39134.fb2
Mijały godziny, ślepcy po kolei zasypiali. Niektórzy pozakrywali głowy kocem w nadziei, że prawdziwa, czarna jak smoła ciemność zaleje pulsujące światłem słońca, w które zamieniły się ich oczy. Trzy lampy wiszące wysoko pod sufitem rzucały na śpiących brudne, żółtawe, nie dające cienia światło. W sali spało lub rozpaczliwie próbowało zasnąć czterdzieści osób. Niektórzy szeptali przez sen, może we śnie widzieli to, czego nie mogli dojrzeć na jawie, może jakiś wewnętrzny głos szeptał im do ucha, Jeśli to sen, śnijmy bez końca. Większość zapomniała nakręcić zegarki albo uznała, że są im już niepotrzebne. Tylko żona lekarza nakręciła najpierw swój zegarek, a potem zegarek męża. Minęła trzecia nad ranem. Złodziej samochodów, opierając się na łokciach, ostrożnie uniósł głowę. Nie czuł nogi, jedynie ból, cała reszta działa się jakby poza nim. Nie mógł zgiąć kolana. Przewrócił się na bok i spuścił z łóżka zdrową nogę, potem obiema rękami próbował podciągnąć chorą kończynę. Niczym sfora wypędzonych z nory wilków, straszliwy ból znów przeszył jego ciało, by po chwili skryć się w pulsującej ranie i żywić jej sokami. Opierając się na rękach, złodziej powoli przesunął ciało na skraj łóżka. Kiedy wreszcie usiadł przy poręczy, musiał odpocząć, dyszał ciężko jak astmatyk, głowa bezwładnie opadała mu na ramiona. Po kilku minutach znów zaczął miarowo oddychać. Wstał, opierając się na zdrowej nodze, drugą, bezużyteczną, wlókł za sobą jak kłodę. Poczuł zawrót głowy, jego ciało przeszył nagły dreszcz, wstrząsające nim na zmianę fale zimna i ciepła sprawiły, że zaczął szczękać zębami. Chwytał się poręczy łóżek i powoli przesuwał w stronę drzwi, mijając śpiących ślepców i ciągnąc chorą nogę niczym ciężki worek. Nikt go nie zatrzymał, nikt nie spytał, Dokąd się pan wybiera o tej porze, choć miał gotową odpowiedź, Idę się wysikać. Modlił się w duchu, by nie obudzić żony lekarza, która na pewno by mu nie uwierzyła, jej musiałby powiedzieć o swoim planie. Nie mogę dalej gnić w łóżku, wiem, że pani mąż zrobił, co było w jego mocy, ale kiedy kradłem samochody, nikt mnie nie wyręczał, teraz też sam muszę do nich pójść, może gdy zobaczą mój stan, zrozumieją, że potrzebuję pomocy, wsadzą mnie do karetki i zawiozą do szpitala, na pewno są jakieś szpitale dla ślepych, co za różnica, jeden mniej, jeden więcej, opatrzą mi ranę, wyleczą, słyszałem, że nawet skazanych na śmierć zabierają do szpitala, jeśli mają zapalenie wyrostka, i operują, żeby umierali całkiem zdrowi, więc jeśli zechcą, mogą mnie tam odesłać. Zrobił kilka kroków naprzód, zaciskając zęby, by nie jęczeć z bólu, usiłując powstrzymać krzyk, dobrnął do ostatniego łóżka i na moment stracił równowagę. Pomylił się, myśląc, że jest jeszcze jedna poręcz i trafił w pustkę. Upadł na ziemię, leżał tak nieruchomo, dopóki nie upewnił się, że nikogo nie obudził. Po chwili uznał, że w tej pozycji najłatwiej poruszać się ślepcowi i że czołgając się szybciej znajdzie drogę. Minął w ten sposób korytarz i dotarł do głównego wejścia. Zatrzymał się na chwilę, obmyślając dalszy plan działania. Czy lepiej stanąć w drzwiach i zawołać straże, czy może trzymając się używanej przez wszystkich liny doczołgać się do bramy. Wiedział, że jeśli z daleka poprosi o pomoc, od razu każą mu zawrócić do budynku. Kiedy jednak pomyślał o cierpieniach czekających go w drodze powrotnej, o wiotkiej, kołyszącej się linie, o wątpliwym oparciu, jakie stanowiły poręcze łóżek, uznał, że to nie ma sensu. Po kilku minutach podjął decyzję, Będę się czołgał pod liną, sprawdzając ręką, czy posuwam się w dobrym kierunku, zawsze znajdzie się jakieś wyjście, tak jak z włamywaniem się do samochodów. W tej samej chwili poczuł wyrzuty sumienia, że ukradł auto ślepemu człowiekowi, ale natychmiast zaczął się usprawiedliwiać, Nie oślepłem dlatego, że zabrałem mu samochód, ale dlatego, że odprowadziłem go do domu, to był mój błąd. Jednak trudno oszukać sumienie, sprawa była prosta, ślepy człowiek jest nietykalny, nie wolno go okradać, Ależ ja go przecież nie okradłem, nie wyjąłem mu kluczyków z kieszeni, nie przystawiłem do głowy pistoletu, złodziej bronił się niczym oskarżony przed sądem, Przestań się wykręcać, usłyszał karcący głos sumienia, Idź tam, dokąd masz iść.
