39132.fb2
– Polowanie? – Dłonie z rozstawionymi palcami zawisły nad misą. Na ten gest natychmiast podbiegł paź, niosąc misę z wodą i ręcznik.
– Jakie polowanie? – zapytał król Kazimierz, opłukując palce z resztek orzechów i miodu. Wytarł ręce starannie, po czym pogłaskał brodę, długą i już mocno posiwiałą. – Może ktoś objaśni mi tę sprawę.
Siedzący po lewej ręce monarchy Jan z Kamieniowej, wysoki, smukły młodzieniec z długim nosem, co często bywało przedmiotem żartów na dworze, podjął się wyjaśnienia i tak to zajęło biesiadników, że prawie zapomnieli o królewskiej obecności.
– Rycerska rozrywka, miłościwy panie – powiedział Jan z Ramieniowej. – Nie dalej jak rano pan kasztelan Rosół opowiadał nam o kłopotach, jakich mu przyczynia niejaki Marama, tutejszy zbój.
Człowiek to nad wyraz sprytny i bardzo biegły w swoim rzemiośle, dość że od lat usiłuje go pochwycić ręka sprawiedliwości, a jeszcze nie dopadła. Doniesiono właśnie, że po dłuższej nieobecności pokazał się znowu na trakcie. Umyśliliśmy tedy z obecnymi tu panami rozerwać się trochę po ucztowaniu, pójść z pachołkami w las, a że jest nas wielu, schwytać wreszcie rozbójnika.
– Chwalebny zamiar – przyklasnął król. – Tylko czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz i czemu mnie nikt nie zapytał, czy nie zechcę pójść z wami? Macie mnie za starego dziada, któremu już nie smakuje konna gonitwa po lesie?
– Miał to być prezent dla Waszej Królewskiej Mości – szybko wspomógł przyjaciela Michał Skawa.
Kazimierz uśmiechnął się, ale nie był zadowolony. Dawanie prezentów należało przede wszystkim do niego.
– Chcę wziąć w tym udział – powiedział.
Rycerze pokiwali głowami na znak zgody, nikt nie ośmieliłby się przeciwstawiać królewskiej woli.
Kazimierz skinął na starostę, a kiedy Bartosz Rosół podszedł, zapytał go:
– Wielu ludzi przy tym rozbójniku?
– Nie, najjaśniejszy panie. To samotnik. Dlatego nie schwytaliśmy go jeszcze, bo umie się chować i całymi tygodniami siedzieć w ukryciu. Jest naprawdę sprytny. Trzy razy czyniliśmy zasadzki, ale wychodził z nich bez szwanku.
Król przyjął wyjaśnienia ze zmarszczonymi brwiami.
– Słyszałem o tym Maramie – powiedział wreszcie. – Przed kilku laty skarżyli się na niego kupcy z Węgier. Kazałem wtedy pojmać rozbójnika i chyba ktoś zapewniał mnie, że człek ten został schwytany. A tu okazuje się, że Marama hasa dalej, przynosząc wstyd kasztelańskiej, a przez to i królewskiej władzy. Dlatego pytam, panie kasztelanie, co zrobicie teraz, żebym nie słyszał już więcej o tym człowieku?
– Wyśledziliśmy jego kryjówkę – zapewnił szybko Rosół. – Pójdziemy tam, a gdy dojdziemy, wasza wola się spełni, najjaśniejszy panie.
– Lepiej późno niż wcale – mruknął Kazimierz i zapytał: – Kiedy zatem ruszacie i kiedy usłyszę o pojmaniu rozbójnika?
– Zajmie to dzień, najwyżej dwa. Jego jaskinia jest o jakie pół dnia drogi Kazałem kuku zmyślnym pachołkom, aby śledzili z daleka jego kroki Tym razem na pewno nie ucieknie.
– Kto pójdzie?
