39132.fb2
Jesień 1362
Bury wyszczerzył kły i warknął ostrzegawczo. Jeno opuścił kij, który miał właśnie cisnąć przed siebie, i spojrzał na stojącą obok Alenę.
– Rzucaj – krzyknęła roześmiana, rozochocona zabawą. – Rzucaj jak najdalej!
Kowal gestem pokazał na psa. Bury zjeżył sierść i nie przestawał warczeć.
– Ktoś obcy – powiedział Jeno i cichym gwizdem dał znak psu, by został na miejscu. – Pilnuj – rozkazał, a sam schylił się do leżącego na trawie kaftana, gdzie zostawił pas z nożem.
Pobiegł na wprost przez pole, łagodnie tu wznoszące się do białych skałek na szczycie, tam przystanął i wyjrzał.
O kilkadziesiąt kroków dalej, ścieżką prowadzącą do zamku w Holsztynie, sunęło gęsiego kilku zbrojnych jeźdźców. Gadali głośno i śmiali się.
– Wyglądają okropnie groźnie – usłyszał Jeno tuż obok głos Aleny.
Cofnął się natychmiast, pociągając dziewczynę za sobą.
– Prosiłem, żebyś została na miejscu – rzucił z naganą. – Nie wiemy, kim są, a mogą być niebezpieczni.
Jakby dla potwierdzenia tych słów Bury, który przybiegł z Aleną, znowu zawarczał.
– To przecież ludzie nowego starosty – powiedziała Alena. – Nie musimy się ich bać.
– Nowego starosty? Skąd to wiesz?
– Widzisz tego wysokiego na przedzie? Był u nas kilka niedziel temu. Nazywa się Iwo. Możemy pomówić z nimi, ale chyba jadą do zamku.
– Wszystko jedno – kowal nadal mówił przyciszonym głosem. – Lepiej stąd odejdźmy. Wyglądają na niezłych zabijaków i nie wiadomo, co im może strzelić do głowy.
– Wcale się nie boję – zaśmiała się Alena. – Przecież mnie obronisz. A poza tym możesz rzucić na nich czary.
Jeno wykrzywił się.
– Obiecałaś, że nie będziesz żartować ze mnie – powiedział i upomniał psa: – Zostań, Bury!
Pies posłusznie przysiadł na zadzie, ale widać było, że najchętniej już zrobiłby użytek z obnażonych kłów.
– Zostań! – powtórzył Jeno z naciskiem.
Patrzyli tymczasem na jadących, stojąc głowa przy głowie. Konnych było sześciu, zbrojnych, z tarczami na plecach i włóczniami w ręka To tylko ich upodobniało do siebie, bo każdy ubrany był inaczej, pstrokato, błyszcząco. Jeden miał zbroję z płytek naszywanych na kaftan, inny starą kolczugę, a jeszcze inny grube rude futro. Jeden był łysy, inni znów mieli długie rozwichrzone włosy. Wszyscy nosili też liczne ozdoby, naramienniki, naszyjniki z rogu i srebra.
– Wracajmy – szepnął Jeno. – Nie bardzo mi się podobają.
W pewnej chwili jeźdźcy zatrzymali się niespodziewanie, a zaraz potem rozbiegli we wszystkie strony. Nim młodzi zdążyli się zorientować, już otoczono ich przy skałce, a dwaj ruszyli ostro do przodu, osadzając konie tuż przed kowalem i dziewczyną.
– Patrzcie, co za ptaszki! – zawołał ten, którego Alena nazwała lwem.
Bury szczeknął ostrzegawczo, a jego mięśnie napięły się gotowe do skoku. Jeno opuścił nóż, wolną ręką uspokajając psa.
– My tutejsi – powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to spokojnie. – Jedźcie swoją drogą.
Iwo roześmiał się głośno.
– Bo nas przegonisz, co? – zapytał kpiąco. – Tym nożykiem? A może dziewczyna ma jeszcze igłę?
– A mam! – Alena błysnęła cienkim sztyletem, który niedawno dostała od Jeno. – I jeszcze mamy Burego. To najgroźniejszy pies w okolicy.
Mężczyźni zarechotali z uznaniem.
– Ostra dziewucha – powiedział jeden. – Weźmy ją ze sobą.
– Słusznie – poparł go inny. Jeszcze inny był odmiennego zdania.
– To dzieciaki. Tupniesz, a uciekną ze strachu. Ta mała jest za młoda nawet dla ciebie, Iwo.
