39132.fb2
Niedoszły topielec był czarny od cuchnącego błota. Leżał na trawiastej kępie, z rękami jeszcze kurczowo zaciśniętymi na gałęziach brzózki. Sapał głośno, nie wiadomo z wysiłku czy przestrachu.
Z trudem odwrócił się na prawy bok, przetarł twarz dłonią.
– Tyś anioł? – zapytał świszczącym szeptem. – Bądź pozdrowiony.
– Nie – Jeno uśmiechnął się, czując jak powoli rozluźniają się mięśnie, jak przestają drżeć nogi i ramiona. – Jestem kowalem. Ale może to anioł stróż postawił mnie na twojej drodze.
– Dzięki – topielec zakaszlał, wypluł czarną ślinę i usiadł.
– Nie najlepiej z tobą – zauważył Jeno. – Opiłeś się wody z bagna, a to bardzo niezdrowa woda.
Zachorujesz od tego i umrzesz w kilka dni.
Podszedł do siedzącego, chwycił go ręką za podbródek, a drugą dłoń bezceremonialnie włożył mu do ust. Topielec jęknął i wyrzucił z siebie brunatną breję.
– To konieczne – wyjaśnił Jeno. – Ta woda jest zatruta, podobnie jak całe Czerwone Bagno. Nawet przebywanie tutaj jest niedobre dla zdrowia.
– Niech cię, człowieku! Omal mnie nie zabiłeś!
– Zabiłem kogo innego. Nie wiem, czy zrobiłem słusznie.
– Co takiego? – zdziwił się tamten. – Przecież to rozbójnik, a ja…
– Zgadłem, że tamten to zbój, bo nie chciał ci podać ręki w topieli. Ale możeś ty jeszcze gorszy od niego. No, trudno. Stało się. Jego zabiłem, ciebie uratowałem. Lepiej nie opowiadaj o tym nikomu.
– Przecie to zbój Marama, za którego głowę wyznaczono nagrodę.
– Nie zabijam ludzi, ani dla nagrody, ani z innych powodów. A ciebie pościg za nagrodą omal nie doprowadził do zguby. Ktoś w twoich latach raczej powinien siedzieć przy kominie.
Rozejrzał się, jak gdyby w myślach obliczał drogę do bardziej bezpiecznego miejsca.
– Nie możemy tu zostać – powiedział z niepokojem. – W nocy zbierają się tu niebezpieczne mgły. Dasz radę iść?
– Tak… chyba tak – topielec spróbował się podnieść. Przychodził już powoli do siebie, ale dygotał z zimna.
– Idź za mną – polecił Jeno. – Może pamiętam tę drogę. Poszli ostrożnie ku zachodowi, potem coraz szybciej, aż wyszli na suchą już łąkę, na którą znad pobliskiego lasu padały promienie zachodzącego słońca.
Stary trząsł się coraz bardziej, dygotał z zimna, szczękał głośno zębami.
– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytał Jeno zmartwionym głosem. – Przecież nie mogę cię tu zostawić.
– Odprowadź mnie bezpiecznie do Holsztyna, a wynagrodzę – szepnął tamten.
– Co ty ciągle o nagrodach? – zdziwił się Jeno. – Powiedziałem już przecie, że nie dbam o to. Jestem kowalem i nie po drodze mi Holsztyn. Ale jeśli pójdziesz tą ścieżką, brzegiem lasu, trafisz na trakt, a tam na kogoś, kto ci wskaże kierunek.
– Nie dam rady. Topielec skulił się na ziemi. – Chyba zatruły mnie te błota.
– Na pewno zatruły i będziesz potrzebował lekarstwa, Widzę, że lepiej nie zostawiać cię samego – mruknął Jeno niezadowolony. – Chcesz przeżyć, musisz mnie posłuchać. Wiem, co trzeba zrobić, ale musisz jeszcze wydobyć z siebie trochę siły. Tu zaraz jest rzeczka. Trzeba z ciebie spłukać chore błoto, nie mówiąc już o tym, że okropnie cuchnie. Tam rozpalimy ogień i ogrzejesz się.
