39132.fb2
Zima 1363
Nieszczęście spadło na dwór w Lipowej w samą Popielcową Środę. Jeszcze w przeddzień nic nie zapowiadało nieszczęścia, które zachwiało całym porządkiem w Dolinie.
Pan Jakub nagle ciężko zachorował. Obudził się rano i nie mógł wstać z łoża, miał dreszcze i wysoką gorączkę. Początkowo ani on, ani domownicy nie przywiązywali do tego wielkiej wagi, bo choć każda choroba może być dużym zagrożeniem, nikt nie spodziewał się, że powali akurat najsilniejszego.
Pani Agnieszka często zaglądała do izby, w której leżał mąż, i z niepokojem patrzyła, jak choroba, która przyszła nie wiadomo skąd, szybko postępuje. Pan Jakub tracił przytomność, nie mógł nic jeść, sił ubywało mu z godziny na godzinę.
Trzeciego dnia, kiedy domowe sposoby leczenia nie dawały skutków, wezwano pomocy. Z samego rana pobiegł umyślny do klasztoru w Mstowie, a przed wieczorem przybył do dworu uczony medyk.
Był to wysoki, chudy zakonnik, który przytaszczył ze sobą, przez głęboki śnieg, skórzany worek, wypełniony instrumentami i medykamentami. Nazywał się brat Malachiasz.
– Już postawiłem medyczny horoskop – powiedział do Aleny, czekającej przy wejściu do dworu. – Szczęśliwie, jest akurat bardzo korzystna koniunkcja Marsa i Wenus, a to niewątpliwie znaczy, że pan Jakub szybko wyzdrowieje.
Medyk, którego z wielkim szacunkiem dla jego rozumu i wykształcenia, zaprowadzono do świetlicy, spędził tam następnie cały wieczór. Studiował gwiezdne tablice, odmawiał modlitwy, a w wolnych chwilach ochoczo sięgał do misy z jadłem.
Dopiero późno w nocy zdecydował się na odwiedzenie chorego. Niósł ze sobą mały nożyk i miedziane miseczki. Jako duchowny nie mógłby upuścić krwi choremu, gdyby nie specjalne przyzwolenie papieża, wydane w uznaniu dla jego wiedzy i umiejętności. Towarzyszyły mu obie kobiety – Agnieszka i Alena – niosące kaganki.
– To nie jest dobra pora na zabieg – mruczał mnich, jakby zapominając, że to on sam nie spieszył się zbytnio z leczeniem i wbrew zwyczajom zamierzał rozpocząć kurację po zachodzie słońca.
Pan Jakub leżał grubo przykryty i najwyraźniej nie wiedział, co się z nim dzieje. Był blady, wielkie krople potu wystąpiły mu na czoło, ciałem co jakiś czas wstrząsały dreszcze.
Medyk delikatnie naciął żyły na obu przedramionach chorego, by zebrać upuszczaną krew do dwóch oddzielnych miseczek, cały czas mrucząc pod nosem modlitwy. Potem odstawił miseczki na ławę i zapytał, gdzie przygotowano mu miejsce do spania.
Agnieszka zapewniła go natychmiast, że nie zapomniano o nim, i sama ofiarowała się go tam zaprowadzić. Alenie jednak ta krótka kuracja wydała się niewystarczająca.
– Nie zrobicie nic więcej? – zapytała z niepokojem.
– Więcej? – zdziwił się mnich. – Wystarczająco dużo krwi pana Jakuba na dziś już zebrałem. Teraz poczekamy, aż się ustoi. Rano obejrzę ją w dziennym świetle i będę wiedział, co trzeba robić dalej.
Naprawdę, nie ma powodu do niepokoju. Mam ze sobą wszystkie potrzebne tablice i mogę określić stan zdrowia nie tylko pana, ale i wszystkich bez wyjątku mieszkańców tego domu. Zapewniam, że wasz ojciec już rano odczuje ulgę. Dzięki dobremu ułożeniu gwiazd moja kuracja nie będzie długa.
Pani Agnieszka podziękowała uprzejmie i sama poszła odprowadzić medyka, bo służbę dawno już wysłano spać. Po chwili kobiety spotkały się ponownie w sieni.
– Boję się o ojca – powiedziała Alena.
Agnieszka, która zamierzała wyminąć wychowankę bez słowa, zatrzymała się zdziwiona. Pasierbica nie odzywała się do niej niepytana, bo cicha wojna między nimi wciąż trwała i obie przywykły ten stan uważać za powszedni.
