39132.fb2
Lato 1359
– Wcale nieźle – powiedział kowal Hanek. – Nie zwalniaj! Bij równo, regularnie.
Jeno mocniej ujął trzonek i dźwięczny głos młotka uderzającego o blachę popłynął wokoło.
– Nieźle – powtórzył kowal.
Hanek był dobrym nauczycielem, a Jeno dobrym uczniem. Kowal szybko zauważył, że uczeń jest bardzo pojętny, a że był znacznie silniejszy od swoich rówieśników, robił szybkie postępy.
Oczywiście, Hanek nieczęsto chwalił Jeno, a tylko patrzył, by chłopak nie miał za wiele wolnego czasu. Sześć dni w tygodniu Jeno wstawał skoro świt i szedł spać ostatni. Poza pracą w kuźni miał zawsze zajęcie koło domu kowala – nosił wodę, rąbał drwa, stawiał ogrodzenie, biegał na posyłki, czyścił i sprzątał.
Kiedy skończył dziesięć lat, tak sprawnie posługiwał się młotem, że Hanek już się zaniepokoił o swoją pozycję kowala przy zamku. Terminator był wyjątkowo zdolny, a Hanek ani myślał go wyzwolić i stworzyć dla siebie konkurencję. Jeno mało wiedział o tych sprawach, bo stale zajęty robotą nie miał czasu ani sposobności chodzić z innymi czeladnikami na piwo do gospody pod Holsztynem.
Tylko w niedziele i święta, kiedy kuźnia nie pracowała, Jeno miał nieco swobody i wtedy mógł biegać po polach, kąpać się w rzece, szukać ptasich gniazd w lesie. Do ludzi nie garnął się zbytnio, bo niechętnie z nim przestawano.
Kiedyś wypędzono go z gospody, innym razem z miasta. Gdy kowal wysyłał go z jakimś poleceniem, gospodarze trzymali chłopaka przed domem, bojąc się jego spojrzenia. Nie dokuczano mu wprawdzie za bardzo, choć czasem boleśnie odczuwał niechęć otoczenia. Jeno był inaczej traktowany, bo był inny niż wszyscy, zrozumiał jednak, że tak będzie i w przyszłości, nauczył się więc z tym żyć.
Kowal Hanek bezlitośnie wykorzystywał Jeno w kuźni, w stajni, na podwórzu, przy studni. Chłopak jadł byle co, spał w szopie z narzędziami, skąd kowal stale musiał przeganiać zwierzęta, które nie wiadomo, jakim sposobem często tam się pojawiały. W końcu machnął ręką i dał sobie z tym spokój.
Jak kiedyś wokół chaty Gościchy, teraz wokoło kuźni Hanka chodziły psy, oswojone sarny, bocian, dwa żurawie i cała rodzina jeży, a pod strzechą gnieździły się jaskółki.
– Chcesz je trzymać, trzymaj – powiedział Hanek. – Ale sam musisz się zatroszczyć o ich pożywienie.
Starczy mi jednego darmozjada w domu i jednego w kuźni.
Polecenie było niezbyt trudne do wykonania, bo i do tej pory Jeno zajmował się zwierzętami bez niczyjej pomocy.
Kowal miał własnego syna, starszego od Jeno, ale ów Jaszek, syn Hanka, nie nadawał się do niczego.
Miał siedemnaście lat i dawno już powinien był umrzeć. Wiele lat temu, jeszcze w dzieciństwie, zapadł na jakąś dziwną chorobę, która nagle pozbawiła go władzy w nogach. Jednego dnia biegał po łąkach, następnego nie mógł już wstać o własnych siłach. Był jedynym dzieckiem Hanka, spokojnym, uśmiechniętym, skorym do żartów i psot. I w jednej chwili stał się kaleką, bez nadziei na wyzdrowienie. Chłopak rósł, ale nogi miał nadal jak u małego dziecka, niewiele grubsze od palca. Siedział w swoim posłaniu, czasem krzyczał okropnie, ale zwykle zachowywał się cicho i spokojnie. Ojciec czekał na śmierć chłopaka z dnia na dzień, bo kto widział, żeby żyło coś takiego, kiedy marli ludzie zdrowi i silni. Ponieważ jednak wbrew wszelkiemu spodziewaniu śmierć nie nadchodziła po Jaszka, ojciec zaczął go wykorzystywać do pracy w kuźni. Rano Jeno szedł do domu kowala, a tam już na podwórzu czekał Hanek. Kowal wynosił chłopaka z domu, a Jeno dźwigał go do kuźni, gdzie zadaniem Jaszka było pilnowanie ognia. Siedział tu i poruszał miech.
