39132.fb2
Księżyc oświetlał jasno całe pole i stok wzgórza. Gościcha patrzyła na pełną tarczę przez jakiś czas, pociągała nosem, jakby węsząc, a potem klepnęła po plecach stojącego przy niej Jeno.
– Już pora – powiedziała. – Zioła dojrzały i wykąpały się w świetle. Teraz zbierzmy je szybko, póki księżyc się nie schowa.
Chłopak posłusznie wyjął zza rzemienia, którym był przewiązany, kilka płóciennych woreczków.
Stara wydzieliła mu dwa, a pozostałe zabrała ze sobą.
– Pójdziesz na prawo – poleciła. – Spotkamy się koło tamtego kamienia. Pamiętaj, zbierasz tylko kwiaty tasznika i podbiału. Sama znajdę wszystko inne.
Ruszyli łąką i po stoku, oddalając się coraz bardziej od siebie. Pracowali w milczeniu, szybko i sprawnie. Ziół nie brakowało, więc już po chwili Jeno miał napełnione woreczki. Wyprostował się, żeby zawołać opiekunkę, kiedy wielki cień przesłonił mu nagle światło.
– Duch! – krzyknął Jeno, raczej zdziwiony niż przestraszony. Obcując na co dzień z Gościchą, jej zwierzętami i jej zaklęciami, nie bał się prawie niczego.
Duch zaśmiał się jak najbardziej ludzkim głosem, chwycił chłopaka za kark i wielką łapą zasłonił mu usta. Był wielki, pokryty zwierzęcymi skórami, miał rogi na głowie i pachniał dymem jak prawdziwy czart z piekła.
– Cicho, bachorze! – warknął. – Bo kark ci skręcę! Jeno szarpnął się, ale nie udało mu się wyrwać z uścisku. Machał rękami, kopał nogami, nie robiło to jednak na trzymającym najmniejszego wrażenia.
Wielkolud niósł chłopaka przed sobą i przyspieszając kroku, schodził z pagórka ku nieodległemu lasowi.
– Marama, stój! – skrzeczący krzyk Gościchy, niespodziewany a głośny i wyraźny, osadził na miejscu rozbójnika.
Rozejrzał się i nie od razu zobaczył starą, bo pochylona nad laską, prawie nie była widoczna pomiędzy wysokim zielskiem.
– Stój, bo pożałujesz! – powiedziała groźnie i ruszyła ku niemu chwiejnym krokiem, utykając.
Roześmiał się.
– Nie dogonicie mnie, babko – mruknął, ale nie poszedł dalej.
– Moje zaklęcie cię dogoni.
Marama podniósł dziecko wyżej, odwracając jego twarz ku światłu. Jeno nadal wyrywał się z całych sił i zbój musiał walnąć go pięścią po plecach, żeby się uspokoił.
– To mój chłopak – powiedział Marama do Gościchy, która była już o kilka kroków. – Poznaję po tych przeklętych oczach.
– Oddaj go – zażądała. – Teraz on mój.
– Odkupię – oznajmił Marama. – Dam dużo więcej niż wy mnie kiedyś.
– Nie jest na sprzedaż. Nikt ci nie kazał go sprzedawać, sam do mnie przyszedłeś. Jest mi potrzebny do roboty. Puść go i ruszaj swoją drogą.
Rozbójnik roześmiał się ponownie. Gościcha wyglądała znacznie gorzej niż przy poprzednim spotkaniu. Skurczyła się, pochyliła. Pewnie i sił jej ubyło. Marama nie zamierzał łatwo rezygnować.
Nie po to przecież stracił tyle czasu, idąc ich tropem, żeby teraz miał odstąpić od swoich zamiarów.
– Wcale się was nie boję – powiedział zuchwale. – Ale nie chcę się z wami próbować. Po dobrej woli proszę, byście mi go zwrócili. Dobrze zapłacę. Co wam po nim? Jeszcze rok czy dwa i sam ucieknie, a wy go nie upilnujecie. Starzy jesteście, babko. Macie już pewnie ze sto lat…
– I cztery – uzupełniła Gościcha.
