39132.fb2 Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Kowal

Kwiecień 1360

Pewnej kwietniowej nocy na podwórzu przed kuźnią Hanka rozległ się niezwykły gwar, a zaraz potem ktoś gwałtownie załomotał do drzwi szopy. Wraz ze strugami deszczu do pomieszczenia wtargnął uzbrojony mężczyzna. Szarpnięciem obudził chłopaka.

– Gdzie kowal?

Jeno, niespodziewanie wyrwany ze snu i mało rozumiejący, co się wokoło dzieje, przetarł oczy i zerwał się z posłania.

– No! – gość pochylił się nad nim. Spod żelaznego hełmu patrzyły groźne, drapieżne oczy.

– Nie ma – powiedział Jeno. – Pojechał z robotą do Dębowca, wróci jutro wieczorem.

Mężczyzna, uzbrojony jak na wojnę i wyglądający na kogoś ważnego, zezłościł się na tę odpowiedź i zaklął pod nosem.

– A ty kto? – zapytał.

– Jeno. Pomocnik.

Przybyły obrzucił chłopaka uważnym spojrzeniem, oceniając jego wzrost i szerokość ramion.

– Umiesz coś, czy tylko pomagasz kowalowi?

– Umiem – odpowiedział Jeno z pewnością w głosie, zupełnie już rozbudzony. – Wszystko umiem.

– Tak? To dobrze. Będziesz miał sposobność przekonać mnie o tym. Zbieraj się!

Bez ceregieli chwycił chłopaka za kark i wypchnął go na podwórze, ledwie ten zdążył chwycić opończę. Na dziedzińcu stali zwartą grupą żołnierze, przy mieczach i z kuszami w rękach. W obszernych płaszczach chowali się przed deszczem, klnąc spod osłaniających twarze kapturów.

– Nie ma kowala – powiedział ten, który wyciągnął Jeno z szopy, kierując słowa do kogoś na koniu. – Ale mam chłopaka, pomocnika. Mówi, że wszystko umie.

Opatulony w płaszcz młody rycerz na koniu od razu podjął decyzję.

– Bierzemy go.

Nie dali Jeno wiele czasu. Kupą władowali się pod dach kuźni, a człowiek na koniu krótko wytłumaczył, o co chodzi, i zapytał, czy Jeno ma odpowiednie narzędzia.

– Dasz radę? – zapytał na koniec.

– Tak. – Jeno odzyskiwał już odwagę. Przecież nie musi się bać kowalskiej roboty. A przybysze, choć groźni i dostojni, przyszli do niego po pomoc.

Żołnierze przynieśli do kuźni coś długiego i zawiniętego w worek, co rychło okazało się człowiekiem.

Położyli tłumok na ziemi obok paleniska.

– Chyba trzeba rozpalić ogień – powiedział Jeno niepewnie.

– Nie ma czasu – popędzał rycerz, zeskakując z konia i podchodząc bliżej. – Bierz narzędzia i do roboty!

Wydający rozkazy był młody, wąs mu się ledwie rysował pod nosem Miał na sobie pięknie haftowaną tunikę na dobrej zbroi. Nie wyglądał na bardzo doświadczonego, raz po raz popatrywał na starego żołnierza, jakby szukając u niego potwierdzenia swoich słów. Był przemoczony jak pozostali i trząsł się z zimna, a może tylko z przejęcia.

Jeno pokazał gestami, że potrzebuje pomocy. Ktoś skrzesał ogień i przypalił jedną z pochodni stojących w kącie. Inni na rozkaz rycerza odłożyli kusze i podeszli do worka. Położyli go na pieńku, jednym końcem w górę. Jeno wziął młot na długim trzonku i przecinak.

– Trzymajcie mocno – polecił.

Posłuchali go, choć był tylko chłopcem. Żylaste ręce żołnierzy zacisnęły się, zanim przyłożył przecinak i lekko uderzył młotkiem na próbę. Jeno drżał trochę i nie trafił za pierwszym razem. Ale poprawił się już za drugim. Wystarczyło jeszcze dwa razy mocniej uderzyć.

– Doskonale – powiedział rycerz z uznaniem.

Skinął na swoich, by zdjęli wór z pieńka i jego zawartość położyli na ziemi, a kiedy ich dowódca pochylił się, przyświecili pochodniami.

Człowiek na ziemi najwyraźniej umierał. Brudny, zarośnięty, poobijany – tyle zobaczył Jeno. Zdjął mu wprawdzie łańcuchy z nóg, ale z licznych ran leżącego sączyła się krew. Stopy były szczególnie poranione, tkwiły w nich ostre kawałki kamieni. Więzień ręce miał skrępowane przed sobą i nawet gdyby był przytomny, nie mógłby opatrzyć sobie nóg. Prawdopodobnie drogę odbywał pieszo, prowadzony za koniem, a nie widział nic, bo narzucono na niego wielki wór, zakrywający go prawie do kostek.

Musiał iść wiele dni.

– Niedobrze – powiedział ten, który obudził Jeno, a który najpewniej był dowódcą kuszników.

Młodziutki rycerz w czarnym płaszczu niespokojnie pogładził dłońmi mokre długie włosy.

– Wyżyje?

– Chyba nie – powiedział tamten. – Trzeba by jaką znachorkę…

Zwrócił się do Jeno:

– Chłopcze, znasz kogoś, kto mógłby pomóc?

– Znam – powiedział Jeno, niespodziewanie pewny siebie i odważny. – On się niedługo wykrwawi na śmierć. Trzeba założyć opatrunki, a na lewą nogę rzemień pod kolanem. I wyjąć te kamienie z podeszew. Robiłem takie rzeczy psom i owcom.