Jaszek miał naturę niezwykle poważną, choć czasem wbrew wszystkiemu lubił śmiać się i żartować.
Mógł to robić jedynie pod nieobecność ojca, bo ten nie uznawał takiego zachowania za właściwe.
Hanek nieszczęście syna postrzegał poprzez swoje grzechy i stale o to spierał się z ojcem Ambrożym.
– Bóg dał mi takiego syna, żeby mnie pokarać – narzekał kowal. – Mało mi mojej własnej roboty, muszę jeszcze wkoło niego chodzić.
– Bóg dał wam takiego syna, bo taka była jego wola – odpowiadał ojciec Ambroży. – Wcale was nie chciał karać, a tylko wypróbować. Jaszek wprawdzie nie chodzi, ale zobaczcie, ile w nim zdolności.
Niedługo już zabiorą go w świat, a wy będziecie jeszcze po nim płakać.
Ojciec Ambroży, franciszkanin a brat kowalowej żony, zamieszkał niedawno w klasztorze kanoników regularnych w Mstowie i bywał w domu siostry i jej męża częstym gościem. To on zauważył, że Jaszek przejawia nadzwyczajne skłonności do nauki. Jaszek bezbłędnie powtarzał wszystko, co tylko usłyszał, nawet jeśli było to powiedziane w obcym języku. Ojciec Ambroży nauczył go więc czytać, pisać i prowadził długie uczone rozmowy. Czytał mu jakieś trudne fragmenty z klasztornych książek, a potem przychodził i odpytywał. Wkrótce więc syn kowala mógł rozmawiać z uczonym mnichem jak równy z równym, a wokoło nikt nie miał pojęcia, o czym tak gadają godzinami, po łacinie i w dziwnych cudzoziemskich językach Jeno nie zaprzyjaźnił się z synem kowala. Widywali się tylko w kuźni, przy robocie, która nie sprzyjała rozmowom, Jaszek patrzył na ojcowego ucznia niezbyt życzliwym okiem Był od Jeno starszy, może zazdrościł mu sprawności, a ponadto zwykle jego myśli błądziły daleko i rzadko wokół spraw ziemskich. Bywało, że kowal musiał trzeźwić syna jedynym sobie znanym sposobem, razami po plecach.
Jaszek krótko zresztą pracował w kuźni. Któregoś dnia ojciec Ambroży przyprowadził trzech wielce poważanych uczonych, przed którymi Jaszek musiał zdać długi i trudny egzamin. Pod wieczór mnisi skończyli przepytywanie i jeden z nich oświadczył kowalowi, że postanowili wziąć Jaszka na utrzymanie klasztoru. Zapewniali mu dożywocie, jeśli zechce służyć im swoją pamięcią, i prosili Hanka o zgodę. Kowal namyślał się przez noc, ale przeważył argument jego żony, że do Mstowa niedaleko, więc kiedy tylko zechcą w jeden dzień dojdą tam i z powrotem. Rano więc Hanek powiedział: Zgoda.
Tej niedzieli kowal poszedł z synem do swojego kościoła po raz ostatni. Zwykle razem z Jeno nosili chłopaka lub wozili go na małym wózku, na długo przed nabożeństwem. Sadzali Jaszka w ławce wykupionej przez Hanka jakiś czas temu, Jeno wychodził na zewnątrz, gdzie pod kościelnym murem stał przez całe nabożeństwo. Po mszy zabierali chłopaka do domu.
Ojciec Ambroży, człowiek bardzo pobożny i wszystkim życzliwy, nie był zadowolony, że Jeno nie uczestniczy w nabożeństwach jak należy i uważał, że jego inność nie jest wystarczającym powodem, aby utrzymywać go w pogaństwie. Jeszcze w pierwszym roku pobytu Jeno w kuźni został on ochrzczony, a ojciec Ambroży osobiście zajmował się nawracaniem go na prawdziwą wiarę.