Zgłosili się wszyscy obecni z panów – Jan z Kamieniowej, Michał Skawa, Jaśko z Borysowa, Jakub z Lipowej, oczywiście kasztelan Rosół i kilku innych z królewskiego orszaku, a każdy zamierzał zabrać ze sobą własnych ludzi. W sumie szykowało się ponad czterdziestu zbrojnych. Chęć udziału w wyprawie wyraził też stary dowódca kuszników.
– Pozwólcie, najjaśniejszy panie – poprosił Szymon Smok. – Pozwólcie naprawić to, czego zaniedbali tutejsi.
– Niech tak będzie – zgodził się król. – Zatem rano wszyscy mają być gotowi. I ogłoście ludziom, że dam nagrodę temu, kto doścignie zbója i ubije go.
– Mówią niektórzy, że to szlachcic… – zauważył nieśmiało ktoś przy dalszym stole.
Kazimierzowi żyły nabrzmiały na skroniach, ale powstrzymał się przed wybuchem.
– Dam nagrodę temu, kto doścignie Maramę i schwyta go lub ubije – powtórzył. – Choćby był to zwykły pachołek, nie poniesie żadnej kary za zabicie onego, ale otrzyma nagrodę. Marama był może niegdyś szlachcicem. Był, bo przecie nie jest, kiedy para się takim rzemiosłem. Powiedziałem i tak będzie.
– Słusznie – przytaknęli panowie i pochylili głowy w ukłonie.
– Dość o tym – klasnął w ręce Kazimierz. – Teraz oddajmy się rozrywce. Podobno macie tu muzyków…
– Nawet dość dobrych, najjaśniejszy panie – kasztelan uśmiechnął się z ulgą. – Czekają.
– Więc ich wołajcie, kasztelanie.
Ojciec Ambroży przepuścił Jeno w wejściu do kościółka, a kiedy chłopak wszedł do środka, zamknął drzwi i zasunął skobel.
– Żeby nam nikt nie przeszkadzał – wyjaśnił. – A ty nie wyjdziesz, zanim nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia.
Jeno skinął głową z ponurą miną. Przygotowania ojca Ambrożego nie wróżyły niczego dobrego. Ale postanowił znieść to dzielnie, bo miała to być rzeczowa, poważna rozmowa.
Poszedł za zakonnikiem do ołtarza, macając w ciemnościach przed sobą, i czekał, aż zakonnik odnajdzie kaganek i zapali go. Potem klęczał obok, kiedy mnich odmawiał krótką cichą modlitwę.
Jeno patrzył na figurę Chrystusa na krzyżu, na przebite jego ręce i nogi, na twarz pełną cierpienia.
Artysta, który wyciął w drzewie figurę, udatnie przedstawił zamknięte oczy, opuchnięty nos, skrzywione usta. Kiedyś, przed laty, wzięto Jeno do pracy w kościele przed jakimś świętem. Zauważył wtedy pewne podobieństwo tego oblicza do twarzy znachorki Gościchy i miał nieszczęście podzielić się tą uwagą z ojcem Ambrożym. Dostał takie straszne lanie, że przez dwie niedziele nie mógł usiąść na tyłku.
Teraz patrzył na tę twarz jakby od nowa. Do kościoła przychodził rzadko, a od tamtego czasu nigdy nie był tak blisko ołtarza.
– Wówczas to ty miałeś rację – powiedział niespodziewanie cichym głosem ojciec Ambroży. – Wtedy, gdy mówiłeś, że to oblicze podobne jest do twarzy twojej opiekunki. Byłeś dzieckiem, a miałeś fację.
Ja zrozumiałem to znacznie później. Że jest to twarz człowiecza, twarz wszystkich twarzy…
Mnich przeżegnał się, wstał z klęczek, wziął światło i poszedł z nim do ławy daleko od ołtarza. Usiadł i zawołał do siebie kowala. Kiedy ten zbliżył się i ostrożnie zajął miejsce obok, niespokojny, spięty, rozglądając się niepewnie i aż drżąc z oczekiwania, ojciec Ambroży rozpoczął rozmowę.