Ruszył dalej, ale po chwili musiał zawrócić i pomóc iść staremu. Kiedy dotarli nad strumień, niedoszły topielec runął na brzegu jak kłoda. Jeno zaciągnął go na płyciznę i nie zwracał uwagi na jęki starego, którego kilkakrotnie zanurzył z głową. Potem, kiedy ten wycierał się trawą, nazbierał chrustu i rozpalił ogień.
Stary trząsł się i szczękał zębami tak bardzo, że nie mógł mówić. Wyciągał do ognia ręce, zacierał je, próbował rozczesać palcami długie włosy i długą brodę, zmierzwione, nastroszone, posklejane.
– Wyglądasz niedobrze – westchnął Jeno – Można cię wziąć za zbója i póki nie doprowadzisz się do ładu, może lepiej nie pokazuj się nikomu. Tutejszy starosta jest zawzięty na rozbójników i włóczęgów i jak nic wsadzi cię do ciemnicy.
Ogień rozpalił się na dobre. Jeno podrzucił grubszych gałęzi i usiadł naprzeciw mężczyzny, skulonego, przemarzniętego. Dzień miał się ku zachodowi, noc zapowiadała się chłodna i wyglądało na to, że ubranie nie wyschnie szybko.
– A niech cię! – rzucił kowal z niechęcią. – Toś mi narobił kłopotu!
Wstał, otworzył swój tłumok i wyjął z niego płaszcz. Płaszcz był gruby i ciepły, na jego widok uśmiechnęły się oczy starego.
– Masz – powiedział Jeno. – Prawdziwe królewskie okrycie. Zdejmij mokre łachy, a okryj się płaszczem. Inaczej ha pewno dostaniesz złośliwej gorączki. A na bagienną gorączkę nie ma lekarstwa.
Potem zdecydował, że muszą zostać w miejscu do rana.
– W nocy na pewno zgubilibyśmy się na tych bezdrożach. Rano odprowadzę was kawałek – popatrzył życzliwiej na starego, już go nie tykał – odprowadzę choćby do gospody przy krakowskim trakcie.
Tam na pewno będzie ktoś, kto ofiaruje się dowieść was do Holsztyna.
Stary wstrząsnął się na wspomnienie ostatnich wydarzeń.
– Jeszcze raz wam dziękuję – powiedział. – Myślałem, że to już koniec. Chyba sam Bóg postawił was na mojej drodze. Jestem wam wdzięczny do śmierci i pragnąłbym was wynagrodzić, a przysięgam na Boga, że możecie prosić, czego tylko zapragniecie!
Jeno uśmiechnął się smutno.
– Zwykle nie chodzę tędy – przyznał. – Częściej chodzę wygodniejszą drogą, choć nieco dłuższą.
Wybrałem leśny szlak, bo opuszczam Dolinę i chciałem jak najprędzej znaleźć się daleko stąd. A co do waszej wdzięczności i moich pragnień, choćbyście byli nawet aniołem, nie możecie wrócić mi tego, co straciłem, przez przypadek i zły los. Nie można naprawić przeszłości.
Rano na skraju lasu Jeno pokazał staremu kierunek.
– Tą drogą dojdziecie do Lipowej. To wielki dwór pana Jakuba, gdzie na pewno znajdzie się ktoś, kto was odprowadzi do Holsztyna. Stamtąd już niedaleko. Jeśli macie znajomych na zamku, od razu o tym powiedzcie. Niech poślą kogoś z wiadomością.
– Odprowadzicie mnie?
– Jeszcze tylko kawałek, potem trzeba mi skręcić w prawo. Ale na pewno nie zabłądzicie.