– Boję się – powtórzyła Alena. – W taki sposób umarła moja matka. Któregoś dnia położyła się i nie wstała już więcej. Mówię wam, że teraz z ojcem jest podobnie.
– Zdrowie Jakuba obchodzi mnie nie mniej niż ciebie – zauważyła cierpko pani Agnieszka.
– Wiem o tym – przyznała Alena, której niechęć do macochy była tak wielka, że nawet to oświadczenie przyszło jej z trudem. – Wiem. Ale myślę, że trzeba coś zrobić, żeby ojciec uzyskał najlepszą pomoc.
– On ma najlepszą pomoc – zapewniła Agnieszka. – Brat Malachiasz jest znamienitym uczonym. Pobierał nauki w Padwie i Montpellier, był lekarzem przy królewskim dworze. Rzekł mi, że dzień jutrzejszy będzie rozstrzygający, ale jest przekonany, że Jakub wkrótce stanie na nogi.
Powiedziała już wszystko, lecz nie odchodziła. Alena domyśliła się, że macocha chowa coś jeszcze w zanadrzu i nie jest pewna, czy ma o tym wspomnieć.
– Coś wam ujawnił brat Malachiasz? – zapytała. – Chyba mogę mi o tym wiedzieć, jeśli to chodzi o zdrowie mojego ojca.
Agnieszka zawahała się.
– To może ci się nie spodobać – ostrzegła. – Brat Malachiasz wypytywał mnie o ostatnie wydarzenia we dworze. Jego zdaniem wśród kilku przyczyn choroby Jakuba jest i ta, która może pochodzić od uroku.
– Doprawdy, co za brednie! – oburzyła się Alena. Agnieszka jednak była przeciwnego zdania.
– Też nie od razu uwierzyłam. Ale brat Malachiasz to wielki uczony. Szybko wyciąga wnioski z tego wszystkiego, co się dzieje naokoło. Jego zdaniem, jest bardzo prawdopodobne, że ktoś zadał Jakubowi zły urok, na co wskazywałyby ciężkie objawy choroby. Pytał mnie, kto życzyłby Jakubowi takiego nieszczęścia, a może nawet śmierci. W pierwszej chwili pomyślałam, że nikt, Ale jednak… Czy rzeczywiście nikt? A choćby ów młody kowal który dostał kije? Mówią o nim, że jest dziwny.
Alena zmartwiała.
– Jak możecie mówić takie okropne rzeczy! – zawołała i całe współczucie, jakie miała dla Agnieszki, a które brało się ze wspólnej troski o chorego, natychmiast uleciało. – To przecież niemożliwe.
– Nie mnie to oceniać – odpowiedziała Agnieszka wykrętnie. – Ale tak to widzę. Kowal na pewno umie rzucać uroki. A ty wiesz najlepiej, że miał powód, aby zaszkodzić twemu ojcu.
– Jesteście straszną kobietą! Nigdy, przenigdy was nie polubię! – Alena rzuciła to macosze w twarz i odeszła szybko.
– Lepiej będzie dla ciebie, jeśli w to uwierzysz – powiedziała Agnieszka.
Ranek nie przyniósł panu Jakubowi polepszenia. Nadal gorączkował, a w krótkich chwilach przytomności nie miał sił na nic poza krótkimi rozmowami z żoną lub córką. Odwiedzały chorego oddzielnie, to Alena pilnowała, żeby się nie spotykały.
Medyk wyszedł rano przed próg, przy dziennym świetle obejrzał krew utoczoną wieczorem, kilka kropli rzucił na śnieg, a resztę kazał wylać do paleniska.
– Nie najgorzej – powiedział do Agnieszki. – Ale dużo złych humorów widzę w tej krwi. Bardzo dużo.
Trzeba je szybko wypuścić z ciała.
Poszedł zaraz do chorego, ponowił zabieg, a potem udał się do świetlicy, gdzie zatopił się w swoich pełnych mądrości zapiskach. Spędził tam czas aż do wieczora, skwapliwie odbierając posiłki przynoszone przez służącą, bo brat Malachiasz, choć chudy, miał doskonały apetyt.
Poważny stan zdrowia pana Jakuba niepokoił wszystkich domowników. Służba poruszała się wokoło ciszej niż zwykle, umilkł zwykły gwar i śmiechy.