– Zawsze byłem ci życzliwy, chłopcze – powiedział. – Chyba temu nie zaprzeczysz. Byłem życzliwy i jestem nadal. Dlatego liczę, że wysłuchasz mnie uważnie, a potem podejmiesz właściwe postanowienie. Odprawiłem Alenę nie tylko ze względu na późną porę, ale z twojego powodu.
Jeno drgnął. Zanim jeszcze zakonnik zdążył się wypowiedzieć, on już wiedział, że dowie się czegoś, co będzie stanowiło poważną przeszkodę. Może przeszkodę nie do pokonania.
– Mówcie – poprosił. – Skoro ma to być poważna rozmowa, niech dowiem się wszystkiego jak najprędzej.
Ojciec Ambroży zacisnął usta. Nie wiedział, jak zacząć, szukał pomocy, ręką suwał po głowie, raz po raz poprawiał ustawienie kaganka.
– Rozumiem, co czujesz do Aleny – powiedział wreszcie. – Rozumiem i zaprawdę, nie ma nic piękniejszego na tym świecie ponad miłość. W innych okolicznościach z takiego obrotu sprawy tylko bym się cieszył. Ale nie mogę.
Przerwał i patrzył, jak Jeno zaciska pięści, aż bieleją mu kostki palców. Ojciec Ambroży, choć obawiał się nieobliczalnego zachowania kowala, musiał jednak brnąć dalej. Odchrząknął i powiedział:
– Bo chodzi o to, chłopcze, że ty nie możesz poślubić Aleny.
Jeno zerwał się z ławy gwałtownie, aż podskoczył stojący pomiędzy nimi kaganek Ale mnich nie zwrócił na to uwagi.
– Nie możesz – powtórzył z naciskiem do odwróconego plecami kowala. – Przykro mi, chłopcze, ale po prostu nie możesz. I to wcale nie dlatego, że jej ojciec byłby przeciwny temu związkowi. Nie możesz jej poślubić z innego zupełnie powodu, a powód ten leży po twojej stronie.
Ojciec Ambroży przerwał, by zaczerpnąć powietrza.
– Otóż nie możesz jej poślubić, bo jesteś kim jesteś. A jesteś Jeno, syn Jury.
– Jury? – odwrócił się zaskoczony chłopak – To wiecie, kim jest mój ojciec? I gdzie jest moja prawdziwa matka? Dlaczego dotąd nie powiedzieliście o tym ani słowa? Przecież ja nie wiem nawet, jak się nazywała! Od dawna to wiecie? Jak mogliście ukrywać przede mną takie rzeczy? Przecież nie raz była sposobność, żeby mi o tym powiedzieć.
– Sposobność była – zgodził się ojciec Ambroży. – Nie wiedziałem tylko, czy chcesz się dowiedzieć. Bo może byłoby dla ciebie lepiej, żebyś nie wiedział. Ale skoro sprawy się tak ułożyły, skoro chcesz wiedzieć i jesteś chyba doić dorosły na to, żeby znieść prawdę, to ci ją przedstawię.
Ojciec Ambroży przerwał, jakby zbierał siły, a potem cicho rozpoczął opowiadanie, a Jeno słuchał tych słów z przejęciem, nie przerywając, w największym skupieniu.
– Pytasz, czemu nie zdradziłem nic z tego, co jest mi wiadomo o twojej rodzinie… Kiedyś nawet chciałem ci powiedzieć, ale musiałbym wtedy powiedzieć wszystko, a chyba nie byłeś gotowy się dowiedzieć, a może i ja nie byłem gotowy wyznać… Zresztą, nie od razu pojąłem wszystko, nie od razu powiązałem wydarzenia, nie od razu nabrałem pewności… Przecie nie wiedziałem, jak to się stało, że ty jesteś tutaj, a kowal Jura, którego znałem, zupełnie gdzie indziej. Dopiero całkiem niedawno przejaśniło się nieco w mojej głowie… Gościcha znalazła cię w lesie i póki mogła wychowywała, aż trafiłeś do domu mojego szwagra, Hanka. Tyle wiedziałeś?… To prawda i jednocześnie tylko część prawdy. Posłuchaj tej opowieści, a zrozumiesz. Uprzedzam tylko, że nie będzie to prosta historia.