Poczuł na twarzy chłodny powiew poranka. Wreszcie można odetchnąć, pomyślał. Wydawało mu się, że noga boli go coraz mniej, nie zdziwił się, wcześniej wiele razy miał podobne odczucie. Był już na dworze, za chwilę zsunie się po schodach. Trudno schodzić głową w dół, pomyślał. Podniósł rękę, by sprawdzić, czy ma nad sobą linę, i ruszył w kierunku bramy. Tak jak przypuszczał, nie było to łatwe, głównie z powodu chorej nogi, która tylko mu zawadzała. Przekonał się o tym wkrótce, gdy nagle ręka ześlizgnęła mu się ze schodów. Całym ciałem runął na bok przygnieciony ciężarem przeklętej, martwej nogi. Poczuł ból jak borowanie wiertarki, cięcie piły i uderzenie młotem zarazem, i z trudem powstrzymał jęk agonii. Przez długi czas leżał płasko z twarzą przyciśniętą do ziemi. Nagły podmuch wiatru wstrząsnął jego ciałem. Miał na sobie tylko slipy i podkoszulek, a krwawiąca rana przywierała do ziemi. Teraz na pewno wda się zakażenie, pomyślał, zapominając, że wlókł ją w ten sposób od momentu opuszczenia sali. Nieważne, pocieszał się, zabiorą mnie do szpitala i wyleczą. Położył się na wznak, żeby mocniej chwycić linę, lecz zapomniał, że leży prostopadle do niej i że sznur zwisa nad schodami. Dopiero po chwili rozsądek nakazał mu usiąść i zsunąć się po schodach. Wreszcie, z uczuciem triumfu trafił ręką na szorstką linę. Z radością odkrył, że może poruszać się, nie dotykając raną ziemi. Odwrócił się tyłem do bramy i w pozycji siedzącej, opierając się na rękach jak kaleka o kulach, powoli posuwał się w wyznaczonym kierunku. Poruszał się tyłem, gdyż łatwiej mu było ciągnąć chorą nogę, niż ją popychać. W ten sposób nie odczuwał straszliwego bólu i przesuwał się po łagodnie opadającym terenie. Równocześnie nie musiał się obawiać, że zgubi linę, gdyż dotykał jej czubkiem głowy. Zastanawiał się, ile metrów dzieli go jeszcze od bramy, szło mu znacznie wolniej, niż gdyby poruszał się na własnych nogach, najlepiej dwóch. Wówczas doszedłby szybko, nie zbaczając z trasy. Zapomniawszy, że jest ślepy, odwrócił się, by sprawdzić, ile drogi mu jeszcze zostało, i napotkał przed sobą rozlaną, przepaścistą biel. Nawet nie wiem, czy to dzień, czy noc, ale gdyby było jasno, już by mnie zauważyli, a poza tym od śniadania minęło wiele godzin. Jego myśli zaczęły łączyć się w logiczny ciąg, poczuł zadziwiającą jasność umysłu, nastąpiła w nim jakaś zmiana i gdyby nie martwa, nieszczęsna noga, przysiągłby, że w całym swoim życiu nie czuł się lepiej. Nagle uderzył plecami w żelazną bramę. Był na miejscu. Żołnierz, który schował się przed zimnem w budce strażniczej, usłyszał dziwny szmer, ale uznał, że nie dochodzi on zza ogrodzenia, że to pewnie szum drzew albo targana wiatrem gałąź ociera się o płot. Po chwili jednak znów usłyszał jakiś dźwięk, tym razem nieco inny, jakby ktoś uderzał w bramę, z pewnością nie był to wiatr. Zaniepokojony wyszedł z budki, nerwowo rozejrzał się wokół i trzymając w pogotowiu broń zbliżył się do bramy. Nic nie zauważył, lecz dźwięk się powtórzył, tym razem silniejszy, jakby ktoś drapał w metalową powierzchnię. To pewnie drzwiczki zasłaniające zakratowane okienko w bramie, pomyślał strażnik. Skierował się w stronę namiotu, gdzie spał sierżant, ale po chwili zawrócił. Bał się, że jeśli alarm okaże się fałszywy, sierżant wpadnie w złość. Przełożeni nie lubią, kiedy ich się budzi, nawet jeśli są po temu ważkie powody. Między dwoma metalowymi prętami ogrodzenia niczym zjawa pojawiła się biała twarz ślepca. Przerażony żołnierz zastygł w bezruchu, po czym pchnięty siłą strachu wycelował automat