– Czułbym się bezpieczniej. Sami mówiliście, że w każdej chwili może mnie powalić gorączka albo skusi kogoś wasz piękny płaszcz.
– Nie mogę iść z wami – odmówił Jeno. – Ale skoro boicie się napaści, weźcie miecz Maramy. Jest ciężki i niewygodnie z nim chodzić, ale kiedy będziecie mieli go ze sobą, to już na sam jego widok ludzie będą umykać…
– Wyglądam pewnie tak, że wystraszyłbym każdego. A może wezmą mnie za Maramę? – spróbował uśmiechnąć się.
– Tylko my dwaj wiemy, że on nie żyje.
– Prawda. Wezmę miecz – orzekł stary, chowając oręż pod płaszcz.
– Tedy bywajcie, nieznajomy. Pod dachem koniecznie łyknijcie miodu na rozgrzewkę. To dla zdrowia.
I niech was Bóg strzeże.
Pierwszy zobaczył starego dworski koniuszy, bo człowiek w płaszczu, spod którego wystawały gołe łydki, nadszedł od strony stajen. Zagwizdał na palcach, a już pojawili się inni ludzie z czeladzi i szli za wędrowcem, ale ten bez oznak przestrachu kierował się wprost do dworu.
– Widzieliście go, cudaka? – zapytał ktoś.
Inny głośno zwoływał pachołków i pod lipami zgromadzili się wszyscy dworscy ludzie, jacy byli w pobliżu.
Zaraz też wyszedł rządca Szczepan, zaniepokojony hałasem i niezwykłym poruszeniem. Popatrzył na wędrowca i uśmiechnął się z politowaniem jak inni.
– Skąd to Bóg prowadzi? – zapytał.
– Zostałem napadnięty w lesie – powiedział stary – i omal nie postradałem życia. Proszę was, byście powiadomili kasztelana na zamku w Holsztynie albo wyznaczyli kogoś, kto mnie tam zaprowadzi.
Szczepan obrzucił uważnym spojrzeniem wysoką postać w płaszczu i nie uszło jego uwagi błyśnięcie miecza spod sukna. Natychmiast pomyślał o trwającym polowaniu na groźnego rozbójnika. Czyżby Marama w ucieczce był tak bezczelny, że śmiał prosić o pomoc we dworze?
– Kto wy? – zapytał groźnie. – Odpowiadajcie, bo każę was pochwycić i do zamku pojedziecie w więzach.
– Bierzecie mnie za Maramę? – roześmiał się stary i pokazał wielki miecz. – Macie rację, to jego miecz, ale on sam stracił życie.
– Wy go zabiliście? – Szczepan z niedowierzaniem wydął usta.
– Nie ja. Ale wolałbym opowiedzieć się przed starostą, a nie przed wami, bo was nie znam.
Kiedy rozmawiali, kilku odważniejszych pachołków, chwyciwszy kosy, pałki, widły, piki i co tam jeszcze, zaczęło z wolna otaczać starego.
Wtedy z dworu wyszedł i pan Filip ze Słowika, zaciekawiony gwarem na podwórzu. Spojrzał na zbiegowisko i serce w nim zamarło. Zanim pomyślał, skoczył jak ranny żbik do przodu, roztrącając tych, co stali mu na drodze, popychając, waląc otwartą dłonią i pięścią po głowach, plecach i karkach.
– Na kolana, psy! – krzyczał. – Na kolana! Barany, głupcy! Oczu nie macie?! Na kogo ośmielacie się broń podnosić? Na kolana i błagać o łaskę!
Zatrzymali się, zupełnie zbaraniali i z otwartymi gębami patrzyli, jak szlachetny pan Filip, pięknie ubrany pan Filip podbiega do starego i nie bacząc na swój wspaniały strój, pada na kolana wprost w kałużę.
– Miłościwy królu! Oczy już za wami wypłakujemy! Dzięki Bogu, że jesteście cali i zdrowi!
– Dzięki Bogu i kowalowi – odpowiedział stary.
