39132.fb2 Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Święto Leszczyny

Jesień 1356

Ciężkie były te pierwsze dni w kuźni. Nawet nie ze względu na samą pracę, ale głównie przez to, że musiał wciąż tkwić w jednym miejscu. Jeno, przyzwyczajony do biegania po polach, po lasach, po wzgórzach, nie mógł usiedzieć w kuźni i tylko patrzył, jakby z niej czmychnąć. Wcale nie myślał, że jego samowolne wyprawy mogą zakończyć się tragicznie, choć kilkakrotnie słyszał, jak ludzie z osady mówili, że podobno widziano w pobliżu Maramę. Był za mały na to, żeby przejmować się takimi ostrzeżeniami.

Tęsknił za Gościchą. Nie posłuchał jej przestróg, po kilku tygodniach udało mu się wymknąć z osady niepostrzeżenie i pobiegł do chaty opiekunki. Wszystko wyglądało jak dawniej, wokoło chodziły zwierzęta, które powitały go głośnym jazgotem, ale ciotki nie było w pobliżu. Długo błąkał się po okolicy, szukając Gościchy, i choć chata sprawiała wrażenie, jakby gospodyni dopiero co wyszła, nie odnalazł po niej ani śladu.

Wieczorem, kiedy rozżalony wrócił do kuźni, Hanek nie żałował pięści, aby nauczyć go posłuszeństwa. Jeno przepłakał na swoim posłaniu całą noc, za drzwiami podpartymi od zewnątrz kołkiem, aż rano przyszedł kowal i zabrał go znowu do roboty.

Po kilku miesiącach chata Gościchy zaczęła zarastać zielskiem. Zwierzęta rozproszyły się, ptaki odleciały w poszukiwaniu pożywienia. Ludzie różnie o tym mówili. Ktoś widział Gościchę na gościńcu krakowskim, inni powiadali, że poszła do lasu i tam zmarła.

Była czarownicą, więc nikt się nie martwił jej pogrzebem. Ciała zresztą nie odnaleziono, może odleciała na miotle na Łysą Górę. Ludzie odetchnęli z ulgą, że nie mieszka już w pobliżu osady, bo choć wielu korzystało z jej porad i ziół, nigdy nie byli wolni od lęku.

Jeno wkrótce zrozumiał, że Gościcha nie wróci. Nie wiedział, dlaczego go zostawiła, miał o to żal, czuł się skrzywdzony, ale szybko zrozumiał, że nic nie może na to poradzić. Zawziął się w sobie i przestał chodzić do starej chaty. Podejrzewał, że za zniknięciem opiekunki może się kryć groźny Marama, ale nie miał z kim podzielić się swoimi myślami i obawami.

To, że Jeno traktowano inaczej od innych chłopców z osady, długo mu nie przeszkadzało, wszystko wydawało się zwyczajne, takie jak być powinno. Tęsknił do tego samego, co i inni chłopcy. Nie tylko do mistrza, który by udzielał nauk bez krzyków i kuksańców, ale i do ojca – niektórzy chłopcy we wsi tęsknili do tego samego. Ojciec Radka utonął w rzece, ojca Tatarki przed laty śmiertelnie przywaliło drzewo.

Tamci jednak mieli rodziny: matki, siostry, braci, wujów, krewnych, pociotków. To właśnie ubiegłego roku, w samo Święto Leszczyny, Jeno zrozumiał, czym wyróżnia się spośród mieszkańców osady. On jeden, jedyny ze wszystkich, jest zupełnie samotny. Nie pamiętał, nie znał, nie słyszał o jakichkolwiek swoich krewnych. Jak gdyby ich nigdy nie było. Gościchy, dla której zachował w sercu wiele ciepłych uczuć, nie miał za bliską krewną, bo wiedział, że był u niej tylko na wychowaniu, podobnie jak teraz u Hanka.

W Święto Leszczyny wszyscy jego rówieśnicy dostawali drobne prezenty i upominki. Jeno był jedynym, o którym nikt nie pamiętał. To dlatego uciekł wtedy nad rzekę i płakał jak małe dziecko. To wtedy pomyślał o niesprawiedliwości, jaka go spotkała, i to wtedy zaczął się zastanawiać, dlaczego jego los jest odmienny od losu innych. Czemu ma więcej pracy, a mniej odpoczynku? Czemu musi chodzić gorzej ubrany, czemu musi jeść skromniej i czemu nie ma rodziny?

