39132.fb2 Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Mi?o?? i wr??by - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Anioł w wodzie

Wiosna 1357

Któregoś dnia Jeno zobaczył anioła.

Często chodził nad rzekę, aż do skałek. Woda, rozlana szeroko na równinie, wchodząc pomiędzy kamienie spadała w końcu wodospadem, pod którym tworzyła niewielkie jeziorko, by dalej znowu znaleźć się w korycie.

Jeno zbliżał się od jej lewego brzegu, od strony osady. Zwykle wbiegał pod wodospad, natarty żółtym piaskiem, i zażywał kąpieli. Taplał się w jeziorku i baraszkował pod wodospadem, gdzie było najgłębiej i gdzie mógł nurkować. Na koniec wychodził na brzeg, kładł się na ciepłych kamieniach i grzał na słońcu.

Zjawiał się tu regularnie, zwykle w sobotnie popołudnia, kiedy było już po robocie i kuźnię zamykano aż do poniedziałkowego świtu. Przychodził zresztą i w inne dni, przeważnie gdy czuł się zmęczony albo chciał się ukryć. Nikogo nigdy tu nie spotykał. Woda wydawała się groźna i z rzeki korzystano tylko bliżej osady, na łąkach, gdzie sięgała ledwie kolan i gdzie czasami wiejskie gospodynie zjawiały się gromadą dla wielkiego prania. On szukał ustronnych miejsc, chciał być sam.

Mieszkańcy osady stosowali się do surowego zakazu przekraczania rzeki, wieś miała ściśle wyznaczone granice od zachodniej strony. Każdy, kogo bez wyraźnego powodu przyłapano za olchami, mógł spodziewać się co najmniej chłosty.

W zakątku, który wybrał i polubił Jeno, nie bywał nikt. Przez wiele tygodni Jeno nie widział tutaj nikogo, a że sam również przez nikogo nie był widziany, czuł się wolny, szczęśliwy. Stał się nawet zazdrosny o ten skrawek ziemi, który z czasem przywykł traktować jako swój własny, a przynajmniej nie należący do innych.

Z czasem poznał dokładnie ten odcinek rzeki, krzaki na brzegu, poszczególne kamienie, wśród których było kilka naprawdę ogromnych, głębokość wody. Miał też wytyczone drogi ucieczki, gdyby pojawił się ktoś niespodziewany, kto mógłby zadać mu pytanie, co robi za olchami, i dlatego musiał się pilnować.

Był tu panem i przy drodze do wodospadu przygotował kryjówkę w skałach, powiększając nieco istniejącą szczelinę i przykrywając ją gałęziami. To tutaj spędzał czas, kiedy czuł się nieszczęśliwy i chciał schronić się przed wszystkimi. Nie szukali go, to prawda, ale chciał mieć takie miejsce na wszelki wypadek. Lubił je i zdarzało się, że czasem zapominał nawet o swoich obowiązkach, spóźniał się do roboty albo zlekceważył polecenia Hanka i ten musiał mu o nich przypominać rzemieniem.

Któregoś majowego dnia Jeno zobaczył nad wodą anioła.

Siedział właśnie na kamieniach, wystawiając plecy do słońca, i patrzył w czyste błękitne niebo. Anioł stał na skale, wprost nad wodospadem. Światło otaczało całą jego postać w białej szacie, tworzyło aureolę wokół jasnych, chyba złocistych włosów, a nawet przez nie przenikało.

Jeno patrzył zdumiony, zamarł z wrażenia i przejęcia. Bał się poruszyć, żeby tak cudownego zjawiska nie spłoszyć. Anioł był dokładnie taki, jakim przedstawiał go ojciec Ambroży – świetlisty, zwiewny.

Był to widok tak piękny, że chłopiec miał tylko jedno pragnienie – patrzeć, patrzeć i patrzeć.

Nie wiedział, jak długo to trwało, ale musiało trwać, bo kiedy później podniósł się ze swojego miejsca, nogi miał zdrętwiałe.

Anioł poruszył rękami. To było w tej chwili, kiedy chłopcu wydawało się, że gdzieś niedaleko słyszy jakieś głosy, i przestraszył się, że spłoszony anioł odleci. Szum wodospadu nie pozwalał jednak usłyszeć, co mówi głos i do kogo należy.

