy pokój spojrzeniem, wyszedł z hałasem.

– Głupiec… – wymamrotał Ganin. – Do diabła z nim. O czym mi się przed chwilą tak przyjemnie myślało?… Ach, tak… noc, deszcz, biała kolumnada…

– Pani Lidio, pani Lidio! – wzywał głośno oleisty głos Ałfierowa.

“Nie sposób się od niego odczepić – pomyślał ze złością Ganin. – Nie będę tu dziś na obiedzie. Dosyć mam tego."

Asfalt na ulicy połyskiwał fioletem; słońce wplątywało się w koła samochodów. Obok knajpki znajdował się garaż; szczelina jego bramy ziała ciemnością i delikatnie tchnęła zapachem karbidu. Ten przypadkowy zapach pomógł Ganinowi przypomnieć sobie jeszcze wyraźniej tamten rosyjski deszczowy sierpień, tamten nurt uszczęśliwienia, w który przez cały ranek tak natarczywie wdzierały się cienie jego berlińskiego życia.

Wychodził z jasności dworu w ciemny, rozszemrany mrok, zapalał delikatny płomyczek w latarce roweru – i teraz, gdy przypadkiem odetchnął zapachem karbidu, wszystko sobie od razu przypomniał: mokra trawa, chłoszcząca po przesuwającej się łydce, po szprychach roweru, krążek mlecznego światła, wchłaniającego i rozpraszającego mrok, z którego wyłaniały się to sfalowana kałuża, lśniący kamyk, oblepione nawozem belki mostu, to wreszcie obracająca się furtka, przez którą się przeciskał, zawadzając ramieniem o miękkie, mokre liście akacji.

Z płynnego mroku wyłaniały się wówczas lekko wirujące kolumny, opłynięte tym właśnie delikatnym, białawym światłem rowerowej latarki i tam, na sze-ściokolumnowym krytym ganku cudzego dworu o zabitych oknach, witał go wonny chłód, pomieszany zapach perfum i zmoczonego szewiotu – i ten jesienny, ten deszczowy pocałunek był tak długi i tak głęboki, że potem pływały mu w oczach jasne, drżące plamy i jeszcze mocniejszy wydawał się rozległy, wielolistny, szeleszczący poszum deszczu. Mokrymi palcami otwierał szklaną ściankę latarki i gasił płomyk. Wiatr, ciężki i wilgotny, napierał z mroku. Maszeńka, siedząc obok Ganina na łuszczącej się balustradzie, głaskała go po skroniach chłodną dłonią i w ciemnościach dostrzegał niewyraźny kontur jej zmokniętej kokardy i uśmiechnięty blask oczu.

W lipach przed gankiem, w czarnym, kłębiącym się mroku deszczowe moce przetaczały się rozległymi zrywami, skrzypiały pnie, ujęte w żelazne kluby, podtrzymujące ich nadwątloną potęgę. Przy wtórze poszumów jesiennej nocy rozpinał jej bluzkę, całował w gorący obojczyk; milczała – połyskiwały tylko jej oczy – skóra na odsłoniętych piersiach powoli chłodniała od dotyku jego warg i wilgotnego nocnego wiatru. Prawie się do siebie nie odzywali, zbyt trudno było mówić. Kiedy wreszcie zapalał zapałkę, żeby spojrzeć na zegarek, Maszeńka mrużyła oczy i odrzucała z policzka mokre pasmo włosów. Obejmował ją jedną ręką, drugą ręką toczył, trzymając za siodełko, swój rower – w mżącym mroku oddalali się z tego miejsca, schodzili ścieżką ku mostowi i tam się żegnali – długo, gorzko, jak przed wielkim rozstaniem.