– Właśnie. Ani chybi wkrótce zemrzecie gdzieś pod drzewem. Wtedy chłopaka i tak znajdę.
Taka możliwość najwyraźniej nie bardzo podobała się staruszce.
– Już ci mówiłam, żebyś trzymał się od niego z daleka – przypomniała. – Jak nie posłuchasz, gorzko pożałujesz.
– A ja wam mówiłem, żebyście mnie nie straszyli. Kiedy on taki groźny, od razu trzeba go zabić. – Marama sięgnął do pasa po długi nóż.
Chwilę tę natychmiast wykorzystał Jeno. Uwolnił głowę, pochylił ją i z całych sił ugryzł rozbójnika w przedramię. Marama wrzasnął, wypuścił nóż, chwytając zdrową ręką bolące miejsce. Ale Jeno już wyśliznął się z jego objęć i już pędził pomiędzy trawami.
Marama zaklął, a Gościcha zaśmiała się cicho.
– Uprzedzałam cię – powiedziała z zadowoleniem. – Zbieramy tu zioła, bo właśnie dojrzały przy pełni księżyca. Ale tobie nie pomogę. Może będziesz miał szczęście i nie umrzesz od zębów chłopaka.
– Zabiję bachora! – pienił się Marama. – Znajdę i ubiję jak psa!
– Trzeba było słuchać, jak cię ostrzegałam. Po coś go zabierał z lasu? A teraz odejdź stąd, bo muszę skończyć swoją robotę.
Nie ruszył się z miejsca, nadal obmacując pogryzioną rękę, więc dodała:
– Ostatni raz mówię, Marama. Za chwilę księżyc się skryje. Jeśli do tego czasu nie schowasz się w lesie, zamienię cię w jaszczurkę.
Odwróciła się i podreptała w kierunku skały. Marama odszukał nóż w trawie, włożył go za pas, a potem, przeklinając i złorzecząc, oddalił się pospiesznie.
Gościcha dreptała wokoło chaty wyraźnie zafrasowana. Jeno siedział na pniaku przed domostwem i opatrywał skrzydło rannemu bocianowi, zerkając spod oka na opiekunkę. Nigdy jeszcze nie widział jej tak przygnębionej i to go niepokoiło. Dziwnie jasno i mocno przeczuwał niebezpieczeństwo. Ale bał się pytać. Próbował nawet, ale ofuknięty zamilkł i czekał, co stara powie.
Był jej posłuszny jak matce. To ona dawała jeść, schronienie w chacie, uczyła leczyć zwierzęta. Znała wiele groźnych zaklęć, dzięki którym nic złego mu się nie przytrafiło. Aż do dziś.
Gościcha długą chwilę przyglądała się chłopcu. Nie powiedziała nic, ale od razu odgadł, że dzieje się coś niedobrego. Był tylko dzieckiem, więc raczej czuł, niż wiedział.
– Musisz odejść, chłopaczku – powiedziała.
– Dokąd? – Jeno odstawił boćka i popatrzył na opiekunkę. – I czy mogę później, teraz tak pięknie się bawimy.
– Trzeba, żebyś odszedł zupełnie – wyjaśniła. – Nie możesz mieszkać tu ze mną.
– Jak to nie mogę? – zapytał z niepokojem. – Wyrzucacie mnie?
Gościcha niezwykłym dla niej gestem objęła chłopca.
– Nie jesteś tu bezpieczny, Jeno. Nie dam rady cię ochronić, jestem już stara, nie mam tyle sił co dawniej. Marama, ten zbój, nie odpuści. Będzie kręcił się w pobliżu, będzie czekał na odpowiednią sposobność, aż w końcu taka się nadarzy. Pójdziesz do lasu albo z ziołami, a on się przyczai i cap, złapie. A kiedy złapie, zabije.
– Mnie? – zdziwił się Jeno. – Czemu miałby mnie zabić? Za to, że ugryzłem go w rękę?
Roześmiała się, ale nie był to śmiech wesoły.