Nie, to było wcześniej. Pierwszy raz pomyślał o niesprawiedliwości, gdy wypędzono go z domu kowala, choć tak wspaniale pachniały tam świąteczne ciasta. Nie dali mu nawet okrucha, choć przecie przygotowano ich tyle, że w końcu nawet psy nie chciały ich jeść. Albo jeszcze wcześniej, kiedy…

Albo wtedy, gdy…

Święto Leszczyny w tym roku obchodzono szczególnie uroczyście. Przybyli goście ze wszystkich osad Doliny, a zapowiadana od tygodni zabawa trwała trzy dni. Jeno jak co roku brał udział w przygotowaniach, razem z innymi porządkował obejścia, zamiatał uliczki, bielił kamienie w ogródkach, znosił kłody drzewa na główny plac, gdzie pierwszego wieczora zapalono wielki ogień.

Świąteczne placki upieczono już w przeddzień. Było ich więcej niż zwykle, bo tego roku plony wypadły obficie. Od kilku dni w osadzie panował ruch, gwar, szum. Trudziły się nie tylko gospodynie, zaprzęgnięto do roboty wszystkich mieszkańców, nawet biedacy z chat po drugiej stronie strumienia starannie wyprzątali obejścia, pobielili wapnem ściany i ozdobili je zielonymi gałęziami.

Wszystko było gotowe już na kilka dni przed wyznaczonym czasem. W przeddzień srogi strażnik obszedł gospodarstwa i sprawdzał dokładnie stan przygotowań – zapasy jadła, napitki. Dokładnie liczył psy, sprawdzając, czy są uwiązane, a jeśli znalazł któregoś, choćby i szczeniaka, na swobodzie, miał prawo nałożyć grzywnę.

Kiedy jednak wszyscy zasiedli przy stołach, całymi rodzinami, dla Jeno zabrakło miejsca. Uciekł nad rzekę. Tam zaszył się w zaroślach i przepłakał cały wieczór. Dopiero nad ranem odszukał go Radek, który przyniósł torbę łakoci. Przyjaciel wypatrzył Jeno nad urwiskiem wznoszącym się przy skałach nad zachodnim skrajem Doliny, gdzie czasem przychodzili się bawić i ćwiczyć w odwadze.

Jeno nie przyznał się do swoich myśli. Nie powiedział, że chwilę wcześniej postawił stopę nad samą krawędzią urwiska i był już gotów skoczyć w przepaść. Odtrącił przyniesione ciasta i łakocie, nie chciał gadać o wesołych zabawach na placu, aż przyjaciel obrażony tą niewdzięcznością odszedł.

Wtedy Jeno znowu się rozpłakał i postanowił zrobić coś takiego, po czym mieszkańcy osady, ba, mieszkańcy całej Doliny, będą musieli uznać go za swojego. Nie wiedział jeszcze co. Mógłby przecież wykazać, że jest potrzebny, że jest w czymś najlepszy, że może nawet dokonać bohaterskiego czynu.

Ten pomysł mu się spodobał. Gdyby tak ocalił osadę przed jakimś nieszczęściem, musieliby uznać, że jest coś wart. Wycofał się znad krawędzi skarpy, zaszył w krzakach nad rzeką, żeby to przemyśleć. Po pierwsze, postanowił sobie, że nie będzie ich prosił. Poczeka, aż oni go poproszą. Gdyby tak na przykład wybuchł wielki pożar albo zdarzyła się wielka powódź… Przecież jest silny, nigdy nie bał się żadnej pracy, wiele potrafi, prześcigał rówieśników we wszystkim, był najlepszy… Na pewno w nieszczęściu umiałby dać z siebie wszystko, uratować ludzi i dobytek. Wtedy to już musieliby uznać jego zasługi i jego samego…

Kiedy tak siedział i wymyślał coraz to straszniejsze okoliczności, w jakich miałby się wykazać, ktoś go zaskoczył. Poczuł twarde uderzenie w kark, upadł, a w chwilę później zobaczył nad sobą groźne oblicze nieznajomego wojownika. Jakiś wielki i ciężki brodacz przygniótł go do ziemi, ostrzem wielkiego noża dotykając szyi.

– Nie ruszaj się! – rozkazał groźnie. – Jeden cios i po tobie.

Jeno bezwiednie posłuchał rozkazu. Nieznajomy odwrócił go twarzą ku sobie i wtedy oblicze nieco mu złagodniało. Miał przed sobą tylko nieuzbrojonego chłopaka. Odepchnął go, ale nie schował noża.

– Ktoś ty? – zapytał surowo. – I co robisz tutaj, zamiast być ze wszystkimi?

Jeno patrzył niepewnie, ale nie z przestrachem, bo nie był tchórzem. Wprawdzie nieznajomy wyglądał groźnie, ale przecież nie miał powodu czynić mu krzywdy.

– Jeno – odpowiedział. – A nie jestem z nimi, bo… bo nie chcę.