A wszyscy, którzy tam byli, nadal stali kupą, nie rozumiejąc, o co chodzi i niepewnie poglądając jeden na drugiego. Dopiero kiedy rządca Szczepan jęknął, zachwiał się i upadł na kolana, schylając się do stóp przybysza, pojęli, jakie świętokradztwo popełnili. Rzucili się więc jak koszony łan na ziemię.
– Filip? – upewnił się człowiek w płaszczu. – Co ty robisz w tych stronach?
– Bawię tu w swoich sprawach, najjaśniejszy panie. Właśnie rano dali z zamku znać, żeście zaginęli w lesie, i szukają was wszyscy. Miałem i ja jechać, ale…
– Później opowiesz – machnął ręką król. – Teraz odprawcie kobiety, bo straciłem nie tylko konia, ale i ubranie. Może użyczysz mi coś swojego.
– Co tylko rozkażecie, wasza królewska mość! – zapewniał Filip skwapliwie, mocno wszystkim wstrząśnięty.
– I szybko powiadomcie kogo trzeba, żeby przestali mnie szukać.
Rządca Szczepan już zerwał się z kolan, już pokazywał drogę do dworu, już się kłaniał, już zapewniał o swoim oddaniu, już przepraszał za swoje zachowanie.
– Nie trzeba – przerwał Kazimierz. – Nie chowam urazy. Wyście tu gospodarz?
– Nie, miłościwy panie. To majętność pana Jakuba z Lipowej, u którego jestem rządcą. On z innymi szuka was po lasach i skałach.
– Nie będzie chyba miał nic przeciw temu, żebym skorzystał z jego łaźni?
Do wieczora zjechali do Lipowej wszyscy. Pierwsi przybiegli co koń wyskoczy kusznicy Szymona, zwanego Smokiem, bo nie godzi się, aby król pozostawał bez obrony i stali teraz za nim w milczeniu jako jego przyboczna straż. Później przyjechali pan Jakub i pan Jan z Kamieniowej, a reszta zaraz potem. Panowie, którzy brali udział w zasadzce, a następnie w poszukiwaniach, żołnierze, służba, czeladź, sąsiedzi, ochotnicy. Zaroiło się na dziedzińcu od gości. Przyjeżdżali, zeskakiwali z koni, biegli do stołu pod lipami, gdzie siedział Kazimierz, kłaniali się i dziękowali Bogu za cudowne uratowanie monarchy.
Już minęło pierwsze podniecenie, już znali przygody króla Kazimierza, już obejrzeli miecz Maramy.
Siedzieli przy stołach, przekrzykiwali się i popijali z wielkiej radości.
Najdłużej rozmawiał król z panem Jakubem z Lipowej, nie tylko gospodarzem domu, pod dachem którego raczył się zatrzymać, ale i panem okolicznych włości.
– A gdzie to chowacie córkę? – zaciekawił się Kazimierz, który od młodości znany był z tego, że znał się wybornie na niewieściej urodzie.
– Za chwilę przyjdzie, miłościwy panie. Teraz pozwólcie, oto moja małżonka, Agnieszka. Wybaczcie, żeśmy nieco osowiali, ale właśnie zmarła moja stryj na, wdowa po Mikołaju z Potoka…
Pani z Lipowej pokłoniła się z wdziękiem. Mimo żałobnych okoliczności miała na sobie śliczną, rzadko używaną suknię i diadem na włosach.
Na Boga, pomyślał pan Jakub. Sam nie wiedziałem, że mam taką piękną żonę.
Inni także chcieli skorzystać ze sposobności i ci wszyscy, którzy przed dwoma dniami nie byli na zamku lub nie zdążyli się jeszcze przedstawić królowi, skwapliwie to teraz czynili.
– Nadal nie widzę waszej córki, Jakubie – zauważył król.