Owej czarnej, burzliwej nocy, gdy w przededniu wyjazdu do Petersburga przed rozpoczęciem roku szkolnego po raz ostatni spotkał się z nią na tym ganku z kolumnami, stało się coś strasznego i niespodziewanego, co symbolizowało, być może, wszystkie przyszłe obelżywości. Deszcz szumiał tej nocy szczególnie mocno, a spotkanie ich było wyjątkowo czułe. Nagle Maszeńka krzyknęła i zeskoczyła z poręczy. Ganin, świecąc sobie zapałką, zobaczył, że okiennica jednego z okien wychodzących na taras jest uchylona, a do czarnej szyby przywiera od wewnątrz ludzka twarz, przypłaszczając biały nos. Twarz poruszyła się i znikła, oboje jednak zdążyli rozpoznać rudawe kosmyki i odęte wargi syna stróża, dwudziestoletniego chyba wesołka i babiarza, na którego natykali się zawsze w parkowych alejach. Ganin jednym szalonym susem rzucił się do okna, przebił grzbietem dłoni szkło, co posypało się z chrzęstem, wpadł w lodowatą mgłę i z rozpędu uderzył głową w czyjąś krzepką pierś, która aż zadudniła od tego pchnięcia. W następnej sekundzie sczepili się i z łomotem potoczyli po nagim parkiecie, potrącając w ciemności martwe meble w pokrowcach, i Ganin, uwolniwszy prawą rękę, jął tłuc kamienną pięścią po mokrej twarzy, która nagle znalazła się tuż przed nim. Dopiero gdy krzepkie ciało, które przycisnął do podłogi, nagle sflaczało i zaczęło wydawać jęki, wstał i dysząc ciężko, obijając się w mroku o jakieś miękkie narożniki, dotarł do okna, wylazł znowu na taras, odnalazł szlochającą i wystraszoną Maszeńkę i wtedy dopiero zauważył, że z ust cieknie mu coś ciepłego, o żelazistym posmaku i że ręce ma pokaleczone odłamkami szkła. Rankiem zaś wyjechał do Petersburga i po drodze na stację z okna głucho i łagodnie postukującej karety zobaczył Maszeńkę idącą z koleżankami skrajem szosy. Przesłoniła ją natychmiast obita czarną skórą ścianka, a ponieważ nie był w karecie sam, nie śmiał spojrzeć przez owalne tylne okienko.

Tego ostatniego sierpniowego dnia los, wybiegając w przyszłość, kazał mu zaznać przyszłej rozłąki z Maszeńką, rozłąki z Rosją.

Była to wielka próba, tajemniczy przedsmak; płonące jarzębiny ze szczególnym smutkiem odsuwały się w szary męt i wydawało się nieprawdopodobne, że na wiosnę znów zobaczy te pola, ten głaz na nie osłoniętym pagórku, te zamyślone, ogromne słupy telegraficzne.

W petersburskim domu wszystko wydało się zaskakująco czyste, jasne i sensowne, jak to się zazwyczaj dzieje po powrocie ze wsi. Zaczęła się szkoła – był w siódmej klasie, uczył się byle jak. Spadł pierwszy śnieg i żeliwne ogrodzenia, grzbiety koni o nisko pochylonych łbach, drwa na barkach pokryły się białym, pulchnym nalotem.

Maszeńka przeniosła się do Petersburga dopiero w listopadzie. Spotkali się pod łukiem arkady, gdzie w operze Czajkowskiego umiera Liza. W powietrzu, szarym jak matowe szkło, padał pionowo miękki, gruby śnieg. Podczas tego pierwszego petersburskiego spotkania Maszeńka wydała mu się trochę obca, może dlatego, że była w kapeluszu i futerku. Od tego dnia rozpoczęła się śnieżna epoka ich miłości. Trudno im było się spotykać, długie wędrowanie na mrozie było męczące, najbardziej zaś męczące było szukanie ciepłego azylu w muzeach i w kinach – nie na próżno więc w owych częstych, przejmująco czułych listach, które w puste dni pisali do siebie nawzajem (on mieszkał przy bulwarze Angielskim, ona przy Karawannej), oboje wspominali ścieżki parku i zapach opadłych liści jako coś niepojęcie wprost drogiego i bezpowrotnie minionego; być może tylko rozjątrzali swoją miłość, a może istotnie rozumieli, że prawdziwe szczęście przeminęło. Wieczorami telefonowali do siebie, żeby się dowiedzieć, czy doszedł list, gdzie i kiedy się spotkają; jej śmieszna wymowa była przez telefon jeszcze wdzięczniejsza; wypowiadała krótkie rymowanki i śmiała się ciepło, przyciskała słuchawkę do piersi, a jemu wydawało się, że słyszy bicie jej serca.

Rozmawiali tak całymi godzinami.

Chodziła owej zimy w szarym futerku, które ją trochę pogrubiało, i w zamszowych getrach, założonych na lekkie pantofelki. Nigdy nie widział jej przeziębionej czy nawet zmarzniętej. Mróz i zawieja tylko ją ożywiały i w lodowatych podmuchach, w ciemnym zaułku obnażał jej ramiona, płatki śniegu łaskotały ją, uśmiechała się przez mokre rzęsy, przytulała jego głowę, lekki śnieg osypywał się z jego karakułowej czapki na jej piersi.

Te spotkania na wietrze i mrozie udręczyły go bardziej niż ją. Czuł, że niedopełnienie tych spotkań umniejsza i zużywa miłość. Każda miłość wymaga odosobnienia, osłony, dachu nad głową, a oni go nie mieli. Rodziny ich nie znały się, owa tajemnica, tak początkowo cudowna, teraz im zawadzała. Zaczynało mu się zdawać, że wszystko odmieni się na lepsze, jeśli ona, bodaj w wynajętym na godziny pokoju, zostanie jego kochanką – i myśl ta trwała w nim, w jakiś sposób oddzielona od samego pragnienia, które poddane torturze skąpych dotknięć, już w nim słabło.