Alena czuwała właśnie nad ojcem, kiedy nadszedł rządca Szczepan Sowa.
– Trzeba być dobrej myśli, panienko – powiedział, widząc jej zatroskaną minę, ale spojrzeniem uciekał w bok.
– Nie jestem już małym dzieckiem – odparła. – Nie musicie skrywać przede mną, co się może stać.
Szczepan nadal patrzył w bok z niewyraźną miną.
– Czy on umrze? – zapytała Alena.
– Wszystko w ręku Boga – odpowiedział wykrętnie. Łzy pociekły po twarzy dziewczyny. Stali oboje obok siebie w milczeniu. Pan Jakub poruszył się i coś wyszeptał, ale żadne nie zrozumiało słów.
– Chyba prosi pić – domyśliła się Alena, rozglądając za naczyniem.
– Medyk zabronił podawania płynów – sprzeciwił się Szczepan, ale nie zamierzała go słuchać.
– Nie mogę odmówić własnemu ojcu – powiedziała i klaskaniem przywołała służebną.
Kiedy zaś ta przyniosła cały cebrzyk z wodą, Alena zaczerpnęła z niej kubkiem i wlała nieco napoju do ust chorego. Jakub jęknął i oblizał wargi z wyraźną ulgą.
– Widzicie? – Alena spojrzała na Szczepana. – To na pewno mu nie zaszkodziło.
– Ale medyk…
Drzwi otworzyły się i wszedł zatroskany ojciec Ambroży, w grubym płaszczu założonym na habit, wprost z drogi. Mnisi z klasztoru w Mstowie pytali o stan zdrowia pana na Lipowej. Obecni nie musieli mu nic mówić, bo sam natychmiast spostrzegł, że z panem Jakubem nie jest dobrze.
– Współczuję ci, moja córko – rzekł ojciec Ambroży do Aleny. – Klęknijmy i pomódlmy się gorąco, a może dobry Pan Bóg wysłucha naszej prośby.
Uklękli we troje i głośno odmawiali modlitwę, aż zakonnik dał znak, że mogą powstać.
– Trzeba być przygotowanym na najgorsze – zaczął, ale zaraz się poprawił. – Nie tak to chciałem powiedzieć, moje dziecko. Chodziło mi o to, że los człowieka zapisany jest w niebie i nie nam dociekać, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Jeśli miłosierny Bóg przeznaczył panu Jakubowi dalsze życie, na pewno dźwignie się z choroby…
Alena nie bardzo mogła pogodzić się z taką wizją Bożego miłosierdzia. Natrętna myśl, jaka nie dawała jej spokoju od wczoraj, powróciła znowu z wielką siłą.
– Ojcze Ambroży – zapytała nieśmiało. – Czy… czy to w porządku wobec wiary, jeśli człowiek szuka ratunku nie tylko poprzez modlitwę, ale i innymi sposobami?
Zakonnik spojrzał zaintrygowany.
– Co masz na myśli, moje dziecko? O jakim ratunku mówisz?
Zanim Alena zdążyła wypowiedzieć swoje zdanie, odpowiedzi udzielił rządca Szczepan.
– Ona chce wezwać na pomoc znachora – wyjaśnił. – Tego samego, który być może rzucił urok na pana Jakuba.
– Nieprawda! – żachnęła się. – On nie rzuca żadnych uroków. I nie jest znachorem, a kowalem. Ale leczy. To jest, chciałam powiedzieć, pomaga ludziom i zwierzętom. Pamiętacie, Szczepanie, jak uratował Burego? Przecież sami trzymaliście psa za pysk.
– Leczenie zwierząt to co innego – upierał się Szczepan. – A co innego próbować naprawiać boskie wyroki. Zwierzęta, to zwierzęta. Przecie tylko człowiek jest uczyniony na boże podobieństwo i…
– Kowala? – zapytał bystro ojciec Ambroży, przerywając wykład rządcy. – Tego, co terminuje u mojego szwagra Hanka? Przecież go dobrze znam i nie wydaje mi się, żeby mógł rzucać uroki.