– Wybaczcie, miłościwy panie – tłumaczył się pan Jakub niezręcznie. – Zaraz ją znajdą i przyprowadzą.
– Znajdą? – zdziwił się król. – Czyżby i ona zgubiła się w lesie? Co za niebezpieczne lasy w tej okolicy!
Dowódca królewskich kuszników, Szymon zwany Smokiem, odnalazł Jeno w gospodzie Pod Jeleniem, położonej wiele mil na wschód od Doliny. Kowal siedział samotnie, przy oknie, wpatrzony w drogę przed sobą. Obok leżał jego worek.
– Witaj, chłopcze – powiedział Szymon, a przypomniawszy sobie wcześniejsze spotkania, dodał od razu: – To znaczy chciałem powiedzieć: kowalu.
– Witajcie. – Jeno nie ruszył się z miejsca.
– Pójdziecie z nami – zarządził Szymon i gestem głowy wskazał dwóch swoich ludzi stojących przed gospodą, w ten sposób zaznaczając, że nie daje innego wyboru.
– Dokąd?
– Do Lipowej.
Kowal przecząco pokręcił głową.
– Nigdzie z wami nie pójdę. A już na pewno nie do Lipowej. Pożegnałem się z Doliną i nie zamierzam do niej wracać.
Szymon obrzucił wzrokiem krzepką postać kowala, a potem popatrzył na swoich żołnierzy, czekających w pełnej gotowości.
– Będziesz posłuszny – powiedział z naciskiem, podpierając się rękami pod boki. – Będziesz posłuszny, bo to rozkaz królewski. Nic mnie nie odwiedzie od jego wykonania, więc proszę, abyś nie robił trudności.
Jeno popatrzył na kusznika, wstał i zarzucił worek na plecy.
– Skoro tak mówicie – zgodził się. – Jestem gotowy. Kusznik odetchnął z ulgą.
– Zatem chodźmy, kowalu. Czemu nie powiedziałeś nikomu, w jaką stronę się udajesz? Cały dzień za tobą biegamy.
Nie związali go, ale kazali siadać na konia, którego odstąpił jeden ze zbrojnych, sam przesiadając się do swojego towarzysza. W czasie drogi trzymali się blisko, jak na straż przystało, i nie mówili nic, zerkając tylko czasem na zasępioną twarz kowala.
Kiedy przyjechali do Lipowej, zastali dwór wypełniony dostojnymi gośćmi, których z powodu ich liczby, korzystając ze słonecznej pogody posadzono pod drzewami. Szymon Smok zostawił kowala pod strażą swoich ludzi i poszedł powiadomić o wykonaniu rozkazu.
Jeno został na skraju podwórca, nieco wyższym w tym miejscu, bo niegdyś był tu wał chroniący dwór przed napadem. Z tej odległości nie widział, jacy goście siedzą za stołami, ale było ich wielu, sądząc po zgromadzonych w pobliżu koniach w bogatych czaprakach, po licznej służbie uwijającej się jak w ukropie.
Nie czekali długo, ponieważ Szymon Smok przyszedł wkrótce i dał znak, żeby kowal szedł za nim.
– Król wzywa natychmiast – oznajmił. – Pamiętaj zachowywać się pokornie, bo nasz pan bywa popędliwy.
Poprowadził następnie kowala pomiędzy zaciekawionymi spojrzeniami zebranych wprost do środkowego stołu. Zatrzymał się o kilka kroków. Tam skłonił się po żołniersku i zameldował:
– Kowal, którego chcieliście widzieć, najjaśniejszy panie.
Jeno, wpatrując się w postać za stołem, zapomniał o pokłonie, więc Szymon dał mu kuksańca w bok.
– Schyl głowę, chłopcze, stoisz przed majestatem – syknął.
