39132.fb2
Na nasz krakowski klasztor przypadł przykry obowiązek spełnienia duszpasterskiej posługi dla zabójcy brata Mayo. Nikt z ojców nie chciał się jej podjąć, z oburzenia zbrodnią i żalu nad utraconym konfratrem. Byłem wówczas dopiero od dwóch tygodni w tym klasztorze i jego przełożony właśnie mnie wyznaczył. Nie chciałem tego i zaprawdę wiele wówczas dałbym, żeby ktoś uwolnił mnie od owego strasznego obowiązku. Ale musiałem usłuchać przełożonego.
Poszedłem z samego rana, w niedzielę, bo podobnie jak inni będąc pełen oburzenia, chciałem to mieć jak najszybciej za sobą. Strażnik zaprowadził mnie do wieży w ratuszu i powiedział, żebym zastukał w kratę, kiedy będę chciał wracać. Nie miałem z sobą wiatyku, bo po rannej naradzie w klasztorze pouczono mnie, że zbrodniarz nie może uzyskać rozgrzeszenia, więc i nie może przyjąć najświętszego sakramentu.
Kowal Jura siedział w kącie i dopiero po dłuższej chwili spostrzegł, że ktoś go odwiedził. Zapytałem, czy chce się wyspowiadać, ale powiedział, żebym wracał, bo wobec ogromu jego zbrodni nie spodziewa się bożej łaski. Choć taki właśnie miałem zamiar, zostałem. Najpierw tylko na chwilę, bo chciałem go przekonać, że nawet zbrodniarze mogą liczyć na miłosierne spojrzenie Boga, potem na dłużej, bo chciałem wysłuchać jego opowieści do końca, zostałem, ponieważ odczułem litość i współczucie. Wreszcie, to nie było nasze pierwsze spotkanie…
Ojciec Ambroży przerwał opowiadanie. Podniósł się z ławy i poszedł pod przeciwną ścianę kościoła, gdzie zatrzymał się i stał długą chwilę w milczeniu. Kiedy wrócił i usiadł, aby ciągnąć dalej opowieść, nie patrzył na słuchającego. A ten siedział nieporuszony, wpatrzony w jeden punkt przed siebie.
– W moim życiu niewiele było dni tak tragicznych, tak trudnych dla mnie, jak tamte. Jak mówiłem, bawiłem w Krakowie ledwie od dwóch niedziel, dokąd przyjechałem wprost z miejsca, gdzie teraz się znajdujemy. Przebywałem krótko w Dolinie, z jakąś sprawą, której już dziś nie pamiętam. Ale zapamiętałem wszystko, co wtedy się zdarzyło, a co potem miało swój ciąg dalszy. Któregoś dnia pewien chłopiec imieniem Jeno, sierota przygarnięty przez rodzinę mojej siostry, zwrócił się do mnie z prośbą. Dał mi zabawkę, drewnianą kolorową kaczkę i poprosił, żebym oddał ją małej córce rycerza z Lipowej. Powiedzieli, że dziewczynka pewnie płacze po utracie zabawki, i ze naprawił kaczkę. Wziąłem zabawkę od chłopaka i nawet zamieniłem z nim kilka słów, bo miał dziwne oczy – jedno niebieskie, drugie brązowe. Jeszcze tego dnia poszedłem do dworu, gdzie mnie godnie przyjęto i gdzie mogłem zabawkę oddać córce gospodarza. Ot, dziecinne igraszki, dziecinne sprawy. Ale to dziecko taką wielką okazywało radość z odzyskanej kaczki, tak bardzo cieszyło się, tak radowało. Nie mogłem się nadziwić i pojąłem wszystko dopiero wtedy, kiedy mi służba powiedziała, że ta zabawka to dla dziewczynki cenna pamiątka po zmarłej matce. Ze dziecko, usłyszawszy o tym, jak daleko płyną rzeki, a wiedząc wcześniej, że matka pojechała za góry, za morza, chciała puścić kaczkę wodą, aby dopłynęła do matki i powiedziała jej, że ona, Alena, jest bardzo nieszczęśliwa, że płacze i tęskni. I któregoś dnia poszła nad rzekę, na wysoką skałę nad wodą, skąd rzuciła zabawkę, ale tak nieszczęśliwie, że sama wpadła do wody i tylko nadzwyczajnej opiece Bożej zawdzięczać należy, że nie utonęła™
Ta historia poruszyła mnie i uznałem, że jest prawdziwa, bo dziecko miało od niedawna macochę, surową bardzo kobietę, a ja sam będąc wychowanym przez drugą żonę mojego ojca, wiedziałem dobrze i rozumiałem, co czuje dziecko. Rozpytywałem też o owego chłopaka, którego przygarnął mój szwagier, i choć mówił o tym niechętnie, dowiedziałem się, że wziął go od znachorki imieniem Gościcha, starej kobiety, która chowała chłopca od niemowlęcia. Kowal Hanek powtarzał, co ona mu powiedziała, że znalazła dziecko w lesie. Ale przecież dzieci nie rodzą się same w lesie. I tak od słowa do słowa doszedłem do tego, że dziecko przyniósł do chaty znachorki pewien człowiek, który je, jak wtedy myślałem, znalazł porzucone. Ale ten człowiek to był gwałtownik straszny, morderca i zbój napadający wędrowców na gościńcach, a nie ktoś zdolny do miłosierdzia. Raczej ukradł to dziecko, niż znalazł porzucone.