prosto w trupio bladą twarz i oddał serię. Huk wystrzałów postawił na nogi cały oddział pilnujący szpitala dla obłąkanych. Na wpół ubrani żołnierze powybiegali z namiotów. Sierżant krzyknął, Co u diabła się dzieje, Ślepy człowiek, ślepy człowiek, bełkotał żołnierz, Gdzie, Tam, powiedział chłopak, wskazując lufą karabinu na ogrodzenie, Nic nie widzę, Był tam, naprawdę. Żołnierze stali już w pełnej gotowości, z bronią przygotowaną do strzału. Włączyć reflektor, rozkazał sierżant. Jeden z żołnierzy wdrapał się na platformę ciężarówki i po kilku sekundach jaskrawy strumień światła padł na główną bramę. Nikogo nie ma, idioto, warknął sierżant, ale po chwili rzucił kilka żołnierskich przekleństw. W świetle reflektora widać było ciemną kałużę krwi. A jednak dopadłeś kanalię, mruknął sierżant i nagle przypomniał sobie rozkaz, jaki otrzymał od przełożonych, Cofnąć się, krzyknął, To zaraza. Przerażeni żołnierze zaczęli się wycofywać, nie spuszczając oczu z powiększającej się kałuży krwi, która powoli rozlewała się na bruku. Na pewno jest martwy, spytał sierżant, A jakże by inaczej, dałem mu serię prosto w twarz, odparł żołnierz dumny ze swych umiejętności strzeleckich. W tej samej chwili usłyszeli nerwowy okrzyk innego żołnierza, Sierżancie, sierżancie, tam. Na schodach, przed głównym wejściem, w białym, zimnym kręgu światła stała grupa kilkunastu ślepców. Nie ruszać się, wrzasnął sierżant, Jeden krok i pozabijam jak psy. W oknach pobliskich domów pojawiły się wystraszone twarze obudzonych strzałami ludzi. Sierżant krzyknął, Czterech internowanych, podejść i zabrać ciało. Sześciu ślepców przez pomyłkę ruszyło jednocześnie przed siebie. Powiedziałem czterech, wrzasnął histerycznie sierżant. Ślepcy zaczęli się nawzajem dotykać, wreszcie dwóch cofnęło się, a reszta ruszyła naprzód, trzymając się liny.
Trzeba sprawdzić, czy jest tu jakaś łopata albo motyka, coś, czym moglibyśmy wykopać dół, powiedział lekarz. Był wczesny ranek, ślepcy z trudem zdołali przenieść ciało do ogrodu. Złożyli je pod drzewem, pośród śmieci i zwiędłych liści. Jednak tylko żona lekarza widziała, w jakim jest stanie. Twarz zabitego wyglądała jak jedna żywa rana, mózg wypłynął na wierzch, na szyi i piersiach widać było trzy rany postrzałowe. Wiedziała, że w budynku nie ma niczego, czym dałoby się wykopać grób. Na całym terenie należącym do szpitala znalazła tylko metalowy pręt. Na pewno się do czegoś przyda, ale nie wykopie się nim dołu. Z tyłu przez zabite na głucho okna korytarza wyglądały przerażone twarze internowanych z lewego skrzydła, ludzi czekających na nieunikniony moment, kiedy oznajmią współtowarzyszom, Oślepłem, albo kiedy próbując ukryć swój stan, zdradzą się nieporadnym gestem, ruchem głowy, potkną się w sposób podejrzany dla osoby widzącej. Lekarz domyślał się tego, co widzi jego żona, ale oboje prowadzili grę pozorów, toteż powiedziała głośno, Może poprosimy żołnierzy, żeby rzucili nam przez ogrodzenie łopatę, Dobry pomysł, spróbujmy, podchwycił lekarz, a wszyscy ich poparli. Jedynie dziewczynie w ciemnych okularach obojętne było, czy użyją łopaty, czy motyki, wciąż płakała, powtarzając przez łzy, To moja wina. I miała rację, trudno zaprzeczyć. Chociaż z drugiej strony nie można wymagać, byśmy byli w stanie przewidzieć wszystkie następstwa naszych czynów, wyobrażając sobie najpierw bezpośrednie, potem pośrednie i wreszcie wyimaginowane skutki życiowych decyzji. Nikt wówczas nie miałby odwagi ruszyć się z miejsca, do którego przykułyby go wątpliwości. Złe i dobre uczynki oraz słowa rozsiewają się