Anioł poruszył się, postąpił kilka kroków do przodu, na sam skraj urwiska, i Jeno pomyślał, że stąd zamierza wzbić się w powietrze. Przedtem jednak anioł uniósł ręce i zrzucił coś w dół, w wodę przed sobą. Był to niewielki przedmiot, który najpierw odbił się o kamień na dole, dzięki czemu Jeno mógł śledzić jego drogę. Pomyślał, że tak jak jelenie zrzucają rogi, tak i anioły pozbywają się czasem czegoś, co może im przeszkadzać, ale nie wiedział, co to mogło być.

Wychylił się więc ze swojego miejsca, żeby zobaczyć, co to takiego. Widział tylko, jak owo coś płasnęło w wodę, skryło się w niej, a chwilę potem pojawiło się znowu. Śledził je wzrokiem, nim z wolna trafiło na środek nurtu i z nim popłynęło. Szybko obliczył, że za chwilę dotrze w pobliże miejsca, gdzie siedział, więc cicho zsunął się z kamienia i czekał.

Tuż za sobą, usłyszał rozgniewany i groźny głos, który kazał mu ukryć się w przybrzeżnych zaroślach.

– Głupia, nieposłuszna dziewucha! – wołał ktoś. – Wracaj zaraz, słyszysz? Pożałujesz swojego zachowania! Wracaj natychmiast!

Wtedy anioł pofrunął. Jeno zdziwił się, że anioł nie ulatuje w powietrze, a spada głową w dół, wprost w największą głębinę. Początkowo nie zrozumiał, co się dzieje, a potem nagle, zapomniawszy o tym, że może zostać ukarany za przebywanie w tym miejscu, wybiegł z zarośli i popędził w stronę skały.

Już był tam, gdzie upadła dziewczynka. Na wodzie unosił się jeszcze skrawek koszuli. Skoczył i zdążył chwycić za ubranie. Szarpnął, ale w ręku został mu tylko strzęp materiału. Odrzucił go i zanurkował. Szeroko otwartymi oczami patrzył i zobaczył. Zobaczył, jak tuż przed nim opada powoli na dno – otwarte usta, rozłożone ramiona, włosy poruszające się słabnącym już w głębi falowaniem wody.

Podpłynął, chwycił ją pod ramię i mocno poruszając nogami, wyniósł na powierzchnię wody. Ciążyła mu, całkiem bezwładna. Nie był mężczyzną, a tylko chłopcem, silnym wprawdzie jak na swój wiek, lecz tylko chłopcem. Mimo okropnego bólu ramion wytaszczył ją jakoś i dobrnął do brzegu. Tam wyciągnął ciało na trawę i prawie płakał, bo wydawało mu się, że umarła już i cały jego wysiłek na nic.

Ale dziewczynka położona na boku drgnęła, woda pociekła jej z ust. A potem zaczęła kaszleć, głośno łapać powietrze i siedząc już obok niego, przestraszona, nieobecna, powiodła wokoło wzrokiem, w którym był ból i niepewność. Domyślił się, czego szuka jej spojrzenie, i palcem pokazał kamień odległy ledwie o kilka kroków.

– Nie płacz – powiedział. – Zaraz ci to przyniosę. Tyle było rozpaczy w jej oczach, taki przejmujący dziecinny płacz. Wszedł do wody i skierował się do kamienia, musiał kawałek przepłynąć, żeby to znaleźć i zabrać. Znalazł bez trudu, dobrze zapamiętał miejsce, gdzie upadło zrzucone ze skały. Była to mała drewniana kaczka, kolorowo pomalowana zabawka. Po upadku na kamień pękła na dwoje i chwilę trwało, zanim Jeno odszukał w pobliżu brakujący kawałek – kolorową główkę.

Dziewczynka nie przestawała płakać, kiedy podpłynął do niej i wetknął zabawkę w zziębnięte rączki.

– Mama – chlipała tylko. – Moja mama.

– Nie płacz – powtórzył. – Zaraz cię tu znajdzie.