Ta okropna zbrodnia zdarzyła się dziesięć albo i więcej lat temu i nie było bodaj nikogo w całym królestwie, kto by nie słyszał o zabójstwie starego zakonnika na schodach kościoła ojców franciszkanów w Krakowie.
Któregoś ranka, kiedy wierni zmierzali do kościoła, a byli wśród nich mnisi i ludzie świeccy, wmieszał się pomiędzy nich jakiś człowiek. Niczym dzikie zwierzę dopadł starego zakonnika, kulawego, przygiętego do ziemi. Napastnik nie miał broni, ale uderzył tak silnie, że stary mnich upadł, a uderzając głową o kamienny stopień, od razu oddał ducha Bogu. Rozległ się krzyk grozy, zleciała się gawiedź, przybiegli pachołkowie. Zabójcę pochwycono, ale ten, o dziwo, wcale nie zamierzał uciekać. Siedział na schodach z pochyloną głową i nie bronił się nawet przed ciosami, jakich w wielkim gniewie nie szczędzili mu obecni na miejscu zbrodni. Poruszenie było tak wielkie, że pachołkowie z miejskiej straży siłą musieli zaprowadzać porządek, kijami odpędzając tłum. Zbrodniarza zaprowadzono zaraz do ciemnicy w podziemiach ratusza, jego ofiarę wniesiono do bocznej kaplicy kościoła.
W całym mieście wszczął się tumult, głośno domagano się natychmiastowego sądu i surowej kary dla mordercy. Od tego ranka, przez dwa dni bez przerwy, ludzie wszelkiego stanu stali pod ratuszem na rynku i czekali na wyrok. Głośno żądano głowy winowajcy. Ludzie domagali się, aby go wywlec z więzienia i pognać na cmentarz, gdzie nazajutrz, po nabożeństwach, miano pochować zakonnika i aby tam ubić zbrodniarza.
Trzeciego dnia odbył się pogrzeb zabitego, żegnały go tłumy, a wcześniej jeszcze dokonano na nowo poświęcenia kościoła, splamionego niewinną krwią. Niepokoje w mieście ułagodziła dopiero zapowiedź, jaka nadeszła z zamku. Ogłoszono, że sam król, dowiedziawszy się o sprawie, osądzi mordercę, a proces odbędzie się na rynku, by wszyscy mogli być jego świadkami.
I tak się stało. Przed ratuszem wyszykowano podwyższenie, na którym zasiedli król Kazimierz, krakowski biskup, wielu panów duchownych i świeckich. Oskarżycielem był ojciec Andrzej z zakonu ojców franciszkanów, świadek zbrodni.
Przyprowadzono więźnia z ciemnicy. Był zupełnie siwy, choć niestary, dzisiaj jeszcze pamiętam, jak mrużył oczy i zasłaniał się ramieniem przed blaskiem, bo dzień był ciepły i bardzo jasny.
Stanął przed sądem, na środku placu, pomiędzy dwoma żołnierzami i stał tam cały czas, z opuszczoną głową, milczący i straszny. Zebrana gawiedź głośno domagała się natychmiastowej sprawiedliwości, wznoszono okrzyki, rozlegały się gwizdy, czasem ktoś rzucił kamieniem albo kawałkiem łajna. Jazgot był taki, że chwilami niewiele było słychać z całej rozprawy. Przynajmniej dwa razy w ciągu tego dnia pachołkowie miejscy, nie żałując sił w królewskiej obecności, odpychali tłum dalej, bo niebezpiecznie blisko zbliżał się do podwyższenia, na którym siedział sąd.
Zabójca nazywał się Jura. Był kowalem i płatnerzem, mającym warsztat nad rzeką. Cieszył się dobrą sławą w mieście, gdzie zjawił się nie wiadomo skąd, ale też szybko zyskał uznanie. Nie należał wprawdzie do cechu, lecz był to mistrz nad mistrzami, w kuźni jego sam król składał zamówienia.