Tak czy inaczej, kiedy przybyłem do Krakowa, znałem historię chłopaka zwanego Jeno i historię drewnianej kaczki należącej do dziewczynki imieniem Alena. W Krakowie, od razu pierwszego dnia pobytu, bo Bóg czasem dziwnie przyspiesza bieg wydarzeń, więc pierwszego dnia poszedłem z jednym z braci odebrać skrzynię, przygotowaną na potrzeby klasztoru. Skrzynia była gotowa, kowal zaś, imieniem Jura, zachęcał nas, byśmy poczekali na wózek, aby przewieźć ją do klasztoru. Ale brat, z którym wówczas byłem, Radzim, uparł się, że czekać nie będziemy i poniesiemy skrzynię sami.
Była wielka i ciężka, więc ją nieśliśmy długo i z trudem. Brat Radzin okazał się gadatliwy i to on opowiadał mi o kowalu. Opowiedział, jaki to znany mistrz ten Jura, że mógłby w pałacu mieszkać, bo zamówienia składa u niego sam król i wielu panów królestwa. Nie mieszka w pałacu, nie chodzi w złotogłowiu, bo nie chce. A nie chce, bo jest człowiekiem dziwnym, skrytym, ogarniętym tylko jednym pragnieniem. Szuka swojego zaginionego dziecka i każdego pyta, czy nie widział jasnowłosego chłopaka o różnokolorowych oczach, z których jedno miało być brązowe, a drugie niebieskie.
Dziś, kiedy o tym mówię, wszystko wydaje się dużo prostsze niż wówczas. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem od razu, dlaczego nie od razu zrozumiałem, że to właśnie ja, dzięki Bożej woli, wiem i mogę w jednej chwili uszczęśliwić tego człowieka. Więcej, dwóch ludzi. Mogłem wrócić do kuźni i powiedzieć: Kowalu, wasz syn żyje i wiem, gdzie jest. Jeśli chcecie, możecie tam zaraz pójść czy pojechać. A chłopakowi powiedzieć albo najpierw przesłać mu wiadomość: Chłopcze, odnalazł się twój ojciec, wielkim, sławnym i bogatym jest kowalem i właśnie ruszył w drogę, aby cię uściskać.
Nie zrobiłem tego. Skrzynia była taka ciężka, nie miałem sił z nią wracać, a później coś mi wypadło w klasztorze i nie poszedłem do kowala ani nazajutrz, ani następnego dnia. Och, myślałem sobie, to przecie nie jest takie ważne. Skoro obaj czekali kilka lat, mogą poczekać jeszcze kilka dni.
Gdybym wiedział, gdybym mógł przewidzieć, co się zdarzy! Przecież gdyby nie moje lenistwo, nie doszłoby do zbrodni. Kowal pojechałby do syna, nie napadłby brata Mayo, nie trafił pod sąd i nie został skazany. Ciężką dał mi Bóg pokutę za moje lenistwo i brak miłości bliźniego. Bo okazało się, że moje grzeszne zachowanie, owo lenistwo właśnie, było bezpośrednią przyczyną zbrodni. To z mojego powodu kowal Jura napadł na brata Mayo. Gdybym mu powiedział, gdybym wrócił, gdybym poszedł nazajutrz, brat Mayo by żył, kowal Jura odnalazłby syna, a Jeno ojca.