jak ziarna, mniej lub bardziej równomiernie, padając na grunt przyszłych dni, również i tych, których my sami nie doczekamy, by potwierdzić nasze przypuszczenia, pogratulować sobie wnikliwości lub prosić kogoś o wybaczenie. Niektórzy mówią, że w tym kryje się istota nieśmiertelności. Może to i prawda, ale na razie trzeba było pogrzebać człowieka. Całą akcją kierowali lekarz i jego żona. Dziewczyna w ciemnych okularach nadal rozpaczała, lecz wyrzuty sumienia kazały jej dołączyć do reszty. Gdy tylko żołnierz zauważył wychodzących ślepców, krzyknął, Stać, i w obawie, że ten złowrogi okrzyk nie wystarczy, na wszelki wypadek wystrzelił w powietrze. Przerażeni cofnęli się, ukrywając za grubymi, drewnianymi drzwiami. Po chwili żona lekarza ponowiła próbę, stanęła w cieniu tak, by móc obserwować ruchy żołnierza i w razie potrzeby wycofać się w porę, Nie mamy czym pogrzebać ciała, potrzebujemy łopaty, zawołała. Za bramą pojawił się inny żołnierz. Był to nowy sierżant, Czego chcecie, krzyknął, Potrzebujemy łopaty albo motyki, musimy zakopać ciało, Po co zakopywać, niech zgnije, Jeśli je tak zostawimy, zakazi otoczenie, To wam tylko dobrze zrobi, Powietrza nie ogrodzicie murem, przedostanie się i na waszą stronę. Siła argumentu zmusiła sierżanta do namysłu. Zastępował kolegę, który oślepł, i natychmiast został przewieziony do szpitala, gdzie kierowano niewidomych żołnierzy wojsk lądowych armii. Marynarka i lotnictwo również miały swoje ośrodki, lecz w obecnej sytuacji ze zrozumiałych względów formacje te nie odgrywały znaczącej roli. Ta kobieta ma rację, pomyślał sierżant, lepiej dmuchać na zimne. Natychmiast kazał dwóm ludziom założyć maski gazowe i wylać na kałużę krwi dwie butelki amoniaku. Opary płynu unosiły się w powietrzu, drażniąc oczy i nozdrza żołnierzy. W końcu sierżant oświadczył, Zobaczę, co da się zrobić, A jedzenie, przypomniała żona lekarza, wykorzystując sprzyjającą okazję, Jeszcze nie przysłali, W naszym skrzydle jest już pięćdziesiąt osób, jesteśmy głodni, dostajemy za mało żywności, To nie nasza sprawa, Trzeba coś zrobić, rząd obiecał nas żywić, Wracaj do siebie, nie chcę tu nikogo widzieć, Łopata, krzyknęła kobieta, ale sierżanta już nie było. Zbliżało się południe, gdy z głośników odezwał się głos sierżanta, Uwaga, uwaga. Internowani ożywili się, myśląc, że przywieziono żywność, ale tym razem chodziło o motykę, Jedna osoba ma ją odebrać, żadnych grup, powtarzam, jedna osoba, Ja pójdę, ofiarowała się żona lekarza, ja z nim to załatwiałam. Kiedy wyszła na zewnątrz, zobaczyła leżącą blisko bramy motykę. Ktoś przerzucił ją przez ogrodzenie. Muszę udawać ślepą, nakazała sobie w duchu, Gdzie ona jest, spytała, Zejdź po schodach, będę tobą kierował, odparł sierżant, Dobrze, Teraz idź prosto, dalej prosto, stój, skręć lekko w prawo, nie, w lewo, mówiłem lekko, teraz znów prosto i zaraz wejdziesz na motykę, ciepło, ciepło, gorąco, cholera, miałaś iść prosto, zimno, zimno, cieplej, gorąco, ukrop, no, nareszcie, a teraz odwróć się i rób, co ci każę, przestań wreszcie kręcić się w kółko jak pies za własnym ogonem, zawracaj i zmywaj się stąd, Gadaj zdrów, pomyślała żona lekarza, nawet jeśli zorientowałeś się, że nie jestem ślepa, nic mnie to nie obchodzi i tak po mnie tu nie przyjdziesz. Przerzuciła motykę przez ramię jak grabarz udający się do pracy i ruszyła prosto przed siebie, nie robiąc ani jednego błędnego kroku. Sierżancie, niech no pan spojrzy, zawołał jeden z żołnierzy, idzie, jakby widziała, Ślepi szybko uczą się samodzielności, wyjaśnił autorytatywnie sierżant.