– Obowiązkiem każdego chrześcijanina jest miłować bliźniego i pomagać mu dotrzeć do prawdziwego światła – mówił, kiedy Hanek wyrażał niezadowolenie z tych praktyk. – To przecież tylko dziecko. Wy sami macie zasługę, żeście go wzięli od czarownicy, tedy doprowadźcie rzecz do końca, niech będzie jak inni.
Tak więc ojciec Ambroży zadbał o duszę Jeno, robiąc z niego chrześcijanina, choć tylko niektórzy z mieszkańców osady dostrzegli różnicę, bo dla większości pozostał kimś podejrzanym, synem czy wychowankiem czarownicy, przed którym lepiej mieć się na baczności. Jeno mógł chodzić do kościoła i jak inni uczestniczyć w nabożeństwach, ale wolał trzymać się na uboczu i jak dawniej przychodził do świątyni tylko po to, aby po skończonej mszy zabrać stąd Jaszka.
Noszenie Jaszka było niełatwe i kowal, kiedy ustalił już, że Jeno będzie mu pomagał, od razu przygotował sobie rzemień, aby przełamać opory ucznia. Jednakże krnąbrny Jeno tylko za pierwszym razem nie okazał zapału, potem wykonywał polecenia bez szemrania. Mistrz przypisywał to swojemu darowi przekonywania i nie wiedział, że Jeno ma własny powód, aby każdej niedzieli chodzić do kościoła.
Często widywano w nim pana Jakuba, który przyjeżdżał na mszę z żoną, córką i licznymi domownikami.
Pani Agnieszka tylko w wielkie święta pokazywała się u boku męża. Zgorzkniała i osamotniona niechętnie opuszczała dwór, a i tutaj najbardziej lubiła przebywać w swoich komnatach. Jedynie kluczy nie wypuszczała z ręki. Rządziła gospodarstwem twardą dłonią i choć czasy nie sprzyjały temu, nigdy jeszcze w spichrzach i komorach nie było tylu zapasów żywności: zboża, mięsa, piwa, suszonych ryb, serów, owoców i soli, a w komorach skór, szat i sprzętów.
Poród znowu wypadł jej przedwcześnie i znowu urodziła córkę, która zmarła ledwie po tygodniu, zanim nadano jej jakiekolwiek imię. Tym razem pan Jakub, który przyjechał do domu trzeciego dnia po porodzie, nawet nie odwiedził żony, zamkniętej w swoich pokojach.
Agnieszka, opuszczona i pełna żalu do całego świata, zaniedbała się coraz bardziej. Chodziła na co dzień w starej niebieskiej sukni i wyblakłym czepku i ludzie mówili, że bardziej przypomina służącą niż wielką panią. Mąż nie zabierał jej ze sobą, rzadko przyjeżdżali goście do Lipowej, więc Agnieszka uznała, że nie ma dla kogo się stroić. Kiedy czasami ktoś z sąsiadów zjawiał się w odwiedziny, najczęściej nie opuszczała swoich komnat, chyba że dopiero po tym, jak już wydano ze spichrzów wszystko, co było przeznaczone na poczęstunek. Zwykle nie było też tęgo wiele i jej skąpstwo zaczęło być znane w okolicy. Kiedyś, gdy przyjechali krewni pana Jakuba z Wielkopolski, kazała im przez służbę powiedzieć, że nie czuje się zdrowa i na razie nie ma nadziei, że prędko wydobrzeje. Bywało, że goście, bawiący w Lipowej przez dwa tygodnie, nie widzieli jej ani przez chwilę.
Rozmowy pana Jakuba z małżonką ograniczały się najczęściej do spraw gospodarskich. Przeważnie wydawał on polecenia lub mówił, czego oczekuje, a ona, choć nie odpowiadała, starała się wypełniać te rozkazy dokładnie, nieco tylko, wedle własnej woli, je zmieniając. Musiała zmieniać, bo co mógł wiedzieć o gospodarstwie ktoś, kto większą część roku spędzał poza domem, włócząc się po obcych dworach, wojując daleko od domu albo polując całymi tygodniami, a tylko dla zabawy.