Mężczyzna roześmiał się.

– Tak? – w jego głosie brzmiało rozbawienie. – A mnie się wydaje, że ciebie tam nie chcieli.

– Sam poszedłem – upierał się, z ciekawością zerkając na nieznajomego.

Był to ogromny, wysoki wojownik. Wyglądał na jednego z tych wędrownych rycerzy, jakich czasem widywano w Dolinie. Służyli tym, którzy płacili więcej albo którzy im się podobali. Wszyscy chłopcy bez wyjątku marzyli, by ich naśladować, pojechać w świat, dokonywać bohaterskich czynów, pokonywać smoki i zdobywać księżniczki.

– Co to za święto? – zapytał nieznajomy, a widząc spojrzenie chłopaka, schował nóż do pochwy przy pasie i dodał uspokajająco: – Nie bój się. Nic ci nie zrobię.

– Nie boję – zapewnił Jeno, rozcierając kark. – Choć trochę to dziwne, że napadliście mnie od tyłu.

– To niezły sposób – stwierdził tamten lekko. – Przecie nie widziałem, kogo mam przed sobą. Mógłbyś być czarownikiem czy kimś takim.

– W tej okolicy nie ma czarowników – zapewnił Jeno.

– A wy wyglądacie na wędrownego rozbójnika, przyznajcie się.

Jeno sam był zaskoczony swoją odwagą. Przecież nie miał przy sobie żadnej broni, a wiedział, że wędrowni wojownicy nie lubią, gdy inni za wiele sobie pozwalają. Ale nieznajomy nie obraził się.

Przeciwnie, docenił odwagę chłopaka.

– Jesteś taki odważny albo taki głupi – powiedział z uśmiechem. – Jak się nazywasz?

– Jeno, już to mówiłem. A wy?

– Parnas. Więc co to za uroczystości?

– Święto Leszczyny, kiedy cieszymy się z zakończonych zbiorów tego roku.

– Ale chyba nie wszyscy cieszą się jednakowo – śmiał się gość.

Traktował Jeno pobłażliwie, ale bez złośliwości. Może wiedział, że jest jednym z bohaterów chłopięcych opowieści i chciał się wydać taki, jak w tych bajaniach – mężny, szlachetny, sprawiedliwy.

Zapytał o szczegóły dotyczące święta i z dużą uwagą słuchał wyjaśnień chłopaka. Zadał jeszcze kilka pytań i jakby usprawiedliwiając się ze swojej ciekawości, powiedział:

– Widziałem wiele krain, wiele ludów i plemion. Wszędzie mają jakieś zwyczaje, więc chętnie słucham takich opowieści. W nich kryją się tajemnice tego świata.

– Na pewno wiele wędrowaliście i wiele moglibyście o tym opowiedzieć – podchwycił Jeno z zaciekawieniem, ale Pantas zbył go krótkim:

– Pewnie.

A widząc rozczarowaną minę chłopaka, dodał łagodniej:

– Może innym razem. Mówiłeś o wielu gościach, którzy zjechali na święto. Czy jest wśród nich ktoś, kogo mogę znać?

– Nie wiem – zastanowił się Jeno. – Nie wiem, kogo znacie, a kogo nie. Powiadają, że wędrowni wojownicy znają wszystkich. Chyba jednak nie w naszej osadzie. Tu nigdy nie było nikogo znanego.

– Chyba masz rację – powiedział Pantas, po czym odwrócił się i poszedł ścieżką przed siebie. Jeno skoczył za nim, niezadowolony z tak nagłego zakończenia rozmowy, i po chwili zabiegł rycerzowi drogę.

– Przepuść mnie – poprosił tamten. – Muszę jechać dalej. Jeno odsunął się ze ścieżki.

– A dokąd się udajecie?

– Daleko na północ. Sławny kapitan Jupter zwołuje tam wojowników na wielką wyprawę, hen za morze. Bywaj zdrów, chłopcze. I nie gniewaj się, że cię uderzyłem.

Ruszył szybkim krokiem przed siebie. Jeno, który podążył za nim ukradkiem, zobaczył po chwili wierzchowca przywiązanego do drzewa. Pantas poklepał konia po szyi. Potem, nie odwracając głowy, powiedział głośno:

– Jeszcze tu jesteś, chłopcze?

Jeno, przekonany, że wojownik go nie widzi, drgnął zaskoczony.

– Jestem – przyznał zdziwiony, że Pantas odgadł jego obecność.

Nagle znowu wezbrała w nim odwaga.

– Panie, a może byście…

Mężczyzna odwrócił się powoli i uważnie spojrzał na chłopaka.