Ziemia była twarda, ubita, poprzerastana korzeniami pod powierzchnią. Z trudem udało im się wykopać grób. Pracowali na zmianę, taksówkarz, dwaj policjanci i pierwszy ślepiec. W obliczu śmierci każdy puszcza w niepamięć nienawiść i złość, choć stare rany nie zabliźniają się łatwo, czego liczne przykłady mamy zarówno w literaturze, jak i w życiu, lecz tu w głębi serc zgromadzonych ślepców nie było śladu zapiekłej nienawiści, cóż bowiem znaczy ukradziony samochód wobec martwego, sponiewieranego ciała złodzieja samochodów. Nie trzeba oczu, by domyślić się, że jego twarz nie ma nosa ani warg. Zdołali wykopać płytki grób na pół metra. Grubemu trupowi brzuch wystawałby ponad powierzchnię. Na szczęście złodziej samochodów był chudy jak wiór, tak chudy, że niemal widać mu było wnętrzności, jakby pościł przed śmiercią. Starczyłoby miejsca dla jeszcze jednego. Nie zmówili modlitwy, tylko dziewczyna w ciemnych okularach, targana wciąż wyrzutami sumienia, zaproponowała nieśmiało, by postawić krzyż, ale nikt nie słyszał, aby zmarły wspominał o Bogu. Lepiej więc o tym zapomnieć i mieć nadzieję, że czyn ten zostanie im wybaczony. Poza tym trudno byłoby niewidomym zrobić krzyż, pewnie też od razu wpadłby nań któryś z nieszczęsnych pacjentów szpitala. Mogli już wrócić do sali, w zamkniętej przestrzeni czuli się o wiele pewniej niż w rozległym ogrodzie, tu przynajmniej nikt nie mógł się zgubić. Z wyciągniętymi rękami, poruszając palcami jak owady badające przestrzeń czułkami, szli niemal bezbłędnie. Być może niedługo u bardziej wrażliwych ślepców rozwinie się to, co nazywamy intuicją przestrzenną. Weźmy na przykład żonę lekarza, która swobodnie poruszała się w labiryncie sal, zakamarków i korytarzy, wiedząc dokładnie, kiedy skręcić, a kiedy stanąć przed drzwiami i otworzyć je bez wahania, nie musiała nawet liczyć łóżek, żeby odszukać swoje miejsce. Teraz usiadła na łóżku obok męża i jak zwykle rozmawiali szeptem. Od razu widać, że to ludzie wykształceni, bo zawsze mieli sobie coś do powiedzenia, nie tak jak inne małżeństwa, choćby pierwszy ślepiec i jego żona, którzy po pełnym czułości i łez powitaniu przestali się do siebie odzywać, jakby wszechobecny smutek przyćmił miłość, stając się ich dniem powszednim. Zezowaty chłopiec skarżył się, że jest głodny, choć dziewczyna w ciemnych okularach odejmowała sobie od ust, żeby nakarmić malca. Od kilku godzin chłopiec nie pytał o matkę, ale gdy zaspokoił pierwszy głód, a jego ciało uwolniło się od prozaicznych, egoistycznych potrzeb wynikających z głęboko zakodowanej woli przetrwania, nagle poczuł jej brak. Być może z powodu nocnej strzelaniny lub z przyczyn niezależnych od wojska śniadania nie dostarczono. Zbliżała się pora obiadu, żona lekarza spojrzała ukradkiem na zegarek. Dochodziła pierwsza po południu, nic dziwnego, że wygłodniali ślepcy zebrali się przy głównym wejściu. Jedni chcieli jakoś zapełnić czas, inni wychodzili z założenia, że kto pierwszy, ten lepszy. Zgromadzeni pilnie wsłuchiwali się w dźwięki dobiegające z zewnątrz, czekając na odgłosy kroków żołnierzy, którzy przyniosą upragnione jedzenie. Internowani z lewego skrzydła nie wychodzili w obawie przed nagłym oślepnięciem, które mogłoby nastąpić w wyniku bezpośredniego kontaktu ze ślepymi, tylko przez uchylone drzwi od czasu do czasu wyjrzało na korytarz kilka wygłodniałych twarzy zarażonych. Czas mijał. Niektórzy ślepcy zmęczeni oczekiwaniem usiedli na podłodze korytarza, inni wrócili do swoich sal. Wreszcie dał się słyszeć znajomy szczęk otwieranych drzwi. Podnieceni ludzie wstali i potykając się oraz popychając nawzajem, ruszyli w kierunku, skąd, jak im się wydawało, dochodziły znajome odgłosy. Po chwili stanęli zdezorientowani, nie mogąc dokładnie zlokalizować źródła dźwięku, zaraz jednak ruszyli, upewniwszy się, że są to bez wątpienia kroki żołnierzy, którym towarzyszyła uzbrojona eskorta.