Pan Jakub wyjeżdżał bez powiadomiania żony o swoich zamiarach. Służba uśmiechała się potem złośliwie po kątach, kiedy pani Agnieszka dopytywała się, kiedy, jak i dlaczego tak pospiesznie. Takie nagłe wyjazdy miała za kolejne upokorzenie i zwykle cały dzień siedziała u siebie, płacząc i złorzecząc na przemian. Wcale nie uważała, że Jakub może robić co chce, bo choć rzadko dawał temu świadectwo, był przecież jej prawowitym mężem.
Rankiem następnego dnia rzucała się do rozmaitych prac i ci wszyscy, którzy poprzedniego pozwolili sobie na uwagi, uśmiechy czy lenistwo, mieli teraz czego żałować.
Dopiero po południu sprawy gospodarskie zetknęły panią Agnieszkę z mężowskim zarządcą dworu, Szczepanem Sową. Przez minione lata stosunki między nimi jakoś się poprawiły. Szczepan doceniał jej pracę i dbałość o dwór, czasem nawet trochę współczuł pani, widząc ją opuszczoną i samotną.
Szczepan zobaczył Agnieszkę na dziedzińcu, kiedy wychodziła z lamusa, i poszedł od razu w jej kierunku.
– Jestem na wasze rozkazy – powiedział grzecznie.
Po starciach i kłótniach pierwszego roku zaczął zachowywać się uprzejmie, a Agnieszka odpłacała mu tym samym. Przez tych kilka lat nauczyli się nie wchodzić sobie w drogę.
– Pan wyjechał tak szybko, że nie o wszystkim zdążył mi powiedzieć. Ale wy macie mi przekazać, co ważne. Jakie więc macie plany?
Szczepan uważnie popatrzył w oczy pani. Było mu żal tej młodej jeszcze, a opuszczonej i samotnej kobiety. Oboje wiedzieli, że w sprawach całego majątku pan Jakub zdawał się całkowicie na swojego rządcę, a ten nie był obowiązany opowiadać się przed kimkolwiek innym. Ale oboje po raz kolejny udali, że panuje między nimi pełna zgoda.
– Zwyczajne zajęcia, pani – głos Szczepana był spokojny i uprzejmy. – Najwięcej ludzi wysłałem do karczowania za małym potokiem. Do prac na polach wyznaczyłem już starszych i mam nadzieję, że nie będziecie chcieli ich zmieniać. Sam też dopilnuję wykonania kar, jakie pan Jakub nałożył.
– Dużo tego?
– Nie więcej niż zwyczajnie. Dwóch ma dostać po trzydzieści kijów. A jeden, którego złapano na zbrodni, czeka związany w szopie na żołnierzy pana Mikołaja z Potoka, żeby zabrali go do lochu. Za dwie niedziele przypada pora zebrania daniny z osady po lewej stronie rzeki i was prosiłbym, byście jak zawsze zechcieli dopilnować składania zapasów do spichrzów.
– Oczywiście, to przecież moje obowiązki. Co jeszcze?
– Więcej kłopotów będziemy mieli za trzy, cztery niedziele. Spodziewam się, że zechcecie część swojego czasu przeznaczyć i na inne obowiązki.
– A cóż to takiego?
– Zaczną się roboty nad rozbudową zamku. Możemy spodziewać się robotników z królewskich dziedzin, których przybędzie trzydziestu, z własnym majstrem, podobno bardzo dobrym. Pan Jakub zobowiązał mnie, abym dał z naszych ludzi tylu, ilu możemy.
– Ach, wiem, oczywiście – szybko zapewniła pani Agnieszka. – Mój mąż dokładnie opowiadał mi o tych planach. Troskał się tylko, że nie nastarczymy z robotnikami.
– Możecie się przestać niepokoić – zapewnił Szczepan. – Już się tym zająłem. Sam przypilnuję, aby stawili się wszyscy zobowiązani do pracy wedle prawa o naprawie grodów. Po zakończeniu prac polowych skierujemy tam też naszych ludzi, bo najwięcej zależy nam na murarzach i cieślach.