I rzeczywiście znowu usłyszał głosy na tamtym brzegu rzeki, więc dał susa w bok, skoczył do wody i trochę płynąc, a trochę brodząc, oddalił się na bezpieczną odległość. Tam ukryty w zaroślach widział, jak kilku rosłych pachołków pospiesznie przechodzi rzeką do miejsca, gdzie siedziało dziecko.

Kobieta została na tamtym brzegu.

– Głupia bekso! – wołała groźnie. – Mogłaś się przecież utopić! Oj, połamie rózgi na tobie ojciec, połamie!

Wysokim, zdradzającym zdenerwowanie głosem kazała sługom, żeby się zajęli dzieckiem. Jeden owinął je swoją opończą, inny wziął na ramiona i przeniósł na brzeg. Tam jeszcze inny wziął od niego dziewczynkę i wszyscy razem szybkimi krokami skierowali się ku olszynie. Nikt nie zauważył, że zabawka została na piasku.

Jeno odczekał, aż oddalą się nieco, po czym zabrał obie części drewnianej kaczki i pobiegł za odchodzącymi na zakazany brzeg, gdzie, chowając się w wysokiej trawie i pomiędzy drzewami, jakiś czas im towarzyszył.

– Co za durnota! – mówiła ciągle podniesionym głosem kobieta. – Żeby być takim głupim bachorem!

Puścić kaczkę do rzeki, a ta miałaby płynąć aż do jej matki! Po prostu głupota! Kto to widział, tak zupełnie nie słuchać opiekunów! Masz szczęście, że nic złego się nie stało.

Zdążający ich śladami Jeno niewiele więcej się dowiedział. Dziewczynka rzuciła do rzeki kaczkę, bo spodziewała się w ten sposób zawiadomić swoją matkę, gdzie jest, pewnie dlatego, że działa się jej krzywda. Dziecinne zabawy, dziecinne spodziewania. Jeno, choć niewiele starszy, nie był przecież taki naiwny.

Ale dlaczego nie było tu matki dziewczynki i kim jest ciemnowłosa kobieta w bogatej sukni, tego nie udało mu się dowiedzieć. Musiał bowiem zawrócić. Zaczynały się już należące do dworu pola uprawne, gdzie widać było pracujących ludzi, a ci na pewno spytaliby go, dlaczego zaszedł tak daleko.

Hanek przywitał chłopca jak zwykle burkliwie i nieprzyjaźnie.

– Gdzie się podziewasz, hultaju? Robota czeka, a ty się obijasz. Jeszcze raz będę cię musiał szukać, a przez tydzień na tyłku nie usiądziesz.

– Zrobiłem wszystko, jak kazaliście – odpowiedział Jeno. – Dopiero potem poszedłem sobie.

Patrzyłem, jak wygląda świat za rzeką. Jest taki sam jak tutaj.

Kowal zamachał rękami zniecierpliwiony.

– Mędrek się znalazł! Taki sam jak z tej strony? Kogo tam widziałeś? Oni chyba ciebie nie dostrzegli, bo byś nie był taki wesoły.

– Widziałem, z daleka. Pachołkowie, jakaś wielka pani i dziecko. Nie wiem, czemu nie możemy chodzić na drugi brzeg rzeki. Przecież tam żyją tacy sami ludzie jak my.

– Mądrala! – skrzywił się kowal. – W dodatku ślepak. Tacy sami, tak? To czemu bałeś się do nich zbliżyć?

Słudzy nieśli dziewczynkę kawał drogi, pomiędzy polami i sadami, obok stogów ku dworowi, gdzie pod lipami czekał już pan Jakub, powiadomiony przez posłańca o tym, co się stało.

– Kazałem wam jej pilnować! – krzyczał na sługi i walił ich pięściami gdzie popadło, więc umykali przed ciosami, ale nie ośmielili się usprawiedliwiać.

– Nic jej nie będzie, to tylko dziecinne fochy – powiedziała pani Agnieszka, starając się panować nad drżeniem głosu. – Jest zdrowa, tylko trochę zziębnięta. Byłam w pobliżu i ani na chwilę nie zostawiłam jej samej.

Dziecko, przestraszone jeszcze, zapłakane, wodziło wzrokiem po wszystkich i chlipało.

– Mama – płakało. – Chcę do mamy.