– Miałem już młodsze – pochwalił się przywódca.
Jeno aż trząsł się z oburzenia. Lęk o Alenę nie pozwolił mu skoczyć i ukarać zuchwalca, obawiał się, że inny łajdak spełni pogróżkę. Przesunął się tylko do przodu, zasłaniając dziewczynę.
– To córka pana z Lipowej – powiedział z naciskiem. – Lepiej jedźcie dalej.
Nie zrobiło to na nich spodziewanego wrażenia. Podjechali bliżej jeszcze, któryś skierował ostrze włóczni wprost w pierś kowala.
– A ty kto? – zapytał. – Narzeczony i obrońca?
Jeno, trzymając lewą ręką wyrywającego się psa, a w prawej dzierżąc nóż, obliczał swoje szanse, gotowy skoczyć mimo wszystko.
I wtedy zaszło coś, co nagle zmieniło układ sił, a co na długie tygodnie zawstydziło Jeno. W grupę zbrojnych wjechała kłusem na swoim odpasionym koniu niania Stronka, waląc na oślep trzymaną w ręku rózgą. Dali jej przejechać, zupełnie zaskoczeni.
– Precz! – krzyczała z taką furią, że aż posiniała na twarzy. – Precz stąd, łajdaki! Nie wiecie, z kim macie do czynienia?! Precz! Bo jak nie, za dwa pacierze zbrojni pana Jakuba czapkami was nakryją i obudzicie się dopiero w piekle! Jazda stąd!
Otrzeźwieli nieco i podali tyły, zawracając konie.
– Co za piekielna baba! – powiedział Iwo. – Taką mieć za żonę!
– Żebyś w złą godzinę nie powiedział – zarechotał drugi, ale posłusznie ruszył za przywódcą, a pozostali za nimi.
– Prawdziwa czarownica!
– Chłopak też coś nie bardzo. Widzieliście jego oczy? Stronka, po której dobrobyt z każdym rokiem widać było coraz bardziej, z niejakim trudem zsunęła się z siodła i przypadła do Aleny.
– Dziecko! Nic ci się nie stało? Jak mogłam być taka głupia, żeby was zostawić samych na tak długo!
– Ależ nianiu, wszystko jest w porządku – wyjaśniła Alena. – Nie byłam przecież sama.
– Doprawdy? – Stronka obrzuciła kowala surowym spojrzeniem. – A mnie się widzi, że Jeno nie dałby rady takim rozbójnikom. Ani słowa przed ojcem, bo pasy każe drzeć z nas wszystkich! A ty, chłopcze, nie pokazuj mi się na oczy, przynajmniej przez jakiś czas. Tak narazić moją gołąbeczkę!
Alena chciała zaprotestować, ale Stronka nie dopuściła jej do głosu.
– Cicho mi tu! – syknęła groźnie. – Masz mnie słuchać, bo inaczej nigdy już go nie zobaczysz.
Słyszałaś, co powiedziałam? Natychmiast wracamy do domu.
To był plac koło stajen, gdzie zwykle wymierzano kary. Teraz zebrali się tu wszyscy chyba mieszkańcy Lipowej – wolni kmiecie, dzierżawcy, pachołkowie, czeladź, służba i wielu innych zamieszkałych w okolicy. Stali w milczeniu i czekali na to, co miało nieuchronnie nadejść.
Szczepan Sowa zamierzał osobiście wykonać polecenie pana Jakuba.
– Trzydzieści kijów – rozkazał pan.
Zarządca polecił więc przywiązać Jeno do słupa i zerwać z niego ubranie. Potem bił miarowo, powoli i dokładnie, głośno odliczając uderzenia. Jeno zemdlał po dwunastu, ale Szczepan nie przerywał.
Kiedy skończył, odwrócił się do zebranych i powiedział:
– Pan Jakub zapowiedział, że kowal Jeno, ilekroć przyjdzie do Lipowej, dostanie trzydzieści kijów. A każdy, kto zechce mu pomagać, będzie podobnie ukarany. Zapamiętajcie to sobie!
Odrzucił kij i poszedł, nie oglądając się. Zebrani stali na miejscu i nikt się nie ruszył, żeby pomóc Jeno.
A byli tu ci, którym leczył brzuchy, zęby i uszy, nastawiał ręce i nogi, pomagał zwalczać czyraki i liszaje. Stali długo i namyślali się, czy powinni coś zrobić.