– To może być mało – upierała się pani Agnieszka. – Król podobno zamierza rychło oglądać zamek i byłoby dobrze, żeby widać było postęp robót.
– To może zechcecie dać do pomocy ludzi z dworskiej czeladzi? – niby niepewnie zapytał Szczepan.
– Zechcę, zechcę – prawie uśmiechnęła się Agnieszka. – Dam z pół tuzina pachołków, co to się kręcą bez roboty i tylko patrzą, gdzie głowę przyłożyć i pospać.
I dam dziewki do obsługi kuchni. Przecie dla takiej gromady trzeba będzie dużo strawy i chyba najlepiej kuchnię urządzić…
– Prawda – przyznał Szczepan z niejakim zakłopotaniem. – Nie najlepiej z żywnością o tej porze roku, trudno żeby przy ciężkiej pracy żyli samą kaszą. Myślałem, że może zezwolić na polowanie…
– Oj, Szczepanie, Szczepanie! – Agnieszka żartobliwie pogroziła palcem zarządcy. – Widać, że jednak nie o wszystkim pomyśleliście. Mają polować? To niby kiedy wezmą się do roboty? Tu trzeba inaczej.
Kuchnię urządzimy przy zamku, od wschodniej strony. Dam pachołków i dziewki, a mieszczanie z Holsztyna niech urządzą dla swoich drugą. Sami wynajdziecie odpowiedniego człowieka, żeby nad tym wszystkim czuwał. Jestem pewna, że dopiero wtedy robota ruszy. Tylko narzędzia policzcie dokładnie i zadbajcie, żeby wszystkie wróciły na swoje miejsce. A kiedy mój mąż powróci, zachwyci się postępem i z kasztelanem Mikołajem śmiało będą mogli pokazać królowi, że nie zmarnowano pieniędzy na ten cel przeznaczonych.
Szczepan Sowa znowu pochylił się w niskim ukłonie.
– Dziękuję, pani.
Agnieszka podeszła bliżej i dotknęła dłonią kaftana rządcy.
– Wiem, że nikt mnie tutaj nie lubi – powiedziała niespodziewanie poważnie. – Wiem, że choć lata płyną, stale mnie wszyscy porównują z panią Krystyną. Nie musicie zaprzeczać. Ale wszystkie te sprawy tutaj są zbyt poważne, byśmy się mieli kłócić. Czyż nie chcemy oboje, aby pan Jakub był zadowolony? Czy sprawienie mu radości, a przez to i zadowolenie króla Kazimierza, nie jest naszym obowiązkiem? Więc ułóżmy się i nie sprzeczajmy tam, gdzie to nie jest konieczne. Ja wam w drogę wchodziła nie będę, więc i wy zechciejcie zająć się sprawami, które wam powierzono, na których rozumiecie się lepiej ode mnie, a do których wyznaczył was mój mąż.
Szczepan milczał niepewnie. Spojrzenie Agnieszki było jednak pełne łagodności i nie dopatrzył się w nim zdrady czy podstępu.
– Więc jak będzie? – zapytała pani. – Ofiarowuję wam jeśli nie moją przyjaźń, to na pewno lojalność.
Co wy na to? Zechcecie dalej pracować ze mną i dobrze wykonywać wszystkie obowiązki? Ja nie będę kontrolowała was, wy nie będziecie kontrolowali mnie. Oboje zdamy sprawę przed panem tego domu. Więc zgoda?
– Zgoda, pani – powiedział Szczepan po chwili – Wybaczcie, że kiedyś źle o was myślałem. Teraz tak nie myślę, bo wiem, jak wam zależy na tym, by Lipowa była dobrym, dostatnim domem mojego pana.
A że, jak powiadają ludzie, pan Jakub czasem jakby o was zapomina™
– To nie wasza sprawa, Szczepanie – przypomniała Agnieszka z naciskiem.
– Tak właśnie chciałem powiedzieć, pani. Nie moja sprawa. Nie życzę wam źle, to pewne. I chętnie będę wam służył. Ostatnio nieźle nam szło, ale myślę, że można to jeszcze poprawić.