Tak przewędrowali całą zimę, wspominając wieś, marząc o przyszłym lecie, czasami sprzeczając się i ulegając zazdrości, ściskając sobie nawzajem dłonie pod wyłysiałą derką lekkich dorożkarskich sań – na początku zaś nowego roku Maszeńkę wywieziono do Moskwy.

Dziwne, ale rozłąka ta sprawiła Ganinowi ulgę.

Wiedział, że latem wróci na to samo letnisko pod Petersburgiem, początkowo dużo o niej myślał, wyobrażając sobie nowe lato, nowe spotkania, pisał do niej wciąż równie gorące listy, a potem pisywał już rzadziej, kiedy zaś w pierwszych dniach maja przeniósł się na wieś, w ogóle przestał pisać. Wtedy właśnie zdążył zejść się i zerwać ze strojną, miłą, jasnowłosą panią, której mąż walczył w Galicji. A potem Maszeńka wróciła.

Głos jej wybuchł słabo i daleko, w telefonie huczało jak w morskiej muszli, czasami głos jeszcze bardziej odległy i krzyżujący się z jej głosem przerywał im i prowadził z kimś rozmowę w czwartym wymiarze, aparat telefoniczny na letnisku był stary, na korbkę – między nim a Maszeńka było chyba pięćdziesiąt wiorst huczącej mgły.

– Przyjadę – krzyknął do słuchawki Ganin. – Mówię, że przyjadę. Na rowerze, w dwie godziny.

– …nie chciał znowu do Woskriesieńska. Czy mnie słyszysz? Papa za nic nie chciał wynająć znowu domu w Woskriesieńsku. Do ciebie jest stąd pięćdziesiąt…

– Proszę koniecznie przywieźć półbuciki – łagodnie i obojętnie odezwał się ten drugi głos.

I znów wśród brzęczeń błysnęła Maszeńka, niczym w przewróconym teleskopie. Kiedy całkiem znikła, Ganin oparł się o ścianę i poczuł, że płoną mu uszy.

Wyjechał około trzeciej po południu w samej koszuli i sportowych spodenkach, w gumowych pantoflach na bosych stopach. Wiatr wiał mu w plecy, jechał szybko, wybierając gładkie przesmyki pomiędzy ostrymi kamykami na szosie, i wspominał, jak ubiegłego roku, w lipcu, przejeżdżał obok Maszeńki, jeszcze jej nie znając.

Na piętnastej wiorście pękła tylna dętka i długo ją reperował, siedząc koło rowu. Nad polami z obu stron szosy dzwoniły skowronki; w obłoku kurzu przemknął szary samochód z dwoma oficerami w sowich okularach. Mocno napompowawszy zreperowaną dętkę, ruszył dalej, czując, że się przeliczył, że spóźnił się już o godzinę. Zboczywszy z szosy, jechał przez las ścieżką, którą mu wskazał przechodzący chłop. Potem znów skręcił, ale nie tam, gdzie należało, i długo krążył, nim trafił na właściwą drogę. Odpoczął i przekąsił coś we wsi, a kiedy zostało mu już tylko dwanaście wiorst, najechał na ostry kamyk i znowu ta sama dętka oklapła z sykiem.

Zmierzchało już, kiedy dotarł do letniskowego miasteczka, gdzie mieszkała Maszeńka. Czekała na niego przy bramie parku, tak, jak się umówili, już się go jednak nie spodziewając, bo czekała od sześciu godzin. Zobaczywszy go, zachwiała się z przejęcia, omal nie upadła. Miała na sobie białą, przeświecającą suknię, której Ganin nie znał. Kokarda znikła, więc jej śliczna głowa wydawała się mniejsza. W starannie uczesane włosy wpięte były bławatki.

Tego dziwnego, ostrożnie mroczniejącego wieczoru, w lipcowym zmierzchu rozległego miejskiego parku na zapadłej w mech kamiennej płycie w ciągu jednej, szybko przemykającej godziny Ganin pokochał ją gwałtowniej niż dotychczas i jakby przestał kochać na zawsze.

Rozmawiali najpierw w spokojnym uszczęśliwieniu – o tym, że się od tak dawna nie widzieli, o tym, że pośród mchu robaczek świętojański lśni niczym maleńki semafor. Jej tak miłe tatarskie oczy błyskały tuż przy jego twarzy, biała suknia wydawała się świecić w ciemności – i, mój Boże, ten jej zapach, niepojęty, jedyny na świecie…

– Jestem twoja – powiedziała. – Rób ze mną, co chcesz.