Jakub wziął córkę na ręce, przytulił ją do piersi i uspokajającym głosem zapewniał, że nic złego się nie stanie.

– Ona jest teraz twoją matką – mruknął, wskazując na panią Agnieszkę. – Zanieście małą pod dach, niech ją przebiorą i uczeszą.

Kiedy odeszli, pan Jakub zmarszczył brwi i powiedział do żony:

– A ty bacz, żebym więcej nie miał takich kłopotów. Masz przecież obowiązki, więc je wypełniaj jak należy.

Odwrócił się gwałtownie i odszedł.

Służba gadała jednak nadspodziewanie dużo o ostatnich wydarzeniach, więc i do pana dotarły niektóre głosy. Zapytany o to zarządca Szczepan, tylko półsłówkami odpowiadał na pytania.

– Wpadła do wody. Tak mówią.

– Co powiadają? – złościł się pan. – Chyba ojciec powinien wiedzieć, co się stało i w jaki sposób?

Powiesz mi, czy u kogo innego mam szukać prawdy?

Szczepan Sowa niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Jak było naprawdę, nikt nie wie – zaczął ostrożnie. – Dziecko wybiegło z domu nad rzekę. Wbiło sobie do głowy, że da znak matce, kiedy rzuci do rzeki coś, co po niej pozostało. Znak miał płynąć i powiedzieć, że dziecko tęskni. Wiecie, chodzi o tę zabawkę, kaczkę z drzewa. Dziecko zawsze wzywa matkę, to nic niezwykłego.

Pan Jakub słyszał już więcej, niż teraz Szczepan miał ochotę mu powiedzieć.

– Mów prawdę – polecił.

– Właśnie mówię. Dziecko nie jest mądre, bo nie może być. Nie wiadomo, co ma w głowie. Ubzdura sobie coś i trudno wytłumaczyć, że jest inaczej. Pani Agnieszka powiedziała to żartem, Alena wzięła na poważnie i pobiegła nad wodę. Nie ma tu jej winy.

– Z panią sam pomówię – przerwał pan Jakub. – Nie tobie oceniać jej postępowanie.

Szczepan ukłonił się bez słowa.

– No! – dopominał się pan Jakub. – Co dalej?

– Mała wpadła do wody. Tam jest głęboko, prawda, ale woda zaraz ją wyrzuciła na drugi brzeg…

– Wyrzuciła?

Szczepan skrzywił się. Nie miał zamiaru ponosić odpowiedzialności za kogoś innego.

– Nie widziałem – przypomniał. – Słyszałem tylko, jak mówili między sobą pachołkowie. Pani Agnieszka nadeszła, bo właśnie szukała waszej córki, zobaczyła ją, zawołała wszystkich, a potem kazała pachołkom przynieść Alenę z drugiego brzegu. Była tam, bo prąd, choć słaby, zniósł ją trochę…

Pan Jakub siedział chwilę w milczeniu.

– Widziałem ich wszystkich, kiedy wrócili – powiedział wreszcie. – Żaden nie był naprawdę mokry.

Bali się nóg zamoczyć, żeby ratować moje dziecko? To takie mam sługi? To za taką wierność utrzymuję ich, karmię, odziewam i chronię?

– Ktoś jednak pomógł. Jakiś młokos pomógł jej wydostać się z wody, ale nie wiadomo, kto to i co tam robił, bo zaraz uciekł.

– Przecież pod skałą głębia, mogła się utopić. Dzięki ci, dobry Boże! Rozpytaj o tego chłopaka i odpowiednio nagródź.

Sowa w milczeniu pokiwał głową.

– Znajdziesz mi kogoś, kto zaopiekuje się dzieckiem – polecił pan. – Stateczną niewiastę, której dam dobrą zapłatę, aby była nianią i opiekunką mojej córki. Wierną niewiastę, która nie opuści jej na krok, ani w dzień, ani w nocy.

– Tak będzie – ukłonił się Szczepan.

Rozmowa Jakuba z żoną miała nieprzyjemny przebieg. Krzyczał, wygrażał, wymachiwał rękami.

– Zawiodłaś mnie – wołał. – Nie po raz pierwszy poważnie mnie zawiodłaś.