Ukłonił się i odszedł, zostawiając panią Agnieszkę na środku dziedzińca, gdzie toczyli tę rozmowę.
Pani uśmiechnęła się do siebie ze źle ukrywanym zadowoleniem.
– No i widzisz, Szczepanie – powiedziała półgłosem. – Nie jesteś wcale taki nieugięty. Znalazłam i na ciebie sposób. Jeszcze trochę, a będziesz jadł z ręki.
A potem dodała:
– Tylko się nade mną nie użalaj. Dam sobie radę i bez tego.
Wszyscy coraz bardziej podziwiali Alenę, która pod troskliwą opieką Stronki wyrastała na piękną dziewczynę, największy skarb Lipowej. Miała wszystkie zalety swojej matki, a że wielu pamiętało jeszcze panią Krystynę, więc i córka cieszyła się miłością i szacunkiem całej okolicy. Była otwarta, wesoła, chętnie gawędziła ze wszystkimi i nikt już nie pamiętał, jak bywała płaczliwa i dokuczliwa jako małe dziecko. Chowana pomiędzy innymi dworskimi dziećmi, umiała się z nimi zaprzyjaźnić.
Opiekunka traktowała ją jak najukochańszą córkę i pobłażała w wielu sprawach, choć potrafiła też być stanowcza i wymagająca. Dziewczyna rosła na zdrowe, silne i piękne stworzenie, obdarzone przy tym darem nie tak znowu częstym: zdrowym rozsądkiem.
Kiedy po dłuższej nieobecności powrócił do Lipowej pan Jakub, nadziwić się nie mógł, jak wydoroślała. W niczym nie przypominała zastrachanego, płaczącego dziecka, jakim była jeszcze przed dwoma laty.
– Mój Boże – powiedział. – Jakaś ty podobna do swojej matki!
Kiedy zaś jak zwykle przytulała się do niego przy powitaniu i szybkimi słowami opowiadała o wszystkich wydarzeniach, które zaszły podczas jego nieobecności, poczuł nagłe zmieszanie.
– To chyba już nie przystoi, taka jesteś duża – mówił niepewnie i trochę tylko żartobliwie.
Potem długo siedzieli w świetlicy, gdzie poważnie opowiadała mu o wszystkim, co zdarzyło się w Lipowej od jego wyjazdu, aż wreszcie Stronka zapędziła ją do łóżka, nie słuchając ani jej, ani też próśb pana Jakuba.
– Tak trzeba – upierała się. – Wy, panie Jakubie, znacie się na wielu poważnych, męskich sprawach, ale na wychowaniu dzieci nie rozumiecie się zupełnie.
Ważność Stronki bardzo urosła w ostatnich latach, a jej samej służył pobyt na dworze. Była opiekunką dziewczynki, jej powiernicą i ostateczną wyrocznią we wszystkich sprawach, jakie jej dotyczyły – nikt już o nic, co miało związek z Aleną, nie pytał pani Agnieszki – Jestem zadowolony – powiedział później do piastunki pan Jakub. – Jestem bardzo zadowolony. Niech Bóg da wam zdrowie, Stronka, byście moją córką mogli opiekować się jak najdłużej.
– Nie musicie dziękować, panie – oponowała Stronka. – Kocham Alenę jak własne dziecko i dbam o nią jak o córkę. Gdyby jeszcze pani Agnieszka nie wtrącała się tak często ze swoimi rozkazami. – No cóż, z jej zdaniem też musicie się liczyć – odpowiedział, ale zaraz mrugnął porozumiewawczo. – Choć może nie tak bardzo. Pani Agnieszka ma dość swojej roboty.
Pies wabił się Bury, do niedawna widać go było wszędzie, był wielki, kudłaty i silny. Teraz leżał bezwładnie na ziemi, z głową pomiędzy łapami i groźnym warczeniem odpowiadał na próby zbliżenia się kogokolwiek.
Do dworu przyczłapał rano, nikt nie wiedział, w jakiej przygodzie uczestniczył. Jakoś dowlókł się do stajni, gdzie psy pana Jakuba miały swoje miejsce, ale nie wszedł do środka, a położył się przed wrotami. Służącego, który próbował go przegonić, ugryzł boleśnie w rękę. Chłopak wrzasnął i chciał dobić zwierzę, lecz powstrzymał go rządca Szczepan, który właśnie nadbiegł.