Słyszałem oczywiście o jego ziołach. Podobno nauczyła go matka, z którą mieszkał w lesie, póki nie umarła. Nie wiem, co taki młodzik jest warty jako zielarz, ale…
– Znowu nieprawda – wtrąciła się Alena. – Ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie. Jeno wcale nie jest synem czarownicy. Mieszkał ze starą zielarką, Gościchą, która znalazła go w lesie, kiedy był jeszcze niemowlęciem. Nieważne, skąd to wiem, ważne, że to prawda. Podobnie jak prawdą jest to, że nikomu nie uczynił krzywdy, a wielu ludziom pomogły jego lekarstwa.
Alena tak była przejęta obroną kowala, że nie zauważyła, że coś dziwnego dzieje się z ojcem Ambrożym. Zbladł nagle jak płótno, ręce zaczęły mu się trząść i odwrócił się od dziewczyny.
Szczepan Sowa, który był świadkiem tej przemiany, w pierwszej chwili pomyślał, że ojciec Ambroży zaraził się chorobą od pana Jakuba i chciał nawet uciekać z izby. Ale zakonnik uspokoił się zaraz, tylko ręce nadal mu drgały, kiedy stawiał Alenie dodatkowe pytania o kowala. Zarządca zdziwił się nieco tym nagłym zainteresowaniem ojca Ambrożego, ale doszedł do wniosku, że duchowny bada, czy dopuszczenie Jeno do pana Jakuba będzie bezpieczne.
– Po prawdzie to i ja nie słyszałem, żeby ktoś skarżył się na jego lekarstwa – przyznał Szczepan po chwili. – Ale pozwólcie sobie przypomnieć, że kowal może mieć jednak powody do złości na pana Jakuba, bo to przecie na jego rozkaz wymierzyłem mu niedawno trzydzieści kijów. Po prawdzie, ojcze Ambroży, raczej odradzałbym wzywanie chłopaka…
Zakonnik był chyba podobnego zdania. Powiedział, że musi się nad tym poważnie zastanowić, i wyszedł na powietrze. Alena biegła u jego boku, nie mogąc się nachwalić Jeno.
Na dworze stał brat Malachiasz, opatulony grubo, i z wielkim natężeniem wpatrywał się w gwiazdy.
Ledwo skinieniem głowy przywitał ojca Ambrożego, bardzo zajęty gwiezdną medycyną. Usłyszał wywody Aleny i żywo im się przeciwstawił.
– Zielarz? Znachor? A cóż on może wiedzieć o medycynie? Złamaną rękę złożyć każdy potrafi, ale do czytania z krwi potrzeba już trochę rozumu. Przecież on ani słowa nie umie po łacinie! Ze nie wspomnę już o grece!
Tak czy inaczej, musicie wybrać. Jeśli on się tu pokaże, natychmiast odchodzę i radźcie sobie sami!
Ojciec Ambroży poprosił Alenę, żeby zostawiła go samego, bo musi spokojnie zastanowić się nad wszystkim. Dziewczyna odeszła, wróciła do łoża ojca, zaraz odszedł też brat Malachiasz, zmęczony astronomicznymi dociekaniami.
Ojciec Ambroży został sam.
Nikt nie widział, jak siedząc wprost na śniegu, posypywał sobie nim głowę.
Nikt nie słyszał, jak płakał gorzko.
Alena, zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością ojca Ambrożego, wyszła przed dwór, ale nie znalazła tam zakonnika. Nie było go też dalej, pomiędzy zabudowaniami gospodarczymi Wróciła do izby chorego, ale tam też nie zastała zakonnika. Dopiero służba przypomniała sobie, że ojciec Ambroży odszedł, nie mówiąc dokąd i kiedy wróci Alena czuła wzrastający niepokój. Usiadła na ławie, przerażona tym, że została sama. Ojciec leżał bez ruchu, ciężko oddychając, z jego płuc wydobywał się cichy, groźny świst. Podeszła i położyła mu dłoń na czole, było rozpalone jak poprzedniego dnia.
Podała choremu wodę w kubku, ale był tak osłabiony, że nie mógł pić, i woda pociekła po pościeli.
Odstawiła kubek i uświadomiła sobie, że we dworze panuje zupełna cisza. To pogłębiło jeszcze uczucie lęku. Nie mogąc znieść tego stanu, zerwała się z ławy i wybiegła. W sieni nie było nikogo, służba poszła już spać albo schowała się w bezpiecznych kątach.
Szczepan Sowa nie spał jednak, bo kiedy zastukała do jego drzwi, otworzył je od razu. Widząc pobladłą dziewczynę, nie zadawał zbędnych pytań. Alena także bez słowa poprowadziła go do izby chorego.