W milczeniu, z łomoczącym sercem nachylił się nad nią, jego dłonie zaczęły błądzić po jej miękkich, chłodnych nogach. Park jednak pełen był dziwnych szmerów, jakby ktoś nieustannie przybliżał się zza krzaków; twarda płyta uwierała w kolana i ziębiła; Maszeńka leżała zbyt pokornie, zbyt nieruchomo.

Zamarł, a potem powiedział z zakłopotanym uśmieszkiem:

– Ciągle mi się zdaje, że ktoś tu idzie – i wstał.

Maszeńka westchnęła, obciągnęła niewyraźnie bielejącą suknię i też wstała.

Potem, kiedy szli ku bramie po plamistej od księżycowego światła ścieżce, Maszeńka podniosła z trawy bladozielonego świetlika. Trzymała go na dłoni, pochyliwszy głowę, aż nagle roześmiała się i powiedziała z jakby trochę wiejskim grymasem: “W ogólności to zimny chrobaczek."

Ganin zmęczony, nierad z siebie, zziębnięty w swojej lekkiej koszuli, rozmyślał właśnie o tym, że wszystko skończone, że już nie kocha Maszeńki – a kiedy w kilka minut później, w księżycowej mgle, bladym pasmem szosy ruszył do domu, wiedział, że już więcej do niej nie przyjedzie.

Lato minęło. Maszeńka nie pisała i nie dzwoniła, jego zaś absorbowały inne sprawy i inne uczucia.

Znowu wrócił na zimę do Petersburga, przyśpieszonym trybem złożył w grudniu końcowe egzaminy, wstąpił do szkoły junkrów imienia księcia Michała. A następnego lata, już w roku rewolucji, jeszcze raz zobaczył się z Maszeńką.

Był na peronie Dworca Warszawskiego. Zapadał zmrok. Właśnie wjechał letniskowy pociąg. Czekając na sygnał do odjazdu przechadzał się tam i z powrotem po brudnym peronie, i spoglądając na zepsuty wózek bagażowy myślał o czymś innym, o wczorajszej palbie pod Gostinym Dworem, a jednocześnie irytowało go, że nie zdołał się dodzwonić na wieś, i że będzie musiał wlec się ze stacji dorożką.

Kiedy rozległ się trzeci dzwonek, podszedł do jedynego w tym składzie granatowego wagonu i zaczął wchodzić na platformę – tam właśnie, spoglądając na niego z góry, stała Maszeńka. W ciągu roku zmieniła się, trochę chyba zeszczuplała, ubrana była w nie znany mu granatowy płaszcz z paskiem. Ganin przywitał się niezręcznie, wagon zagrzechotał buforami i popłynął. Oboje pozostali na platformie. Maszeńka zobaczyła go zapewne przedtem i umyślnie weszła do granatowego wagonu, choć zawsze jeździła żółtym, i teraz, z biletem drugiej klasy, nie chciała wejść do przedziału. W ręku trzymała tabliczkę czekolady “Bligken i Robinson"; od razu ułamała kawałek i poczęstowała go.

Ganina, gdy na nią patrzył, ogarniał okropny smutek – w całej jej postaci było coś nieśmiałego, obcego, rzadziej się śmiała, wciąż odwracała twarz. Na delikatnej szyi zobaczył fioletowawe sińce – zdobiącą ją kolię z cieni, w której tak jej było do twarzy. Opowiadał o jakichś drobnostkach, pokazywał but draśnięty kulą, mówił o polityce. Wagony łomotały, składy pędziły między dymiącymi torfowiskami w żółtej smudze wieczornej zorzy; szarawy torfowy dym słał się łagodnie i nisko, tworząc jakby dwie fale mgły, pomiędzy którymi mknął pociąg.

Wysiadła na pierwszej stacji, a on długo spoglądał z platformy na jej oddalającą się granatową sylwetkę, i im bardziej się oddalała, tym oczywistsze stawało się dla niego, że nigdy nie przestał jej kochać. Nie obejrzała się. Z mroku ciężko i puszyście pachniało czeremchą.

Kiedy pociąg ruszył, Ganin wszedł do przedziału; było tam ciemno, gdyż konduktor uznał, że w pustym wagonie nie ma sensu zapalać ogarków w lampach. Położył się na wznak na pasiastym materacu ławy i przez szczelinę drzwi widział, jak za oknem korytarza, wśród dymów płonącego torfu, wznoszą się cienkie przewody. Dziwnie i trochę straszno było pędzić w tym roztrzęsionym, pustym wagonie między szarymi strugami dymu, i do głowy przychodziły mu dziwne myśli, tak jakby to wszystko już się kiedyś zdarzyło – leżał z rękami pod głową w przenikalnej, łomoczącej ciemności, a obok okien przepływał w dymach hałaśliwie i szeroko zachód słońca. Już nigdy potem nie widział się z Maszeńką.