Będąc wciąż pod wrażeniem tragicznych nocnych wydarzeń, żołnierze postanowili, że tym razem nie postawią kartonów z żywnością przed wejściem do pierwszego i drugiego skrzydła, lecz w głównym holu, I cześć, powiedzieli, dalej niech sobie radzą sami. Przyzwyczajeni do dziennego światła, gdy otworzyli drzwi, nie od razu zauważyli czekających w ciemnościach ślepców. Dopiero po chwili, widząc ich wylęknione twarze, przerażeni rzucili kartony na ziemię i z krzykiem zaczęli uciekać. Dwaj żołnierze z eskorty czekający dotąd na schodach, Bóg jeden wie dlaczego, ze strachu czy też może wypełniając rozkaz, stanęli w otwartych drzwiach i oddali serię z karabinów maszynowych. Ślepcy bezwładnie zaczęli osuwać się jedni na drugich, a choć byli już martwi, ich ciała wciąż przeszywał grad pocisków. Wszystko to odbywało się jakby w zwolnionym tempie, jedno ciało, drugie ciało, jak w kinie albo w telewizji. Strzały padały na oślep, ale żołnierze przysięgali później na sztandar, że działali zgodnie z rozkazami, a co więcej, w obronie własnej oraz nie uzbrojonych towarzyszy niosących pomoc niewidomym i że nagle zostali zaatakowani przez bandę ślepców. W popłochu zaczęli wycofywać się w stronę bramy osłaniani przez uzbrojonych kolegów, którzy trzęsącymi się rękami trzymali wycelowane w budynek karabiny, jakby pozostali przy życiu ślepcy szykowali się do krwawego odwetu. Jeden z żołnierzy, sparaliżowany strachem, powtarzał, Ja tam już nie wrócę, nawet gdyby mieli mnie zabić, nie wrócę. I rzeczywiście, nie wrócił, tego samego bowiem dnia, po południu, podczas zmiany warty, żołnierz ten dołączył do grona ludzi dotkniętych białą chorobą. Miał szczęście, że nosił mundur, gdyż inaczej wepchnięto by go do budynku, gdzie przebywali współtowarzysze zabitych przez niego ślepców i strach pomyśleć, jakby się to mogło dla niego skończyć. Sierżant powiedział, Najlepiej, żeby zdechli z głodu, skończyłaby się cała ta epidemia. Jak wiemy, nie on pierwszy myślał w ten sposób, ale na szczęście ruszyło go sumienie i dodał, Od tej pory stawiamy kartony z żywnością w połowie drogi od bramy do budynku, będą musieli je sami stamtąd odbierać, ale uważajcie, jeden podejrzany ruch i macie strzelać. Wrócił do swej kwatery, włączył mikrofon i uważnie dobierając słowa oraz przypominając sobie, co zwykle mówi się w podobnych momentach, ogłosił komunikat, Z żalem stwierdzamy, że z powodu zorganizowanego buntu sytuacja stała się krytyczna, w związku z czym wojsko zostało zmuszone do użycia siły i nie ponosi winy za całe to wydarzenie, jak też za bezpośrednie lub pośrednie konsekwencje z niego wynikające. Od dziś żywność stawiana będzie na drodze prowadzącej do głównej bramy i stamtąd internowani mają obowiązek ją odbierać, Ostrzegam, że najmniejsza próba pogwałcenia rozkazów, co miało miejsce przed chwilą i minionej nocy, zostanie srodze ukarana. Po krótkiej przerwie, nie wiedząc, jak zakończyć komunikat, powtórzył, Wojsko nie ponosi winy za całe wydarzenie, nie ponosimy żadnej winy.
Huk wystrzałów odbił się echem o ściany ciasnego holu, wywołując panikę. W pierwszej chwili internowani myśleli, że żołnierze wpadną do sal i zaczną strzelać na oślep, realizując w ten sposób zadanie ostatecznej likwidacji wszystkich ślepców. Niektórzy chowali się pod łóżka, inni sparaliżowani strachem nie ruszali się z miejsc, paru osobom być może przyszło do głowy, że wolą umrzeć, niż żyć tak dalej, i że śmierć powinna nadejść jak najszybciej. Pierwsi doszli do siebie internowani z lewego skrzydła. Gdy rozległy się strzały, początkowo zaczęli uciekać w popłochu, później jednak cisza zwabiła ich z powrotem do drzwi prowadzących do holu. Ujrzeli stos ciał w kałuży krwi, rozlewającej się niczym żywy stwór po kamiennej posadzce, oraz kartony z żywnością. Głód wygnał ich na korytarz, upragnione jedzenie stało tuż-tuż, co prawda przeznaczone było dla ślepych, a posiłek dla nich zgodnie z regulaminem miał być dostarczony w drugiej kolejności, ale kogo teraz obchodził regulamin, nikt ich przecież nie zobaczy, a jak słusznie mawiali nasi przodkowie, którzy znali się na rzeczy, nic tak nie kusi jak owoc zakazany. Kilka wygłodniałych osób