– Nie – powiedział stanowczo.

– Co nie?

– Nie zabiorę cię z sobą. Bo o to chciałeś zapytać, prawda? A są przynajmniej dwa tego powody. Po pierwsze, jesteś młody i niedoświadczony…

– Doświadczenia nabiorę przy was – szybko zapewnił Jeno.

– Dobra odpowiedź! – roześmiał się Pantas. – Ale to tylko słowa. Tam, gdzie jadę, jak zresztą w wielu innych miejscach, trzeba być mężnym, silnym, doświadczonym. Słowem, trzeba być mężczyzną.

– W opowieściach często takie drobiazgi nie są żadną przeszkodą dla bohaterów.

– Znowu dobra odpowiedź – Pantas klasnął z zadowoleniem w ręce. – Ale może niezbyt dokładnie ci opowiadano. Obawiam się, że dobre chęci nie wystarczą. Czy umiesz przetrwać na pustyni? Albo poradzić sobie z południcami, kiedy zechcą posmakować twojej krwi i opadną cię śpiącego? Wiesz, jak się buduje wieże oblężnicze albo którędy wiedzie droga do Wolina?

– Na pewno nie jestem taki mądry jak wy – gorąco zapewnił Jeno. – Ale części z tych rzeczy mógłbym się nauczyć od dobrego nauczyciela. Jestem silny, bo terminuję u kowala, i umiem celnie strzelać z łuku.

Nagle spoważniał i powiedział:

– Sam widzę, że jeszcze nie mogę ruszać z wami. Ale czy mogę liczyć, że jeśli któregoś dnia będziecie przejeżdżali tędy…

Pantas wsiadł na konia, poprawił rynsztunek i zamierzał się oddalić.

– Przez całe życie wędruję – oświadczył – a tutaj jestem pierwszy raz. Kto wie, czy kiedykolwiek będzie jeszcze okazja do spotkania.

Jeno opuścił głowę i milczał. Zrozumiał, że jego marzenia muszą jeszcze poczekać.

– Masz zadatki na wojownika – pocieszył go Pantas. – Chyba się nie mylę, wystarczy popatrzeć na twoje szerokie ramiona. Ale wiele jeszcze pracy przed tobą, a pewnie i masz w sobie jakieś ukryte talenty. Tego właśnie oczekuję u swego ucznia.

– A może… – zaczął nieśmiało Jeno. – Może jednak zgodzilibyście się poddać mnie jeszcze jednej próbie?

– Jeszcze jednej? A nie rozpłaczesz się, kiedy ci nie wyjdzie? – zakpił Pantas bezlitośnie.

Na jego twarzy widać było rozbawienie, to rozbawienie, to uznanie.

– Dobrze – powiedział. – Dziś rano, kiedy wjeżdżałem do Doliny, przekroczyłem strumień płynący z zachodu na wschód…

– To rzeka Kręta – podpowiedział Jeno.

– Możliwe, że tak się nazywa. Otóż, zanim przeprawiłem się na drugą stronę, wrzuciłem do rzeki kamień. Dość okrągły, wielki jak pół mojej pięści. Chcę, abyś mi go szybko przyniósł. Szybko, to znaczy, zanim dojadę do tamtego świerka. Jeśli dasz mi ten kamień, przyjmę cię na ucznia.

– Tak jest – krzyknął Jeno i już miał się rzucić do biegu. Ale nie pobiegł. Do rzeki było więcej niż dwie mile.

Tymczasem Pantas wolno jechał ku wyznaczonemu drzewu. Jeno odwrócił się na pięcie i puścił się pędem w przeciwnym kierunku. Biegł aż do utraty tchu. Jak mógł się dać tak podejść?! Złośliwy dziad! Po prostu zbój!

I po raz drugi tego dnia Jeno rozpłakał się głośno. Dopiero wiele godzin później, kiedy Pantas odjechał już bardzo daleko, Jeno zrozumiał, że jeszcze nie jest gotowy, by traktowano go jak dorosłego.

Kamień, kamień wrzucony do rzeki! Co za głupiec! To przecież była właśnie próba! Powinien pokazać Parnasowi pierwszy lepszy kamień. Pantas nie mógł pamiętać akurat tego, który wrzucił do wody. Trzeba było podnieść najbliższy i pokazać go rycerzowi, zanim ten dojechał do świerka. Na taką właśnie odpowiedź czekał Pantas.

A zatem wędrowny rycerz nie oszukał Jeno, tylko egzaminowany nie podołał próbie. Uświadomiwszy to sobie, Jeno przestał płakać. Były to ostatnie łzy w jego życiu. Nigdy więcej nie miał już płakać z jakiegokolwiek powodu.