Kiedy Szczepan oddalił się, wreszcie namyślili się. Ktoś ocucił Jeno, dał mu się napić wody, inny odwiązał od słupa i przy pomocy sąsiadów ułożył pobitego na brzuchu. Po czym wszyscy odeszli w milczeniu.
Jeno leżał więc na środku placu, co chwila tracąc przytomność. Przywrócił mu ją dopiero chłód wieczoru. Obok siedziała Stronka z bandażami i miseczką pełną oliwy.
– Tylko dzięki prośbom panienki pan Jakub nie kazał ci wlepić stu kijów – powiedziała szeptem. – Miałeś szczęście, chłopcze.
Jeno popatrzył na nią zamglonym wzrokiem.
– A ona? – zapytał. – Co z nią?
– Wszystko w porządku – rzuciła szybko Stronka. – Siedzi w swojej izbie i popłakuje.
– Płacze? – zmartwił się kowal – Przecież ona nie jest niczemu winna. Mogliście powiedzieć o tym panu Jakubowi.
– Powiedziałam – zapewniła Stronka. – Opowiedziałam wszystko, jak sama widziałam i co wy opowiadaliście. Ale pan Jakub był zły, że naraziłeś Alenę na przykrą przygodę. Lepiej będzie, żebyś stąd odszedł i więcej się nie pokazywał.
– Nie mogę – jęknął. – Nie mogę, bo Alena… Stronka uśmiechnęła się smutno.
– Wiem, chłopcze – powiedziała. – Wiem o tym dobrze. Ale i ty chyba wiesz, że ona nie dla ciebie. Bo choć z ciebie szczery chłopak i Alena cię lubi, to przecie nie możesz pojąć jej za żonę. Za młoda, to raz. A dwa, że jesteś biedny jak mysz kościelna. Co jej dasz?
Nawet domu nie masz, a śpisz w szopie.
– Dom wybuduję – jęknął Jeno pod palcami Stroniu, która smarowała mu plecy olejem. – Wybuduję.
Wielki dom, w którym nie braknie jej niczego.
– Głupiś, jeżeli myślisz, że to wystarczy. Pan Jakub nigdy się na to nie zgodzi. On szlachcic wielkiego rodu, ty kowal, w dodatku nieznanego pochodzenia.
– A skarb? Czy nie mówiliście, że jeśli odnajdę skarb, może pan Jakub dałby swoją zgodę, bym poślubił Alenę.
– Mówiłam? – Stronka nie była zadowolona z tego przypomnienia. – Może mówiłam, może nie mówiłam. To wszystko tylko bajki i pobożne życzenia, chłopcze. Ten skarb nie istnieje, bo gdyby istniał, dawno już ktoś by go odszukał.
– Nikt nie zna tego miejsca! Nikt. Tylko ja.
Jeno kaszlał i pojękiwał cicho. Nie jęczał podczas wykonywania kary, więc teraz nadrabiał w dwójnasób.
Stronka skończyła opatrunek, nasunęła na plecy Jeno koszulę i zbierała się do odejścia.
– Musisz się zastosować do życzenia pana Jakuba – poradziła. – Lepiej, żeby ani cię nie widział, ani o tobie słyszał. Może któregoś dnia, choćby wtedy, gdy znajdziesz ten skarb, będziesz mógł tu przyjść…
– Chciałbym zobaczyć Alenę.
– To niemożliwe. Teraz jej nie zobaczysz.
– Nawet jeśli wy pomożecie?
– Moja pomoc tu na nic. Pan Jakub kazał ją zamknąć i pilnować.
– To chociaż powiedzcie jej ode mnie…
– Niczego nie wolno mi przekazywać – zastrzegła się szybko.
– Ale chociaż powiedzcie, że nic mi się nie stało.
– Powiem. Przecież to z jej polecenia tu przyszłam.
Stronka była bardzo poważna i bardzo smutna. Zabrała miseczkę i resztę płótna, a potem niespodziewanie pogłaskała leżącego po głowie.
– Jesteś już bardzo dużym chłopcem – powiedziała. – Powinieneś posłuchać mojej rady. Lepiej nie przychodź tu więcej. I lepiej zapomnij. Ona z dnia na dzień dorośleje i tylko patrzeć, jak trzeba ją będzie wydać za mąż. Spójrz na to jak dorosły, chłopcze. To nie będziesz ty. To będzie ktoś zupełnie, zupełnie inny. Może ktoś taki, jak Filip ze Słowika. Szlachcic, rycerz. Nie kowal.