– Dobrze, że go ugryzłeś – mruknęła. – Inaczej już spełniłby swoją groźbę. Czas, żebyś dowiedział się o tyra wszystkim. O tym, czego on się boi.
– Co powiedzieliście, ciotko? Czego boi się Marama? I dlaczego jest taki zawzięty na mnie?
Gościcha machnęła ręką zniecierpliwiona.
– Widzicie go! Wszystko chciałby wiedzieć! Nie powiem ci wszystkiego, bo jesteś za mały, a nawet i później nie powiedziałabym. Niech ci wystarczy, że masz się go wystrzegać jak ognia. Zawsze i wszędzie. Jeśli cię dopadnie, nikt cię nie zdoła uratować. To zawzięty zbój. On się boi ciebie… i zrobi wszystko, żebyś mu nie zagrażał.
– Mnie się boi? – dziwił się chłopak – Taki wielki, silny Marama mnie się boi?
– Wielki i silny jest – przyznała Gościcha. – Ale nie jest silniejszy od losu. A los tak się układa, że on ma się ciebie bać. On to wie, dlatego nie zrezygnuje. Już kilka razy przychodził, żeby cię wykupić, a raz, kiedy byłeś jeszcze całkiem mały, próbował cię wykraść. Nie udało mu się, ale na pewno będzie próbował swoich sztuczek. Dlatego musisz odejść i iść tam, gdzie ciebie nie dosięgnie.
– Ale ja nie chcę! Nie chcę nigdzie iść bez was! – Moje miejsce jest tutaj. Ty nie musisz tu siedzieć.
Możesz się przed nim schować. Podniosła się i wzięła Jeno za rękę.
– Nie możemy tego odkładać. Trzeba iść od razu.
– Dokąd, ciotko?
– Pójdziemy do ludzi, do osady. Marama tam nie przyjdzie, będziesz bezpieczny.
– Nie chcę iść – upierał się. – Może rzucicie urok na Maramę i już. Zamieni się w kij albo w wiewiórkę, a ja będę mógł zostać.
– To niemożliwe. Trzeba iść. Pójdziemy do osady. Mówiłam już z kowalem. Hanek nie chciał się zgodzić, ale w końcu uległ. Weźmie ciebie do terminu. Tam będziesz bezpieczny. Między ludźmi i pod okiem kowala. Tylko mi obiecaj, że będziesz go słuchał. Jest mi winny przysługę, a poza tym zapłacę tyle, żeby był zadowolony. A tobie będzie tam dobrze. Hanek to bogaty kowal, ma wielki dom i dużo srebra. Niczego ci tam nie zabraknie. Tylko trzymaj język za zębami i nie opowiadaj nikomu, co umiesz i czego cię nauczyłam. Pamiętaj. Ludzie nie lubią takich jak ja albo ty. Uważają nas za odmieńców. Pamiętaj, żebyś był ostrożny.
– A co będzie z wami, ciotko? – rozpłakał się Jeno.
– Ja tu zostanę i będę czuwała z daleka. Nie przychodź do chaty, czasem sama cię odwiedzę. Póki nie wyrośniesz na silnego mężczyznę, strzeż się Maramy. Powiedziałam mu kiedyś nieopatrznie coś, czego nie powinien wiedzieć, a co ma związek z tobą. Marama znalazł cię w lesie dawno, dawno temu i przyniósł do mojej chaty.
– A skąd się tam wziąłem, ciotko? Przecież każdy, i człowiek, i zwierzę, musi mieć rodziców. Co się stało z moimi?
– Widzicie go, jaki mądry! Też miał rodziców! A pewnie, że miałeś! Tylko co ci po tym? To ja ciebie wykarmiłam i wychowałam od niemowlęcia. Więc to mnie winieneś posłuszeństwo i może… trochę przywiązania.
– Nie mam nikogo droższego od was na całym świecie. A wy chcecie mnie oddać do obcych? – pytał ze łzami w oczach.
– Bo chcę, żebyś był bezpieczny. Im prędzej to się stanie, tym lepiej. Więc chodźmy od razu do kowala. I pamiętaj, bądź posłuszny.