Pani Agnieszka, w której z jednej strony odzywały się wyrzuty sumienia, a z drugiej wzbierała złość na niedyskretne sługi, milczała z pochyloną głową. Znała dobrze męża i wiedziała, że nie należy mu przerywać. Trzeba pozwolić, aby najpierw się wykrzyczał, a potem dopiero można przedstawić swoje racje. Trudno jej było jednak godzić się z niesprawiedliwą oceną.

– Kiedym cię brał, postawiłem sprawę jasno – mówił Jakub. – Zarówno tobie, jak i twojemu ojcu.

Jestem wdowcem i mam jedyną córkę, której los nie jest mi obojętny.

– Nie wszystko powiedzieliście od razu – przypomniała.

– Wszystkiego dowiedziałaś się w odpowiednim czasie. Możesz mieć pretensje do ojca, że tak mu zależało na koligacjach ze mną, że zapomniał cię uprzedzić. Tak czy owak, obiecałaś dołożyć wszelkich starań i zająć się Aleną jak rodzonym dzieckiem. I co?

– Staram się, Bóg mi świadkiem – powiedziała pani Agnieszka cicho, ale z naciskiem. – Staram się i nikt nie może mówić, że jest inaczej. Alena to krnąbrna i rozpuszczona dziewczyna, której brakowało ojcowskiej ręki, a matka zanadto jej pobłażała. Jeżeli teraz jest taka nieposłuszna, co będzie później, kiedy dorośnie? Czy zechce słuchać ojcowskich pouczeń? A cóż dopiero moich, choćby płynęły ze szczerego serca.

– Jest trochę rozpuszczona – przyznał pan Jakub. – Ale to jeszcze dziecko, a ty żadną miarą nie powinnaś folgować sobie, zapominać o niej, albo i podpowiadać z nierozsądku czy złośliwości niestosownych zachowań. Spodziewam się po tobie dobrego przykładu, dobrej rady, wskazań, jeśli już nie możesz okazać miłości. Na pewno zaś nie takich pomysłów, które mogą doprowadzić do jej zguby.

– Ależ mężu… – usiłowała zaprotestować.

– Lepiej już milcz – powiedział rozeźlony. – Na Boga, lepiej już milcz! Powiem tylko raz. Nie chcę słuchać, co gadają ludzie, co plotkuje służba. Ale jeśli tylko zdarzy się coś podobnego, odeślę cię do ojca. Nie żartuję. Jak mi Bóg na niebie miły, odeślę!

Pani Agnieszka zbladła. Aż takiego gniewu się nie spodziewała, choć znała szczególne przywiązanie Jakuba do córki. A ta jest za mała, żeby rozumieć co się stało. Jest tylko dziewczynką, płaksą, która tęskni do matki. Do tamtej kobiety, której pewnie zupełnie nie pamięta. A może chodzi tu o to, że i on tęskni do pani Krystyny, choć jest dostatecznie dorosły, aby wiedzieć, że umarli nie wracają i teraz ma tylko jedną żonę – Agnieszkę.

– Jeśli wolicie słuchać, co mówi służba… – zaczęła, ale ten sposób, używany czasem, tym razem okazał się nieskuteczny.

– Rzekłem, com rzekł. Twoja rzecz mnie słuchać. I nie rób mi tutaj takiej miny! Mam własny rozum i sam rozumiem to, co widzę. A moje oczy widziały dzisiaj dość. Jeśli za twoją przyczyną jakaś krzywda spotka moją córkę, pożałujesz! A teraz odejdź, póki mam jeszcze nad sobą panowanie.

– Odejdę – odparła niemal zuchwale. – Wasza wola rozkazywać. Ale zanim odejdę, powiem, że to nie tylko moja wina, że nie macie syna. Wasza też.

– Dość! Postanowiłem uwolnić cię od tego obowiązku, który zdaje się być nad twoje siły. Kazałem nająć piastunkę, która będzie opiekowała się Aleną. Starczy, jeśli czasem tylko rzucisz okiem, o resztę nie musisz się martwić, bo to już nie twoja sprawa.

– Ale przecie odpowiednie wychowanie… – sprzeciwiła się pani Agnieszka.