– Ani się waż! – krzyknął. – To ulubiony pies pana Jakuba!
– Kiedy on i tak zdechnie – próbował bronić się pachołek.
Szczepan obejrzał psa, jego rany na szyi i głowie, naderwane ucho, strzaskaną przednią łapę i pokręcił głową zmartwiony.
– Źle – zawyrokował. – Tylko nic nie mówcie panience.
Alena jednak już się dowiedziała i przybiegła, pełna żalu i przestraszona. Nim Szczepan zdążył ją powstrzymać, podeszła do psa i delikatnie pogłaskała go po głowie. Zmrużył oczy, zaskamlał, ale poddał się pieszczotom.
– Zróbcie coś – zażądała. – Chyba" bardzo go boli.
– Niewiele można zrobić – Szczepan odetchnął, kiedy panienka odsunęła się od Burego. – Wdał się w bójkę z jakimi wilkami, bo przecież byle pies nie dałby mu rady.
Ugryziony pachołek tymczasem pokazywał innym głębokie ślady zębów Burego na swojej ręce.
Kiwali głowami ze współczuciem, ale czekali, co powie zarządca.
– Idź szybko do kowalskiego pomocnika – poradził któryś. – Opatrzy, a i uroki odczyni.
– Prawda – potwierdził drugi. – Mało to rozmaitej zwierzyny wyleczył? Moglibyście, Szczepanie, kazać mu przyjść i do Burego.
– Pomocnik kowala? – zaciekawił się zarządca. – Ten z dziwnymi oczami?
– Ten sam. Mówią, że chociaż to niedorostek, medyk z niego zawołany.
– Pewnie – podchwycił inny. – Przecież to wychowanek starej Gościchy. Zna różne sztuczki i sposoby.
Tylko na te jego oczy trzeba uważać. Lepiej być uprzejmym, bo gotów zaczarować samym spojrzeniem.
– Który pójdzie? – zapytał Szczepan i zwrócił się do pogryzionego. – Może ty? Przyprowadź chłopaka.
Obiecaj mu sutą nagrodę, ale niech przybiegnie od razu.
Kowal Hanek kręcił nosem, że musi zwolnić pomocnika z roboty, ale kiedy usłyszał, że pachołka wysłał Szczepan Sowa, nie sprzeciwiał się więcej.
– Tylko mi wróć prędko – zażądał, kiedy opatrzono już prowizorycznie dłoń pogryzionego.
Poszli szybko, prawie biegli i wkrótce byli na miejscu.
Służba rozeszła się już do swoich zajęć i przy Burym zostali tylko Szczepan z Aleną. Zarządcy też było pilno do obowiązków, ale nie mógł odejść od dziewczyny, bo koniecznie chciała uspokajać psa, a to mogło być niebezpieczne. Szczepan zostawił więc wszystko, bo nie było na świecie rzeczy, której odmówiłby ukochanej panience. Na szczęście przyszła również Stronka i ta trzymała wychowankę w odpowiedniej odległości od zwierzęcia.
Jeno nadszedł jak zwykle milczący, ze spojrzeniem wbitym w ziemię, bo unikał patrzenia rozmówcom w oczy, wiedząc, że ich to wystrasza. Ukłonił się niewiastom, potem Szczepanowi.
– To ty? – zdziwiła się Stronka i wyjaśniła Alenie: – On znalazł twoją dawną zabawkę.
– Wiem – uśmiechnęła się Alena. – To on wyciągnął mnie z wody. Gdy się topiłam.
Podbiegła do Jeno i chwyciła go za ręce. Zesztywniał, zaskoczony i jakby w obawie, że jeśli się poruszy, może uszkodzić to kruche stworzenie. Poza tym wstydził się trochę swojego wyglądu, bo był w codziennym ubraniu i odszedł wprost od kowalskiego pieca. Alena jednak nie zwróciła nawet uwagi, że jej dłonie pobrudziły się sadzą z jego rąk.