Ale nie tak się stało. Mój grzech był przyczyną wielu innych grzechów i nie wiem, czy kiedykolwiek będzie odkupiony. Jurę zobaczyłem dopiero tej właśnie niedzieli, kiedy było już po królewskim wyroku, a przed poniedziałkiem, kiedy miał dać głowę i kiedy na wszystko było już za późno. Na wszystko!
Kowal Jura siedział w milczeniu, jakby mnie nie było obok. Nawet kiedy zaczął mówić, to nie mówił do mnie, a mówił przed siebie, jak gdyby chciał się tylko pozbyć ciężkich myśli, z jakimi długo się nosił i jakich nie zamierzał zabierać na tamten świat.
Opowiadał, jak dzieckiem będąc trafił do pewnej osady w Ziemi Kaliskiej. Pracą, ciężkim trudem i potem zdobywał uznanie dla swoich kowalskich umiejętności. Był pomocnikiem, czeladnikiem, odbył przypisaną prawem podróż trwającą rok i sześć tygodni, by wreszcie zostać mistrzem Miał dom, urodziwą żonę, ukochaną nad wszystko. I każdego dnia dziękował Bogu za to, co otrzymywał Aż przyszły lata trudne, lata nieurodzajów, klęsk i powodzi. Głód zajrzał w oczy najpierw najbiedniejszym, a potem wszystkim bez różnicy stanu, pochodzenia czy majątku.
Kiedy zaś był już przekonany, że owej strasznej zimy umrą z głodu jak inni, sąsiedzi bliżsi i dalsi, dzieci i dorośli, dobry Bóg sprawił cud. W śniegu, w pobliżu jego domu leżał wędrowiec, stary człowiek, który przyszedł nie wiadomo skąd. Kowal przyniósł go do domu, ogrzał, podzielił się nim polewką ugotowaną z ostatniej ryby. Gość odpłacił się w dwójnasób. Wskazał miejsce, gdzie leży sarna, która pozwoliła im przetrwać, a potem kierował ich poczynaniami. Pokazał gdzie są ryby, gdzie ptaki, gdzie dziczyzna. I tak dotrwali do wiosny. A z wiosną odmieniło się wszystko, ożyli ludzie, ożyła osada, zły czas przeminął. Ogromna była życzliwość całej osady dla starego, dla kowala i jego żony. Stary był poważany niemal jak człowiek święty, cudotwórca. Przychodzili do niego wszyscy, składali dary i podziękowania.
Gość został w domu kowala, pracował w kuźni, otoczony powszechnym szacunkiem. To on przepowiedział niezwykłą nowinę kowalowi i jego żonie. Zanim odszedł wiosną, wiedzieli, że po wielu latach oczekiwania urodzi się im dziecko. Syn. Tak zapowiedział stary. I namawiał, aby poszli na południe, kiedy zechcą poprawić swój los.
Wiedział wszystko. Wiedział, co i jak się stanie, i jaki będzie przebieg zdarzeń. Ale nie uprzedził o bólu i o nieszczęściu, jakie miały nadejść po jego pojawieniu się w domu kowala.
Zgodnie z tą przepowiednią żona kowala urodziła syna. W całej osadzie oczekiwano z przejęciem tego wydarzenia, ciesząc się wraz z kowalami ich szczęściem. Ludzie odwiedzali dom Jury, przynosili podarunki. Kiedy więc wreszcie urodziło się dziecko, radość była powszechna. Ale trwała krótko.
Tak jak niegdyś radość rosła w miarę, jak stary czynił rzeczy piękne, tak teraz rosły niepokój i lęk.
Dziecko urodziło się osobliwe, zapowiadało kłopoty, a może nawet nieszczęścia i klęski. Miało jedno oko brązowe, a drugie niebieskie.
Przyjaciele, sąsiedzi przestali przychodzić w odwiedziny, przestali przynosić podarki. Jednego dnia wszyscy stali się niechętni i wrodzy. Mówili, że stary czarownik coś uknuł i że niechybnie chciał im zaszkodzić. Nie wiedziano, jaki był ów złowrogi plan, ale pewnie dotyczył wygubienia ich wszystkich. Bali się, strach ogarniał ich coraz większy. Wiedzieli, co znaczy cierpienie, bo znali je, pamiętali, przecież dopiero co grzebali bliskich, pornarłych z głodu, nieznanych chorób i zimna.
Pamiętali, więc mieli się czego bać.