– Umiałbyś?

Jeno uśmiechnął się niepewnie.

– Niech spróbuje – orzekł kusznik. – Dajcie więcej światła.

Jeno przemył rany wodą z kubła, odszukał pęk ziół wiszący pod dachem, pokruszył je na rany, a te zawinął szmatką i owiązał cienkim rzemieniem. Grubszy zawinął na lewej nodze rannego.

Leżący był cały czas nieprzytomny, a przyglądający się zabiegom Jeno żołnierze wyrażali wątpliwość, czy jeszcze żyje.

– Zemdlał tylko – zauważył chłopak. – To lepiej, bo nie czuje bólu.

Jego stwierdzenie przyniosło jednak odmienny skutek od tego, jakiego się spodziewał. Dowódca kuszników chwycił wiadro z wodą i chlusnął z niego wprost na zarośniętą twarz leżącego.

– Ma czuć ból – powiedział z zawziętością.

Chory jęknął i zamrugał powiekami. Prawdopodobnie nie wiedział zupełnie, co się z nim dzieje. Jeno przyklęknął i małymi szczypcami zaczął wyciągać ostre kawałki kamieni z pokrwawionych stóp.

Leżący wył z bólu.

Potem kowal owinął stopy rannego szmatami.

– To wystarczy na dwa, trzy dni – powiedział prostując plecy. – Potem trzeba zmienić opatrunki.

Dowódca kuszników podszedł do chłopaka i stuknął palcem w jego pierś.

. – Pójdziesz z nami, bo to jeszcze nie koniec twojej roboty.

– Nie mogę, szlachetny panie – sprzeciwił się Jeno.

– Możesz, bo ja tak każę. Zabieraj narzędzia. Nie mam czasu na szukanie innego kowala, a ty posiadłeś dostateczne umiejętności. Sprawisz się, zapłacę na zamku w Holsztynie. Dobko! Weź chłopaka na swojego konia. I pilnuj go, żeby się nie rozmyślił.

Potem zwrócił się do swoich, stojących i siedzących wszędzie wokoło:

– Wstawać! Ruszamy!

– Ale mnie nie wolno tam chodzić – próbował jeszcze chłopak.

– Powiesz, że wzięliśmy cię siłą. W drogę!

Ktoś wypchnął go na deszcz, jakieś ręce chwyciły go od tyłu i wciągnęły na siodło.

– Nie bój się – powiedział głos należący do przemoczonego na wylot człowieka w siodle. – To niedaleko.

Jechali groźną, brzęczącą żelazem gromadą. Była to dla Jeno niezwykła wyprawa. Nigdy nie chodził dalej niż za dwór w Lipowej, a oni minęli dwór i wciąż szli. Chłopak żałował tylko, że w ciemnościach tak niewiele może zobaczyć.

Bardziej usłyszał i domyślił się, niż zobaczył kamienną budowlę na skale, długi drewniany most pomiędzy basztami i majaczącą w pobliżu ogromną wieżę. Pędzili, nie zatrzymując się, na nic i na nikogo nie zwracając uwagi. Jeno odwracał się czasem, aby zobaczyć, jak zachowuje się ten, którego trzymali w worku. Teraz wieźli go na koniu jak tłumok, a dwaj kusznicy dawali baczenie, aby nie zgubić bagażu.

Dopiero kiedy wjechali na dziedziniec ze wszystkich stron otoczony murami z białego kamienia, na który prowadziło tylko jedno wejście, zatrzymali się. Żołnierze natychmiast zastawili bramę swoimi końmi, inni zdejmowali już worek i kładli go na ziemi. Kazali Jeno zabrać narzędzia i iść za sobą. Na miejscu zaś było już wszystko przygotowane. Na dole okrągłej wieży czekali ludzie z pochodniami, ktoś otworzył klapę do lochu, ktoś wsunął drabinę w czarną czeluść, inni opuszczali już worek z więźniem do środka.

Jama miała kilkanaście kroków długości i z dziesięć szerokości, a uczyniono ją w jaskini, nieco tylko poszerzonej kilofami. Kiedy położono więźnia na ziemi, dowódca kuszników, a za nim młody rycerz zeszli tutaj również.

– Chłopcze – powiedział kusznik – Założysz teraz łańcuchy na nogi temu człowiekowi, a koniec łańcucha przytwierdzisz do ściany.

– Łańcuchy? – zdziwił się Jeno. – Przecie dopiero co je zdejmowałem. Rany się odnowią i umrze.

– Twoja głowa, żeby się tak nie stało. Trzeba będzie, zmienisz opatrunek Teraz musisz go przytwierdzić do ściany.

Jeno bez słowa wziął się do roboty. Kiedy skończył, zmęczony, zadyszany, kusznik poklepał go przyjaźnie po plecach.

– Wspaniale się spisałeś, kowalu.

Jeno pokraśniał z dumy. Pierwszy raz ktoś nazwał go prawdziwym kowalem.

Zaczęli wychodzić z lochu, kolejno wspinając się po drabinie. Jeno wydostał się przedostatni, niosąc pochodnię, którą wręczył mu jeden z żołnierzy. Narzędzia wzięli od niego wcześniej, by mu ulżyć, bo wiedzieli, jak jest zmęczony. Za chłopakiem szedł już tylko dowódca kuszników. Ten, zanim postawił stopę na szczeblu drabiny, rzucił na ziemię wiązkę słomy i postawił obok dzbanek z wodą.

– Smacznego, Maćko – powiedział. – Obyś jak najdłużej pozostawał na królewskim wikcie.