– To nasz kochany Bury – powiedziała, prowadząc chłopaka do miejsca, gdzie leżał pies. – Mówią, że umiesz leczyć. Bardzo więc proszę, wylecz Burego. Jest taki biedny i tak okropnie cierpi.
Niebieskie oczy patrzyły z ogromną ufnością. Jeno, choć dałby wiele za ten miły dotyk dłoni panienki, ostrożnie uwolnił się od nich.
– Sam pójdę – powiedział wyjaśniająco. – Może być niebezpieczny.
Z woreczka, który miał przy pasie, wyjął szczyptę jakiegoś proszku i polecił, żeby rozpuszczono go w miseczce z gorącą wodą. Szczepan przywołał dziewkę służebną, powtórzył to jako własne polecenie, a sam uważnie śledził poczynania kowalskiego pomocnika.
Jeno wolno podszedł do leżącego zwierzęcia, trzymając w ręku pęk jakiegoś ziela, które podetknął psu pod nos, a potem położył mu dłoń na łbie. Przemawiał przy tym łagodnie, opanowanym głosem. Pies wydawał się spokojny, dyszał tylko ciężko i uważnym spojrzeniem wodził za ręką chłopca. Trwało to dosyć długo, Jeno oglądał rany, badał złamaną łapę i czekał, aż służąca przyniesie miseczkę z naparem.
Nadeszła wkrótce, idąc wolno i starając się nie uronić kropelki. Napar był gorący, więc Jeno postawił miseczkę przed sobą i studził. Kiedy uznał, że już nie parzy, zanurzył palce w naczyniu, a potem zbliżył je do psiego pyska i wlewał do niego napar kropla po kropli. Po jakimś czasie uznał, że już wystarczy. Nie zdejmując drugiej ręki ze łba psa, odwrócił się i powiedział do Szczepana:
– Będę potrzebował pomocy. Podejdźcie powoli i chwyćcie go za pysk. Jest osłabiony po tym lekarstwie, ale jeszcze może ugryźć.
Szczepan bez wielkiej ochoty wykonał, o co go proszono. Trzymał obiema garściami zaciśnięty pysk psa, kiedy Jeno zwitkiem trawy czyścił rany, zakładał lekarstwo i owijał ciało zwierzęcia lnianymi szmatami. Kawałkiem rzemyka zawiązał łupki założone na łapę i zażądał dalszych rzemieni.
– Wydobrzeje – powiedział, kierując słowa do Aleny. – Ale trzeba go związać, bo inaczej gdy tylko poczuje się lepiej, zerwie opatrunki.
Kiedy przyniesiono rzemienie, Jeno związał tylne nogi psa, a na pysk założył pętlę. Pies był tak osłabiony, że uspokoił się już po kilku próbach zerwania więzów. Leżał w miejscu i tylko popiskiwał.
– Lekarstwo będzie działać do jutra – zapowiedział Jeno. – Jutro ból powróci, a z nim powrócą siły. Będzie się rzucał i warczał. Trzeba dopilnować, żeby przez cały dzień utrzymały się opatrunki.
Kazał przenieść psa bliżej ściany stodoły i odgrodzić go od innych zwierząt i domowego ptactwa.
– Przyjdę tu jutro – obiecał. – Jeśli do tego czasu nie zdechnie, będzie żył.
– Przyjdź koniecznie – prosiła Alena. – Będziemy tu na ciebie czekać i modlić się, aby Bury przetrzymał. Jeśli tak się stanie, mój ojciec na pewno cię wynagrodzi.
Szczepan Sowa podrapał się po głowie. Na jego twarzy widać było zafrasowanie.
– Panienko – powiedział, zniżając głos. – Mnie się zdaje, że nie trzeba wszystkim mówić o tym, co tu widzieliśmy. Komuś mogłyby się nie spodobać te tajemnicze napoje, które zrobił kowalski pomocnik.
Widziałaś przecież, jak Bury zachowywał się po wypiciu ledwie kilku kropel.
– Lepiej zachowajmy to dla sobie – zgodziła się Stronka i mrugnęła porozumiewawczo do Jeno. – Dziękujemy ci, mój chłopcze. Ale i sam też może o tym nie rozpowiadaj.