zrobiło parę kroków do przodu, ale zlękli się, że być może zastawiono na nich pułapkę i przypomnieli sobie o zarazkach czyhających na nieostrożnych pośród martwych ciał, a przede wszystkim w kałuży krwi. Kto wie, jakie toksyny wydziela ta lepka ciecz, jaką trucicielską ma moc. Może z rozkładających się ciał ślepców ulatnia się jakaś śmiertelna substancja. Przecież oni nie żyją, nic nam nie grozi, powiedział jeden z internowanych, próbując uspokoić towarzyszy, ale efekt tych słów był odwrotny. Cóż z tego, że byli martwi, nieruchomi i nie oddychali, może biała ślepota była chorobą duszy, a jeśli tak, to przecież właśnie teraz dusze owych nieszczęśników wyzwolone z ciała mogły wreszcie dopełnić aktu zemsty, bo jak świat światem nie ma nic łatwiejszego niż rozsiewać zło. Jednak kartony z żywnością mimo woli przyciągały spojrzenia, a żołądki wbrew wszelkim racjonalnym przesłankom, wbrew rozsądkowi domagały się jedzenia. Z jednego kartonu wylał się biały płyn, który zmieszał się z czerwoną plamą krwi. Sądząc po charakterystycznym kolorze było to mleko. Dwóch odważnych, a może bardziej zdesperowanych ludzi, jakże trudno to czasem odróżnić, zbliżyło się do kartonów. Już wyciągali po nie ręce, gdy nagle w drzwiach prowadzących do prawego skrzydła pojawiło się kilku ślepców. Niedoszli złodzieje ostrożnie się wycofali. Mieli jednak nadzieję, że w obliczu śmierci, powodowani szacunkiem i litością, ślepcy zajmą się zabitymi współtowarzyszami i może przez nieuwagę zostawią kilka kartonów z jedzeniem. Nawet parę porcji z pewnością zaspokoiłoby potrzeby garstki zarażonych z lewego skrzydła. Kilku z nich chciało nawet podejść do ślepców i poprosić, Miejcie nad nami litość, zostawcie choć jeden karton, może to dziś ostatnia dostawa żywności. Jednak w końcu zrezygnowali z tego pomysłu. Tymczasem ślepcy, jak to ślepcy, poruszali się po omacku, potykając się, szurając nogami, lecz mimo panującego chaosu zdołali podzielić się zadaniami. Jedni, brodząc w lepkiej krwi zmieszanej z mlekiem, zaczęli przenosić ciała do ogrodu, inni zajęli się żywnością i roznosili kartony do poszczególnych sal. Wśród nich prym wodziła kobieta, sprawiająca wrażenie wszechobecnej, pomagała nosić kartony, zachowywała się tak, jakby wskazywała drogę, co biorąc pod uwagę jej ślepotę było przecież absurdem. Przez przypadek zwróciła twarz w stronę, gdzie stali zarażeni, jakby ich zauważyła lub wyczuła czyjąś obecność. Wkrótce korytarz opustoszał, została tylko wielka kałuża krwi, nieco mniejsza plama rozlanego mleka i czerwone, mokre ślady butów. Wygłodniali ludzie z rezygnacją zamknęli drzwi i wrócili do siebie. Byli tak przygnębieni i rozczarowani, że jeden z nich nie wytrzymał i powiedział, Prędzej czy później i tak wszyscy oślepniemy, trzeba było do nich podejść, przynajmniej dostalibyśmy coś do jedzenia, Może żołnierze przyniosą nam obiad, odezwał się inny, Był pan w wojsku, spytał pierwszy, Nie, Tak myślałem.
Mieszkańcy dwóch pierwszych sal, z których pochodzili zabici, zgromadzili się w celu ustalenia, czy najpierw pogrzebią ofiary, czy rozdzielą żywność. Nikt nie zapytał, kto zginął. Pięciu zabitych mieszkało w drugiej sali, nie wiadomo więc, czy znali ich od początku, czy też zawarli znajomość później, wymieniając na korytarzu uwagi na temat swego smutnego położenia. Żona lekarza nie pamiętała, kiedy przybyli. Znała natomiast czterech pozostałych zabitych, spali z nią, jeśli można tak się wyrazić, pod jednym dachem, chociaż o jednym z nich niewiele mogłaby powiedzieć, trudno bowiem oczekiwać, by zupełnie obcy człowiek zdradził jej historię swego życia, Co innego dziewczyna w ciemnych okularach, jeśli przyjmiemy, że pokojówka miała rację, ów mężczyzna kochał się z nią w hotelu. Biedaczka, nigdy nie dowie się, że znajdowała się tak blisko człowieka, który otoczył ją morzem bieli. Kolejnymi ofiarami byli taksówkarz i dwaj policjanci. Trzej rośli mężczyźni, którzy z racji swojego zawodu umieli nie tylko sami się bronić, ale musieli występować również w obronie innych. Teraz leżeli pokonani, czekając aż dopełni się ich los. Musieli czekać nie dlatego, że przegrali z egoizmem żywych, lecz z powodów