39132.fb2 Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Jaskinia Maramy

Przez szparę wpadł do jaskini pierwszy promień słońca, trafiając na twarz leżącego człowieka.

Marama zamrugał powiekami i otworzył oczy. Przeciągnął się leniwie, a potem usiadł na posłaniu.

Potarł dłonią kudłatą głowę, spojrzał w kierunku światła i uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Będzie dzionek jak malowanie – powiedział głośno.

Kiedy wstał, w jaskini zrobiło się nagle dziwnie mało miejsca. Marama był bowiem ogromny, wielki i gruby. W półmroku jaskini poruszał się jednak zgrabnie, zręcznie omijając stojące tu kufry, beczki i stosy najróżniejszych przedmiotów.

– Już niedługo – z zadowoleniem pogłaskał wielką czarną brodę. – Już niedługo wyniosę się z tego miejsca. Kupię sobie wielki dwór albo nawet zamek. Będzie mi tam usługiwać sto najpiękniejszych dziewek, a stu najsilniejszych chłopców zadba, abym nie musiał nic robić.

Do spełnienia tych marzeń było blisko, tak mu się wydawało. Już teraz Marama spał na drogocennych tkaninach przykrywających posłanie, jadał ze srebrnych talerzy, a bawił się, licząc klejnoty. Bo Marama był rozbójnikiem. Więcej, królem rozbójników.

Teraz też podszedł do skrzyni, otworzył wieko i zanurzył rękę w monetach i w kosztownościach.

– Jak pięknie! – powiedział z zachwytem.

Potem poszedł ku wyjściu, do światła. Tu wyjął zza pasa nóż i przeciął nim rzemienie mocujące łupki na lewej ręce. Z zadowoleniem stwierdził, że ręka, choć nieco krzywa, zrosła się dobrze i wkrótce będzie mu służyć jak dawniej. Przed kilkoma tygodniami spotkał się z karawaną kupiecką, nieszczęśliwie dla niego dobrze bronioną przez gromadę uzbrojonych pachołków. Nie wystraszyli się ani jego zbójeckich wrzasków, którymi swoim zwyczajem chciał skruszyć ich opór, ani jego samego.

Prawdę mówiąc, porządnie wygarbowali mu skórę dębowymi kijami. Tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczał, że w porę udało mu się wywinąć. W krzakach i w paprociach, wysokich na człowieka, czuł się niczym ryba w wodzie, a tamci w lesie poruszali się niepewnie i z niejaką obawą, więc go nie ścigali daleko.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że nie była to udana wyprawa. Marama musiał się kurować przez kilka niedziel, z rzadka tylko wybiegając na gościniec, kiedy nie spodziewał się eskorty towarzyszącej przejeżdżającym czy przechodzącym tędy podróżnym. Z chorą ręką mógł napadać tylko samotnych – wędrownego mnicha, czeladnika młynarskiego, damę na koniu z jednym tylko pachołkiem u boku, wóz wieśniaczy. Łup z takich wypraw był śmiesznie mały – trochę ubrań, ledwie parę srebrnych monet, pierścień bez kamienia. Najużyteczniejszy okazał się cienki mocny sztylet, odebrany samotnemu giermkowi, zdążającemu na spotkanie ze swoim panem.

Lepiej poszło, kiedy wyprawił się na drogę południową, gdzie czatował na spieszących na jarmark.

Trafiło się parę ładnych futer i cały mieszek srebra, przeznaczony na krowę przez jakiegoś wieśniaka.

Tego dnia, kiedy odjął łupki od złamanej ręki, również zamierzał wyprawić się na południe. Mówił sobie, że wyrusza bez celu, chce po prostu przekonać się, co jeszcze potrafi i jak będzie sprawować się ręka po tak długim odpoczywaniu od kija.

Jak zwykle narzucił na swój zwykły strój obszerną opończę, a na głowę włożył wysoką skórzaną czapę z baranimi rogami. Nadawały one jego postaci wygląd demoniczny, drapieżny, a wysokiego czyniły jeszcze wyższym, więc groźniejszym i silniejszym. Jeden sztylet wsunął za pas, drugi do prawego buta, przypasał miecz, a do ręki wziął długi dębowy kij, którym umiał młócić jak mało kto.

W młodości, zanim zapadł na niego pierwszy wyrok, wędrował po jarmarkach, gdzie wyzywał wszystkich chętnych do pojedynków na pałki, i choć stoczył wiele walk, nie przegrał żadnej, bo umiał przewidzieć ciosy przeciwnika, uprzedzić je, a kiedy uderzał, walił bez opamiętania.