– Ojciec umrze, jeśli nic nie zrobimy – powiedziała z niezwykłą pewnością.
Szczepan Sowa poważnie pokiwał głową.
– Tak – przyznał.
– Poślijcie po Jeno – zażądała Alena. – Niech przyjdzie natychmiast. Przecież to nie może zaszkodzić.
Zarządca w zamyśleniu popatrzył na dziewczynę. Sam nie pomyślał o takiej możliwości. Wizyta zielarza nie zaszkodzi, a może przyniesie panu Jakubowi ulgę. Jeśli to rzeczywiście on rzucił urok, może zechce go zdjąć, za zapłatą albo pod wpływem groźby. Nie powiedział tego głośno, a tylko dał gestem znak, że się zgadza.
Poszedł też zaraz wołać służbę i wydawać polecenia. Po chwili wrócił do izby i usiadł na ławie obok Aleny.
– Nie wiem, czy kowal zechce przyjść – zawahał się. – Boję się, że chowa urazę i odmówi. Ale kazałem powiedzieć, że prosimy. Ja proszę i wy prosicie.
– Przyjdzie, na pewno przyjdzie – powiedziała Alena, ale nawet ona nie była o tym zupełnie przekonana.
Bardzo długo trwało to oczekiwanie, ale wreszcie otworzyły się drzwi i do izby wszedł Jeno, w płaszczu z odrzuconym kapturem, zaczerwieniony od długiego, szybkiego marszu. Szło na tęgi mróz.
Alena podbiegła z nadzieją w oczach i chwyciła go za ręce.
– Nareszcie, Jeno! – wykrzyknęła. – Ojciec umiera! Musisz mu pomóc.
Kowal delikatnie uwolnił się od jej rąk i spojrzał na Szczepana.
– Przygotowaliście kije jako zapłatę? – zapytał wyzywająco.
Zarządca nie odpowiedział, uciekając wzrokiem w bok. Czuł się niezręcznie, ale nie zamierzał się tłumaczyć. Jeno zresztą nie oczekiwał wyjaśnień.
Zrzucił płaszcz i podszedł do łoża Jakuba.
– Źle – powiedział. – Trzeba było wezwać mnie wcześniej. Chwilę przyglądał się leżącemu, dotknął jego głowy i ręki.
– Każcie rozpalić ogień – polecił Szczepanowi. – Będę potrzebował wrzątku dla zaparzenia wzmacniających ziół. Ale to później, teraz niech mi przyniosą dwa wiadra zimnej wody i dużo płótna.
Zdjął kaftan, pozostając w koszuli, po czym kazał Alenie wyjść. Jak gdyby zapominając o obecności Szczepana, mówił do dziewczyny po imieniu. Nie chciała zostawić ojca, ale łagodnie wytłumaczył, że powinna odpocząć.
– Nie wypada ci tu być, kiedy będziemy opatrywać mężczyznę – dodał.
To ją przekonało. Podbiegła jeszcze do kowala i zajrzała mu w oczy.
– Uratujesz ojca? Użyjesz wszystkich znanych sposobów?
Jeno z niepokojem zerknął na Szczepana, ale zarządca najwyraźniej nie zamierzał rozprawiać o wierze ani medycynie i gotów był świadczyć wszelką pomoc.
– Zrobię, co konieczne – zapewnił. – Reszta nie należy do mnie.
Kiedy Alena wyszła i przyniesiono wiadra z zimną wodą, Jeno moczył w niej ręczniki i okładał nimi chorego, zawijając całe ciało. Gorączka Jakuba była tak duża, że ręczniki rozgrzewały się i trzeba je było ciągle zmieniać.
Szczepan Sowa nie mówił nic, w milczeniu pomagając kowalowi. Skoro już postanowił oddać sprawę w ręce Jeno, nie zamierzał się z tego wycofywać. Sam nawet zamknął drzwi, przez które zamierzał wejść wzburzony ojciec Malachiasz.
– To niegodne chrześcijańskiego domu! – krzyczał zakonnik. – Zaprzestańcie tych pogańskich praktyk, jeśli nie chcecie trafić przed sąd biskupi!
Tymczasem Jeno ze Szczepanem zmieniali okłady i trwało to aż do świtu. Kiedy przyniesiono sagan z wrzątkiem, kowal przygotował napary w dwóch oddzielnych kubkach. Byli w izbie sami, pan Jakub prawdopodobnie nadal nie wiedział, co się wokoło dzieje.