A bali się tak bardzo, że postanowili pozbyć się kowali z ich podejrzanym bachorem. Najpierw rzucali gniewne okrzyki, potem rzucali kamieniami. Aż któregoś dnia żona kowala zachorowała i umarła, nikt nie chciał jej pomóc, a oni zebrali się wszyscy i przyszli gromadą, aby podpalić dom i spalić w nim czarownika. Jura nie pozwolił na to, sam podpalił własny dom.
Nie zapłakał, nie poskarżył się, wziął syna, założył worek na plecy i ruszył ku swojemu przeznaczeniu. Szedł przed siebie, nie zamierzając wracać, a wierząc w słowa starego Mayo, że tam, daleko na południu, czeka ich lepsza przyszłość.
Którejś nocy, kiedy zasnął zmęczony, zły los do tego, co przeżył niedawno, dołączył nowe nieszczęście. Oto kiedy obudził się w lesie, zobaczył, że nie ma dziecka przy boku. Biegał wokoło, szukał, nawoływał. Nie wiedział, co się stało. Przecież dziecko, niemowlę, nie mogło samo odejść. Więc myślał, że zostało porwane. Że porwał je zły duch, a może dziki zwierz, który zaniósł dziecko daleko do swojej kryjówki i tam je pożarł na śniadanie.
Do wieczora, kiedy zbiegał las wszerz i wzdłuż, posiwiał, zgarbił się i jakby zmalał. Płakał, krzyczał, podnosił ręce do nieba i złorzeczył mu, że tak srodze go ukarało. Niebo dało mu radość, dało mu posmakować pełni ludzkiego szczęścia tylko po to, żeby mu je zaraz odebrać, po kawałku, powoli, aby czuł większy ból.
Przeklinał świat, przeklinał los. I przeklinał dzień, w którym zobaczył starego i odnalazł go w śniegu.
Gdyby umarł wówczas z głodu obok swojej żony, byłby szczęśliwy, jak był szczęśliwy i wcześniej.
Zgrzeszył, bo ciesząc się szczęściem, chciał tego szczęścia więcej, a to, które miał, wydawało mu się za małe, niepełne.
Nie znalazł syna w lesie, nie natrafił na żaden ślad po nim. Poszedł więc w końcu dalej. Bywał w różnych ziemiach i krainach, w miastach i wioskach, w zamkach i dworach. Którejś nocy przyśniło mu się, że dziecko żyje, że nie zginęło, że nie porwał je zwierz, ale człowiek. Więc znowu chodził od osady do osady i pytał, czy nie spotkali, nie widzieli jego syna, różnookiego chłopca. Nie usłyszał o nim więcej ani słowa. Płynęły lata, zmarniał, zamknął się w sobie, był ponury, milczący, nieszczęśliwy.
Szczęście, którym kiedyś się cieszył, zatracało się w jego pamięci coraz bardziej i miał żal do losu, że każdego dnia pamięta coraz mniej, nie tylko o swoim dawnym szczęściu, ale i o nieszczęściu, jakie przyszło później. Że kiedy płacze, nie pamięta już tamtych twarzy, a czuje tylko ból.
Któregoś ranka, kiedy przechodził ulicami Krakowa, zobaczył sprawcę owego złudnego szczęścia, które stało się jego wielkim nieszczęściem.
Przed kościołem ojców franciszkanów w Krakowie zobaczył starego Mayo, o którym myślał, że ten dawno już umarł. W porywie żalu, bólu i cierpienia, pełen buntu wobec zanikających wspomnień, skoczył do niego, zanim o tym pomyślał. Uderzył starego, jak gdyby chciał sprawdzić, czy tamten jest prawdziwy, żywy – bo jeśli w jego pamięci zatracali się syn i żona, dlaczego tak samo nie rozpłynął się ten stary człowiek, zadowolony teraz i uśmiechnięty. Skoczył więc i uderzył.
Stary upadł na schody kościoła. Był drobny, wątły, a kowal miał siłę niedźwiedzia. Mayo upadł, uderzył głową o schody z kamienia. Zbiegli się ludzie, nadbiegła straż, pochwyciła kowala, a wszyscy pokazywali go palcami i wołali: zbrodniarz. A to nie on był zbrodniarzem, zbrodniarzem był ten, który dał mu nadzieję, wielką i piękną nadzieję, pozwolił zasmakować szczęścia, a potem wszystko to odebrał, zabrał do ostatniego źdźbła i ostatniej odrobinki.
Kowal nie chciał zabić, nie chciał nawet ukarać, bo kara należy do Boga, chciał się tylko przekonać, dotknąć, sprawdzić.