Myślę, że po części z zazdrości cechowi kowale gardłowali tak głośno przeciw niemu.
Ojciec Andrzej od świętego Franciszka wygłosił oskarżenie. W żywych słowach opowiedział o tragicznym wydarzeniu i o ogromnych zasługach, jakie zabity mnich oddał zakonowi, całemu Kościołowi i królestwu.
– Osiemdziesiąt lat pozwolił Bóg żyć bratu Mayonizetti, zwanemu Mayo. Osiemdziesiąt lat, z czego lat siedemdziesiąt spędził on w zakonie, a przez ten czas nie było ani jednego dnia, którego nie poświęciłby bliźnim. Jaki zły duch kazał temu oto zbrodniarzowi wkroczyć w boskie plany i przerwać ten znojny, ważny dla Kościoła i całego Królestwa Polskiego, żywot?
Opowiadał o długim, pracowitym życiu brata Mayo, szczegółowo podnosząc jego zasługi. Kowal Jura nie odpowiedział na pytanie, dlaczego dopuścił się zbrodni. Rzekł tylko, że nie chciał zabić.
– Ale uderzyliście? – zapytał oskarżyciel.
– Uderzyłem.
– Przypadkiem, czy też chcieliście uderzyć brata Mayo? Właśnie jego. Przecież wiedzieliście, że jest człowiekiem duchownym, a wy znajdujecie się na kościelnym terenie.
– Uderzyłem człowieka, którego chciałem uderzyć. Ale nie wiedziałem, że jest duchownym. I nie chciałem jego śmierci.
– Więc jednak przyznajecie, że napadliście, bo chcieliście napaść. Dlaczego tak postąpiliście? Czym wam zawinił ów świątobliwy człowiek? Cóż wam takiego zrobił, że odważyliście się na czyn tak świętokradczy?
Odpowiedź kowala była dziwna, ale nikt się nad nią wtedy nie zastanawiał. Kowal powiedział:
– Odebrał mi nadzieję.
Nie umiał wyjaśnić, na czym polegała wina świętobliwego człowieka. Nie odpowiedział na to pytanie i później, kiedy powtórzył je sam król Kazimierz.
Kiedy już zamykano przewód sądowy, kiedy zeznali naoczni świadkowie, sąd zapytał, czy jest ktoś, kto wystąpi w obronie oskarżonego. Odpowiedzią był tylko groźny pomruk zebranych i gwizdy. Po trzykrotnym zapytaniu, kiedy nikt się nie zgłosił, a przy wtórze głośnych krzyków tłumu, król wydał wyrok.
– Uciszcie się! Królewski wyrok! Uciszcie się! – wołali heroldowie. – Będzie ogłoszony królewski wyrok.
W jednej chwili zapadła wielka cisza, a ludzie stojący dalej aż usta pootwierali, aby lepiej słyszeć.
– Kowalu – powiedział król. – Dopuściłeś się strasznej zbrodni. Nie wiem, co kierowało twoim postępowaniem.
Bóg cię o to wkrótce zapyta, a ty udzielisz odpowiedzi. Tu, w naszym ziemskim świecie, żadna zbrodnia nie może pozostawać bez kary. A za straszną zbrodnię może być tylko straszna kara. Tedy zostaniesz stracony tutaj, w publicznym miejscu. Sąd stwierdził, że nie zasłużyłeś na łaskę, nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących i kat już powinien zająć się twoją głową. Aby jednak nie kalać świętego dnia twoją krwią, wyrok będzie wykonany pojutrze, w poniedziałek. Twoje imię zostanie zapisane dla pamięci potomnych, aby było dla nich nauką i przestrogą i aby mogli cię przeklinać za to, co uczyniłeś.
Tłum zakrzyknął z radości, że zbrodniarz będzie sprawiedliwie ukarany, a potem krzyczał niezadowolony, że widowisko nie odbędzie się od razu. Ale pachołkowie miejscy chwycili już skazanego pod ręce i wyprowadzili go z placu do wieży, przed którą postawiono silne straże. Ludzie długo jeszcze zostali na rynku…