– Wiem – odpowiedział Jeno. – Wiem, że to nie będę ja. Ale chcę znajdować się blisko, gdyby potrzebowała pomocy lub opieki. I przysięgam, że nie odejdę daleko. Powtórzcie to Alenie.
– Niczego takiego jej nie powiem – żachnęła się Stronka. – To wszystko moja wina, bo na zbyt wiele wam pozwalałam, zapominając, że szybko przestajecie być dziećmi. Więc nic jej nie powiem, dla waszego dobra. Nie powtórzę ani słóweczka, mój chłopcze. Ani słóweczka. Może jestem już dość stara, ale nie na tyle, żebym nie pamiętała, do czego mogą doprowadzić takie obietnice.
Stronka wiedziała, co mówi. Ledwo kilka dni wcześniej słyszała, jak pan Jakub, skąpy zwykle w swoich relacjach z podróży, opowiadał żonie o spotkaniu w Chęcinach.
– Spotkałem tam młodego Filipa, pamiętasz go? Wyrósł i zmężniał, że aż miło popatrzeć.
Zapraszałem, aby nas znowu odwiedził, bo niewiele, a będziemy swatali Alenę. A to dopiero byłby wspaniały zięć!
Pani Agnieszka, zupełnie zaskoczona, wykrzywiła usta z niezadowolenia.
– Filip ze Słowika? Jego chciałbyś na męża dla Aleny?
Doprawdy, dziwię się twojej ślepocie. To wybór najgorszy ze wszystkich.
– Ślepocie? – zdumiał się pan Lipowej. – Cóż widzisz w nim złego, na Boga?! Młody, silny, piękny.
Alena go lubi i na pewno będą dobrą parą…
– Że młody, nie przeczę – tłumaczyła Agnieszka, nie mogąc z przejęcia usiedzieć na miejscu. – Ale czy to wystarczy, aby zajmować się tak wielką posiadłością? Przecież to nie są żarty, a on nie ma żadnego doświadczenia.
– Nauczy się – pan Jakub nie przykładał zbyt wielkiej wagi do wszystkiego, co dla jego żony było na pierwszym miejscu.
– Niby od kogo? – pytała rozeźlona.
– No… Ode mnie, od Szczepana. A w końcu i od ciebie, skoro wszystko tak dobrze umiesz.
– Ode mnie? Nigdy! – powiedziała pani Agnieszka porywczo. – Nigdy ode mnie!
Jakub nie rozumiał nagłych wybuchów żony, ale w ostatnich latach nieco do nich przywykł i zdziwiłby się nawet, gdyby teraz odpowiadała spokojnie.
– Zastanawiałem się nad tym – ciągnął wyjaśniająco. – I coraz bardziej pomysł ten wydaje mi się dorzeczny. Filip nie jest wprawdzie szczególnie zamożny, ale to wielki ród. A co do was, to zdawało mi się, że nawet go lubisz…
Agnieszka drgnęła, jak gdyby mąż powiedział coś obraźliwego.
– Co tu ma lubienie do rzeczy, kiedy chodzi o przyszłość Lipowej i sąsiednich majątków. Nawet gdybym go lubiła, to nie wystarczy jeszcze, abym wydała swoją zgodę na to małżeństwo.
Tym razem dotknięty poczuł się pan Jakub.
– Zgodę? – zapytał i wstał wzburzony. – A kto tu mówi o twojej zgodzie? Moja wola rozstrzyga. Twoja wola nie ma tu nic do szukania.
– Doprawdy? – głos Agnieszki był świszczący, groźny. – To jeszcze zobaczymy! Mam dość swoich majętności, żeby nimi obdzielać, kogo zechcę. A zapowiadam, że jeśli wydasz Alenę za tego… za tego oszusta… nie dam jej nic.
– Oszusta? W głowie ci się pomieszało, kobieto. A komu innemu dasz, skoro nie mamy własnych dzieci?
– Wszystko jedno! – krzyczała Agnieszka. – Wszystko jedno! Każdemu, tylko nie jemu! Choćby miało pójść na zmarnowanie!
I pani Agnieszka wybiegła z komnaty. Wpadła do siebie, rzuciła się na łoże i zalała łzami. Ale nie zamierzała szybko ustąpić, bo walka dopiero się rozpoczyna. Musi się tylko wypłakać i nabrać sił.