Ojciec Ambroży wstał gwałtownie z miejsca. Biegał po kościele, wymachiwał rękoma, targał sobie włosy na głowie, siadał i biegał znowu, tak bardzo poruszył go los Jury.
– Zerwałem się, wybiegłem. Chciałem mówić wszystkim: Oto jest niewinny człowiek, oto jest człowiek sprawiedliwy, ciężko skrzywdzony przez los i przez innych. Chciałem to ogłosić, żeby się wszyscy dowiedzieli. Sam nie wiem, czego chciałem, biegałem ulicami, biegałem i krzyczałem coś, czego pewnie nie rozumieli ci, którzy tam byli. Kiedy bowiem wyszedłem z ciemnicy, zobaczyłem, że wszystko toczy się zwyczajnie, przekupnie sprzedają towary, ludzie chodzą jak chodzili, uśmiechają niewiasty, bawią się dzieci. Zapomnieli już o uwięzionym kowalu. Na chwilę. Przypomną sobie w poniedziałek, kiedy kowala będą tracić, kiedy odbędzie się zapowiedziane dla nich widowisko.
Pobiegłem na zamek. Tylko król mógł unieważnić wyrok. Tylko król, wielki sprawiedliwy król.
Pobiegłem na zamek, ale tam nie wpuścili mnie do króla Kazimierza. Król odpoczywał i ani jego paź, ani służba nie chcieli nawet słuchać, co mam do powiedzenia. Czekałem i czekałem. Nie wiedziałem, co mam robić. Próbowałem tłumaczyć wszystkim, którzy tam byli, ale szybko pojąłem, że nikt tego nie rozumie i nie chce mnie słuchać. Dla nich wszystko przedstawiało się jasno. Była zbrodnia, więc musi być kara.
Czekałem. Byłem młody i brakowało mi doświadczenia, brakowało pomysłów, stanowczości, modliłem się o pomysł, o koncept, o szczęśliwy traf. Ale nic takiego nie nadchodziło. Obecny był tylko ból. Ten ból, że gdybym powiedział wcześniej, że gdyby tamta skrzynia nie była taka ciężka, że gdybym zechciał wówczas wrócić, jakże inaczej mogłoby potoczyć się wszystko.
Przecież mogłem dać kowalowi nadzieję. Powiedzieć mu o tamtym chłopcu, o tamtej kaczce. Nie powiedziałem, bo byłem leniwy, nie wiedziałem, nie przypuszczałem. Brakło mi rozumu, brakło wyobraźni.
Czekałem aż do nocy, a potem całą noc pod bramą. I nic się nie zdarzyło, nikt mnie nie wezwał na spotkanie z królem. Byłem bardzo zmęczony, zasnąłem.
Kiedy zaś obudziłem się, okazało się, że znowu popełniłem grzech lenistwa. Król wyjechał. Wyjechał z zamku w niewiadomym kierunku. Przejechał obok mnie, tuż obok, bo byłem przy samej bramie, nie mógł mnie nie widzieć, ale przecież nie miał powodu, żeby się zatrzymywać. Na nic nie zdały się moje złorzeczenia i mój płacz. Wszystko przepadło.
Jeno odsunął skobel, i otworzył wrota kościoła. Do świątyni wraz ze świtaniem wpadł chłód poranka.
– Będzie ładny, słoneczny dzień – powiedział kowal.
Stał w otwartych wrotach i patrzył przed siebie, na nieodległe domostwa i zagajniki Choć minęła tylko jedna noc, drzewa utraciły niespodziewanie wiele liści, niesionych teraz przez wiatr, a te które zostały w koronach, nie były już zielone. Nad Doliną z wolna unosiła się mgła, spoza której od osady dochodziły stłumione pogwizdywania.
– Pasterz dzisiaj chyba zaspał, bo późno wygania bydło – powiedział Jeno.
Za plecami kowala rozległ się szloch, ale ten nie odwrócił się. Stał w drzwiach świątyni, z każdą chwilą wypełniającej się światłem, wysoki, trochę pochylony.
Szloch nasilał się, przechodząc w jęk pełen bólu. Ojciec Ambroży nie wstał z ławy, nie podszedł.
Zapytał:
– Czy kiedykolwiek zdołasz mi wybaczyć?
Jeno wyprostował się, przeciągnął dłońmi po twarzy. Jak ktoś, kto wie, co i dlaczego powinien uczynić. Nie odpowiedział.
Odszedł.