– Na razie wystarczy jej to, czego nauczy się od piastunki – orzekł pan Jakub. – Jak podrośnie, może zechce nauczyć się czegoś więcej. Choćby od moich krewnych, a spodziewam się, że i od ciebie.

Poślemy ją w swoim czasie na jaki godny dwór. Na razie niech piastunka uczy ją i pilnuje. Ciebie upoważniam, a uprzedziłem o tym Szczepana, byś wkraczała tylko wtedy, kiedy piastunka będzie zachowywała się niewłaściwie. A teraz zejdź mi z oczu.

Pani Agnieszka odeszła, łykając łzy, zła, zbuntowana, prawie zrozpaczona. Bała się, że mąż gotów jest spełnić groźbę i odesłać ją do rodziny, zhańbioną i upokorzoną. Teraz jeszcze do swoich stałych pretensji dodał zarzut, że nieodpowiednio zajmuje się Aleną.

– Wszystko przez to złe, nieposłuszne, okropnie płaczliwe dziecko! – mruczała do siebie, przechodząc przez dziedziniec do swoich komnat. Kątem oka dostrzegła Szczepana, na widok którego ręce same zacisnęły się jej w pięści. Stary dziad! Nigdy jej nie lubił, bo był dalekim krewnym zmarłej pani Krystyny. I to on niewątpliwie nagadał panu różności o niej. Ale zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Jeszcze to zobaczymy. A wtedy i wy, Szczepanie, pożałujecie!

Stronka zjawiła się we dworze już następnego dnia. Stanęła w wielkiej sali, wysoka, postawna, spłoszonym wzrokiem patrząc wokoło. Jej własne dziecko, jedyne jakie miała, umarło przed rokiem na nieznaną chorobę.

– Wynagrodzę za dobre wykonywanie obowiązków – powiedział pan Jakub. – Niczego wam nie braknie, jeśli będę zadowolony. To moje jedyne dziecko i chcę, by było zdrowe i bezpieczne.

– Każdy potrzebuje matki – odpowiedziała niespodziewanie odważnie. – Czy młody czy stary. Umiem użalić się nad biedactwem, ale i rózgą potraktować w razie potrzeby. Możecie zdać się na mnie.

Wkrótce nikt we dworze nie wyobrażał sobie Aleny bez Stronki, a jej opiekunki bez dziecka. Karmiła je, usypiała, nosiła, bawiła, śpiewała, czesała włosy, ubierała, karciła i rozpieszczała. Alena przestała płakać, zaczęła się uśmiechać, a potem śmiać.

– Patrzcie, jaka to dobra niania – mówili ludzie już po kilku tygodniach pobytu Stronki we dworze. – Dziecko świata za nią nie widzi.

– I dobrze. Po co ma płakać za matką, która nie wróci. I po co ma płakać przez macochę.

Kolorowa drewniana kaczka trafiła do obory, gdzie zawinięta w szmatę została umieszczona wysoko na słupie, a z powodu panującego tu półmroku w miejscu zupełnie niewidocznym dla postronnych.

Czasami, kiedy nikogo nie było w pobliżu, Jeno wyciągał zawiniątko, rozwijał je i przyglądał się zabawce. Kaczka była pięknie wyrzeźbiona z jednego kawałka drewna, miała płaski brzuch, wyraźnie zaznaczone skrzydła i okrągłe oczy. Woda nie zmyła z niej farby, więc nadal cieszyła wzrok błękitem i czerwienią, kiedy Jeno trzymał ją jedną ręką, drugą przykładając główkę do szyjki.

Któregoś dnia wbił w szyję kaczki wykutą cichcem cienką szpilkę, na drugim jej końcu zamocował główkę. Zabawka wyglądała teraz jak dawniej i tylko niewielki pasek wokoło szyi świadczył, że niedawno składała się z dwóch kawałków. Zawiniątko znowu spoczęło na belce pod dachem.

Jeno nie wiedział, czemu tak postępuje. A właściwie wiedział. Chciał kiedyś oddać zabawkę nieznajomemu dziecku, choć pojęcia nie miał, jak miałby je odnaleźć. Wiadomo mu było jedynie, że dziewczynka pochodzi zza rzeki, więc z miejsca, które było dla niego zakazane.