Ale Jeno nie zastosował się do polecenia, a tylko patrzył wprost na człowieka z brodą, okrytego bogatym płaszczem, siedzącego za stołem na najbardziej poczesnym miejscu. Ten zaś przypominał starego z Czerwonych Bagien. Teraz ów człowiek wstał i wyszedł zza stołu. Miał na sobie wspaniały strój i miecz przy boku. Patrzył na Jeno z uśmiechem tym szerszym, im większe było zdumienie chłopaka.
Gestem ręki uciszył wszystkich wokoło. Zamilkły rozmowy i żarty, nikt nie podnosił kubka do ust, ucichł brzęk naczyń.
– Chciałem wam oddać płaszcz, kowalu – powiedział król Kazimierz.
Zdjął z ramion swój wspaniały, mieniący się płaszcz i narzucił go na ramiona Jeno. " Kowal pochylił się, aby uklęknąć, ale Kazimierz powstrzymał go gestem i otoczył ramieniem.
– Oto jest pogromca groźnego Maramy – powiedział król. – Jeno kowal, który niby bohater ze starych opowieści pokonał groźnego smoka. Jeno kowal, który wyciągnął mnie z topieli. Jeno kowal, co oddał mi swój płaszcz, bez którego zamarzłbym na śmierć w straszliwych błotach. I nie dla sławy ani zysku, ale z rycerskiego ducha i chrześcijańskiego obowiązku.
Od stołów podniósł się gwar uznania, ktoś kubkiem, a inni otwartymi dłońmi załomotali po deskach.
– Sława! – zawołali. – Sława!
Jeno stał z pochyloną głową, zaskoczony i zawstydzony. Kiedy podniósł wzrok, trafił akurat na radosne, roześmiane spojrzenie Aleny. Stała obok ojca, mającego przy sobie panią Agnieszkę. Tuż za nimi zobaczył także ojca Ambrożego, ale ten nie szukał spojrzenia kowala, przeciwnie, pochylił głowę i naciągnął na nią kaptur habitu.
Tymczasem król Kazimierz wydobył z pochwy miecz i powiedział głośno:
– Was, dostojni panowie i wszystkich obecnych, biorę na świadków, że zasługa dla majestatu i królestwa nie może pozostać bez nagrody.
Po czym nakazał kowalowi:
– Uklęknij.
Kiedy Jeno spełnił polecenie, Kazimierz trzykrotnie dotknął jego ramienia ostrzem.
Potem wziął z rąk kusznika Szymona wielki miecz Maramy, podał go kowalowi i rzekł:
– Wstańcie, panie Jeno.
Wziął młodzieńca w ramiona i serdecznie uściskał.
– Niechaj te wydarzenia zostaną zapamiętane – powiedział. – Aby zaś zostały w ludzkiej pamięci po wszystkie czasy, nadaję panu Jeno herb Dwie Podkowy, niech rozsławia jego czyn. Daję mu i potomkom jego wszystkie tutejsze wolne majętności, w tym całe owe lasy i bagna, w których omal nie postradałem życia, a także należący do mnie dwór Krasawa, z wszystkim, co do niego przynależy, kopalnią żelaza i kuźnicami. I, proszę, aby wbrew swojemu postanowieniu nie opuszczał Doliny i został tutaj dla pożytku tej ziemi i całego królestwa.
Jeno był zbyt oszołomiony wydarzeniami, żeby od razu zrozumieć wszystko, co rzekł król. Dziękował tylko powściągliwie, stojąc oparty o głownię wielkiego miecza Maramy.
– Będzie, jak sobie życzycie, wasza królewska mość. A już podchodzili do niego kolejno towarzysze króla Kazimierza, wszyscy bez wyjątku. Jan z Ramieniowej, Michał Skawa, Jaśko z Borysowa, Bartosz Rosół, Filip ze Słowika i wielu, wielu innych.
– Witajcie, panie Jeno – mówili.
– Radujemy się, widząc w naszym gronie tak dzielnego rycerza.
– Bóg wam zapłać za uratowanie króla – dziękowali. Brali go w ramiona, ściskali ręce, klepali po plecach.