Z tyłu, za pas, zatknął sobie worek, zupełnie pusty, przeznaczony na łupy. Zamierzał wrócić, dopiero gdy się obłowi na tyle, by miał co nieść. I tak się też stało. Do południa oskubał trzech kmiotków idących na targ, przetrzepał dwa wozy, rozpędził – dla zabawy – uformowany gęsiego pochód pobożnych mnichów. Zabrał trochę żywności, dobry pas z klamrą, bursztynową zapinkę do płaszcza oraz płaszcz sukienny, gruby i ciepły.

Długo siedział w wysokich chaszczach obok miejsca, gdzie krzyżują się drogi, ale nikt więcej się nie nawinął. Wrócił do jaskini, zostawił tu łup, ale gnany niespełnionym do końca poczuciem zbójeckiego obowiązku, ruszył raz jeszcze.

Miał ochotę upiec sobie gęś, a te nie rosną przecież w lesie i nie można ich zerwać z krzaka, więc rad nierad musiał iść aż do drogi, którą wracają chłopi z jarmarku i tam upatrzyć sobie jakąś w chłopskim koszyku.

Koło Białego Kamienia natknął się na śpiącego wędrowca. Człowiek miał przy sobie wielki worek, przytroczony do pleców na czas podróży, teraz leżący pod jego głową, oraz obok siebie zawiniątko na zgiętym ramieniu.

Marama spojrzał z uznaniem. Człowiek był duży i pewnie silny, spod ubrania wystawały mu żylaste, mocne ramiona.

– Mógłbym się z tobą popróbować, bratku – mruknął Marama.

Rozejrzał się, w pobliżu nie zauważył nikogo. Wziął pałkę do garści i zaczął skradać się do śpiącego.

Uważał się za zręcznego złodzieja, a jego zbójecki honor nakazywał mu takie okradanie kogoś, aby ten w ogóle tego nie zauważył. Teraz miał ochotę na worek pod głową śpiącego, ale że nie był do końca pewny lewej ręki, zaniechał próby sił, a postanowił załatwić wszystko sprytem.

Ocenił, że śpiącemu prawdopodobnie bardziej zależy na małym zawiniątku, którego róg trzymał mocno w zaciśniętej garści.

Zaczął więc wolno podchodzić, cicho stawiając stopy, a mech tłumił jego kroki Podszedł od tyłu do leżącego, zatrzymał się tuż-tuż i przykucnął. Ostrożnie odłożył kij, a następnie urwał długie źdźbło trawy. Końcem źdźbła dotknął ucha śpiącego, śledząc uważnie jego zachowanie. Był przygotowany i na to, że człowiek obudzi się nagle i będzie usiłował się bronić, na taką okoliczność w prawej ręce trzymał gotowy do ciosu sztylet. Jeden cios w kark i po kłopocie.

Człowiek poruszył się, podniósł rękę i spróbował odgonić to coś, co przeszkadzało mu w śnie.

Marama pochylił się i dotknął zawiniątka. Śpiący nie obudził się, ale jego ręka poszukiwała na ziemi tego, co trzymała dotychczas. Marama włożył w otwartą dłoń koniec leżącej opodal gałęzi i czekał.

Mężczyzna, znalazłszy dłonią coś, co brał za róg zawiniątka, uspokoił się i spał dalej. Marama podniósł się cicho, zabrał łup i kij i oddalił się spiesznie.

Do zawiniątka zajrzał dopiero do kilkudziesięciu krokach, kiedy czuł się już zupełnie bezpieczny.

Zaklął zdumiony i zły – w tobołku spało niemowlę.

W pierwszym odruchu Marama zamierzał wrócić tam, skąd zabrał pakunek, i podłożyć go, ale zastanawiając się nad tym, oddalał się szybkimi krokami i kiedy już był gotowy oddać niespodziewany łup, okazało się, że jest dość daleko. Przystanął, popatrzył na dziecko.

– Niech tam! – mruknął. – Nie wypada zwracać łupu za darmo. A coś mi się widzi, że twój ojciec nie miałby czym zapłacić za moją dobroć.

Tym pokrzepiony ruszył szybko dalej w kierunku swojej siedziby.