– Trzeba podać napój – powiedział Jeno. – Uśmierzy ból, złagodzi kaszel, da spokojny sen.
Szczepan zerwał się z miejsca, gotów służyć pomocą. Był zmęczony, ledwo trzymał się na nogach.
Ale do tej pory wszystkie polecenia wykonywał dokładnie według życzeń kowala.
Jeno wskazał palcem kubki stojące na ławie.
– To dwa różne lekarstwa – powiedział. – Choć chyba właściwiej byłoby nazwać tylko jedno z nich lekarstwem. Drugie może być trucizną.
Zarządca natychmiast otrzeźwiał. Sięgnął ręką do pasa, ale nie było tam żadnej broni.
– Zdrajco! – zasyczał. – Chcesz dobić pana Jakuba! Jeno stał naprzeciw, na szeroko rozstawionych nogach, z rękami założonymi na piersiach.
– Nie – zaprzeczył spokojnie. – Mówię tylko, że w dwóch kubkach są dwa zupełnie różne napoje.
Chcecie wyleczyć swojego pana, podajcie mu właściwe lekarstwo.
– Ja? – zdziwił się Szczepan. – Ja nie jestem medykiem i nie znam się na ziołach. Co ty zamierzasz zrobić, człowieku?
– Możecie wybierać. Jeżeli wybierzecie dobrze, pan Jakub wyzdrowieje. Jeśli wybierzecie źle, umrze.
Nie ma w tym żadnej magii ani czarów. Trzeba tylko wiedzieć, co wybrać. Czy nie tak jest z innymi sprawami człowieka? Czasem wybiera trafnie to, co mu służy, innym razem wybiera truciznę.
Wziął jeden kubek do ręki i podszedł z nim do łoża chorego.
– Jesteś pewny, że właśnie w nim jest lekarstwo? – zaniepokoił się Szczepan.
– Skoro wy nie chcieliście, sam wybrałem. – Jeno podniósł głowę pana Jakuba i poił go powoli.
Szczepan z zaciśniętymi pięściami, patrzył, ale nie przeszkadzał. Podskoczył, kiedy Jeno wziął do ręki drugi kubek.
– Uspokójcie się. – Jeno podsunął mu pod nos oba naczynia. – Powąchajcie, możecie spróbować językiem. To jest to samo lekarstwo.
Szczepan nie bardzo rozumiał, co się dzieje.
– Mówiłeś, że w jednym jest trucizna! – zauważył.
– To nieprawda – odparł Jeno spokojnie. – W obu kubkach jest dokładnie ten sam napar. Gdybyście patrzyli uważnie, zobaczylibyście, że zrobiłem je z tych samych ziół. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, panie Szczepanie, że i wy uwierzyliście, iż rzuciłem urok na pana Jakuba. Ale jednak mi pomagacie.
Może dziś uwierzyliście, że nie rzucam uroków, nie znam żadnych czarodziejskich sztuk. Gdybym chciał zaszkodzić panu Jakubowi, nie męczyłbym się tutaj nad ratowaniem jego życia. To chyba oczywiste.
Szczepan Sowa czuł się niezręcznie. Uwierzył kowalowi, bo już zdążył zauważyć, że pan Jakub jest spokojniejszy i spadła mu gorączka, a to był wystarczający powód, aby żywić nadzieję.
– Te kije… – powiedział niepewnie. – Te kije, które wam wymierzyłem…
– To było właśnie owo nieodpowiednie lekarstwo – uśmiechnął się Jeno. – Spodziewam się, że kiedy pan Jakub wstanie z łóżka, zastosuje inną kurację. Gdyby chwilę zastanowił się nad wyborem kubka z miksturą, może zrozumiałby, że nie jestem jego wrogiem ani tym bardziej wrogiem panienki Aleny.
Prędzej bym sobie dał rękę odjąć.
Szczepan pokiwał głową.
– Kiedy wstanie z łóżka?
– Będzie zdrów w ciągu kilku dni. Ale jeszcze dzisiaj będziecie mogli z nim pomówić.
– Bogu niech będą dzięki – westchnął Szczepan. Potem serdecznie uścisnął rękę kowala.
– Możecie być pewni, kowalu, że dowie się o wszyta kim, co dla niego uczyniliście. Nic nie zataję z waszego poświęcenia.