On rozglądał się za Aleną, ale nie mógł jej dojrzeć, ponieważ odeszła już z miejsca, w którym dopiero co stała.
Zobaczył natomiast jej ojca. Pan Jakub z Lipowej przyszedł ostatni, poważny i skupiony. Stanął naprzeciw z ręką na głowni miecza.
Stali tak chwilę w milczeniu, aż Jeno pierwszy pochylił się w ukłonie.
– Chyba zostaliśmy sąsiadami, panie Jakubie – powiedział nieco zmieszany.
Jakub z Lipowej cofnął dłoń od pasa, ale zanim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich król Kazimierz, prowadząc ze sobą Alenę.
– To prawda, co mówią o waszej córce, Jakubie? – zapytał. – Że konno jeździ jak najbardziej wytrawny wojownik i zwykle prześciga mężczyzn?
– Chcecie się spróbować, miłościwy panie? – odparła filuternie.
Ojciec syknął z oburzeniem na niestosowne zachowanie, ale odpowiedź spodobała się królowi.
– Chętnie bym to sprawdził – roześmiał się Kazimierz. – Ale może innym, razem, bo noc spędzona na bagnach dała mi się we znaki.
– Kiedy tylko wasza wola, miłościwy panie – ukłoniła się Alena.
Konie szły wolno jeden obok drugiego.
– Obiecałeś, że nigdy mnie nie opuścisz, a chciałeś odejść i to bez pożegnania. Dwa dni szukałam cię po całej Dolinie. Jak mogłeś nie zapytać mnie nawet, jakie jest moje zdanie? Myślałeś, że zostawię cię z powodu czyjejś gadaniny? Czy nie obiecaliśmy sobie, że nigdy się nie rozstaniemy?
– Wybacz – mówił Jeno. – Wybacz, że tak wiele było we mnie żalu, a tak mało wiary.
Król Kazimierz odstawił kubek z winem i zwrócił się do gospodarza:
– Powiadają, panie Jakubie, że jesteście nieco popędliwi.
– To nieprawda, miłościwy panie – zaprzeczył Jakub z Lipowej. – Chyba, że ktoś bardzo mi zajdzie za skórę…
– A jednak! – uśmiechnął się król. – Pytam was, bo mam do przekazania pewną wiadomość, a nie chciałbym, byście wpadli w niedobrą dla zdrowia popędliwość… Otóż bardzo mi przypadła do gustu wasza córka i chciałbym odpowiednio wydać ją za mąż.
– Dziękuję, wasza królewska mość – ukłonił się Jakub. – To dla mnie wielki zaszczyt.
– Mam jednak wiele rozmaitych obowiązków – mówił Kazimierz – i rozumiecie, że ze wszystkim muszę się spieszyć. Wymyśliłem tedy, że nie będziemy odkładać tej sprawy. Wasza córka bardzo się ucieszyła…
– Ucieszyła? – powtórzył Jakub, nie bardzo rozumiejąc, ku czemu zmierza monarcha. – Przecież mówiła, że potrzebuje czasu do namysłu…
– Ach, mówicie o Filipie? – machnął ręką król. – Nie, nie mogę oddać wam pana ze Słowika, bo go potrzebuję przy swoim boku. Dałem wam kogo innego, a równie dostojnego. Wiedząc jednak, że jesteście popędliwi i żeby nie wystawiać na próbę waszej cierpliwości, rozkazałem, aby młodzi natychmiast udali się do dworu w Krasawie i tam czekali na mój przyjazd. Spokojnie, Jakubie, dajcie mi dokończyć! Ojciec Ambroży będzie tam pilnie baczył, aby przed udzieleniem świętego sakramentu wasza Alena i mój rycerz, Jeno, zachowywali się, jak na szlachtę przystało. Chyba nie odmówisz, mojej prośbie, Jakubie? Bardzo chciałbym być drużbą na tym weselu.