– Dziecko sprzedam – postanowił. – Więc stratny nie będę. A co do zbójeckiego honoru… No cóż, było pewnie czymś bardzo cennym dla tego wędrowca. Może nawet najcenniejszym ze wszystkiego, co posiadał.

Karczmarz z gospody Pod Jeleniem nie okazał zainteresowania odkupieniem łupu Maramy.

– Jeszcze jedna gęba do wykarmienia – powiedział z niechęcią.

– To silny i zdrowy chłopak – przekonywał Marama. – Tylko patrzeć, jak będziecie go używali w stajni czy nawet w gospodzie.

– Kiedy to będzie! Ho, ho!.

W końcu podał cenę, ale wtedy Marama uniósł się honorem.

– Dwie sztuki srebra? – prychnął. – To już wolę zostawić go w lesie.

Karczmarz wzruszył ramionami. Brał czasem od Maramy rozmaite towary, jakie tamten niby znajdował na gościńcu, potem odsprzedawał je z zyskiem. Nie oznaczało to jednak, że gotów jest mu pomagać we wszystkich jego ciemnych interesach.

– Jak chcesz – powiedział w końcu. – Wezmę ten pas, proszę bardzo, i dam dobrą cenę. Ale dzieciaka sprzedaj komu innemu.

Marama czekał przed leśną chatą znachorki. Gościcha, jak mówili niektórzy, była również czarownicą, więc na wszelki wypadek trzymał miecz w pogotowiu.

– To coś w sam raz dla was – powiedział i położył zawiniątko na pieńku przed chatą. Sam cofnął się kilka kroków. Gościcha roześmiała się skrzekliwie.

– Skąd możesz wiedzieć, co mi potrzebne?

Była niska, pokraczna, miała haczykowaty nos i długie siwe włosy, sterczące na wszystkie strony.

Kolejne warstwy ubrań, które wdziewała na siebie, w miarę jak niszczyły się poprzednie, uczyniły z niej istotę podobną do porosłego mchem pnia. Na ramieniu znachorki siedział kruk.

Utykając, podeszła do pieńka, odwinęła szmaty i aż klasnęła w ręce z uciechy.

– A nie mówiłem, że się wam spodoba? – Marama wypiął pierś zadowolony.

– Głupiś! – zaśmiała się Gościcha. – Aleś ty głupi! Sam nie wiesz, kogo tu przyniosłeś.

– Zupełnie do was podobny. Każde oko inne. Może to nawet jaki krewny. Ale nic mi do tego. Nie chcę wiedzieć, co z nim zrobicie. Możecie go nawet ugotować na śniadanie. Bylebyście mi dali coś za fatygę.

– A dam, pewnie, że dam – chichotała Gościcha. – Gdybyś wiedział tyle, co ja, nie pytałbyś o zapłatę, tylko uciekał na koniec świata. Głupi! Niczego nie widzi, nic nie wie!

– Babko – Marama chciał już iść. – Dajcie zapłatę, bo czas mi już najwyższy.

– Ho, ho, jak to się spieszy! – śmiała się Gościcha. – A spiesz się, spiesz, gołąbeczku. Przed przeznaczeniem i tak nie uciekniesz.

Strząsnęła kruka z ramienia i wzięła tłumoczek na ręce.

– Chodź do chaty – mruknęła. – Rozliczymy się.

– O, nie! – sprzeciwił się Marama. – Poczekam tutaj.

– Jak chcesz – ciągle chichocąc, Gościcha poszła z zawiniątkiem do chaty. Kiedy po chwili wróciła, rzuciła monetę w kierunku Maramy.

– O! – powiedział z uznaniem, chwytając pieniądz. – Dobry mam dziś dzień!

– Głupiś – powtórzyła. – Gorzko kiedyś zapłaczesz przez tego dzieciaka. Trzeba go było zostawić w lesie.

Marama splunął ze złością.

– A niech was! – syknął. – Nie mogliście mi tego wcześniej powiedzieć?

– A po coś to dziecko w ogóle ruszał, durniu? Po co mieszasz się do spraw, których nie rozumiesz?

Wywołałeś nieszczęście, które dotknie ciebie samego.

Marama odwrócił się i szybko ruszył przed siebie. Chciał jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Niech was piekło pochłonie! pomyślał ze złością. Nie mogła słyszeć tych życzeń, a jednak zawołała za nim: – I ciebie też, gołąbeczku! Tam się spotkamy! Marama przyspieszył kroku, spluwając od uroków.