bardziej prozaicznych. Zakopanie dziewięciu ciał w twardej ziemi przy użyciu jednej motyki wymagało co najmniej kilku godzin pracy. Było więc zrozumiałe, że wolontariusze, ogólnie rzecz biorąc ludzie dobrego serca, musieli wpierw napełnić żołądki, by móc zająć się zmarłymi. Porcjowane jedzenie łatwo dawało się podzielić, To dla ciebie, to dla mnie, to dla ciebie, to dla mnie, aż do opróżnienia kartonów. Jednak niecierpliwość i głód paru mniej rozgarniętych ludzi, którzy pomni wydarzeń sprzed kilku godzin, przerazili się, że nie starczy dla nich jedzenia, skomplikowały tę prostą czynność, choć na ich usprawiedliwienie należy dodać, że w zaistniałych okolicznościach trudno było zachować rozsądek. Łatwo sobie wyobrazić, jak ciężko jest policzyć ludzi i rozdać żywność, jeśli się ich nie widzi. W dodatku niektórzy mieszkańcy drugiej sali, gwałcąc wszelkie zasady uczciwości, próbowali wmówić reszcie, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. Żona lekarza szybko wykryła oszustwo, lecz uznała, że lepiej to przemilczeć. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wyszło na jaw, że nie jest ślepa, w najlepszym razie stałaby się służącą wszystkich, w najgorszym niewolnicą kilku. Propozycja wyboru przewodniczącego sali, wysunięta na początku przez dziewczynę w ciemnych okularach, być może pomogłaby rozwiązać kilka mniej lub bardziej ważkich problemów, jednak tylko pod warunkiem, że nikt nie podważyłby autorytetu wybranej osoby, który w istniejących okolicznościach i tak był kruchy, i wciąż kwestionowany. Miałoby to sens jedynie wówczas, gdyby wszyscy podporządkowali się jego decyzjom, kierując się wspólnym dobrem. Jeśli nie uda nam się zachować spokoju, pomyślała żona lekarza, wkrótce się pozabijamy. Przyrzekła sobie porozmawiać z mężem o tych trudnych sprawach i dalej rozdawała jedzenie.
Czy to z lenistwa, czy z powodu delikatnych żołądków, nikt nie kwapił się do podjęcia niewdzięcznej pracy grabarza. Z racji swojej profesji lekarz czuł się zobowiązany przypomnieć o czekającym ich zadaniu, Chodźmy zakopać ciała, powiedział bez przekonania, ale nikt się nie ruszył. Wyciągnięci na swych łóżkach ludzie potrzebowali chwili spokoju, by strawić obiad, niektórzy posiliwszy się od razu zasnęli. Nic dziwnego, po tylu przeżyciach i stresach, mimo że nie udało im się całkowicie zaspokoić głodu, ciało poddało się lenistwu, co jest naturalną reakcją na procesy chemiczne zachodzące w żołądku. Późnym popołudniem, gdy zaczął zapadać zmierzch, a światło lamp nadal było tak słabe, że aż trudno uwierzyć, by kiedykolwiek mogło do czegoś służyć, lekarz i jego żona zdołali namówić dwóch mężczyzn, by pomogli im pogrzebać zwłoki w ogrodzie. Ociągali się wprawdzie, ale bez ich pomocy nie dałoby się porozdzielać sztywnych ciał. Dotknięci białą chorobą ludzie mieli nad autentycznymi ślepcami przewagę, którą można by określić jako iluzję światła. Dzień czy noc, świt czy zmierzch, cichy poranek czy gwarne południe, wciąż otaczała ich świetlista biel zamglonego słońca. Nie byli to zwykli niewidomi pogrążeni w ciemnościach, lecz ludzie zatopieni w blasku światła. Kiedy lekarz wspomniał, że trzeba będzie rozdzielić ciała, jeden ze ślepych, którzy zgodzili się mu pomóc, zapytał, jak rozpoznają tożsamość zabitych, pytanie całkiem logiczne dla osoby niewidomej. Lekarz zmieszał się, a jego żona nie przyszła mu z pomocą, w obawie że zdradzi swój sekret. Lekarz jednak szybko odzyskał pewność siebie, Słuchajcie, powiedział, uśmiechając się na dźwięk swego stanowczego głosu, ludzie przyzwyczajają się do używania oczu i nawet gdy już przestali widzieć, przetwarzają wszystko na obrazy, Wiemy przecież, że leży tu czterech naszych ludzi, taksówkarz, dwaj policjanci i jeszcze jeden człowiek, który z nami mieszkał, tak więc weźmiemy pierwsze z brzegu ciała, zakopiemy je jak trzeba i w ten sposób spełnimy nasz obowiązek. Obaj pomocnicy zgodzili się z lekarzem i na zmianę zaczęli kopać groby. Jednak żaden z tych ślepych pomocników nie domyślił się, że zakopują dokładnie te ciała, które należało pogrzebać. Nie trzeba wyjaśniać, czyja ręka, niby przypadkiem, kierowała dłonią lekarza, chwytała nogę lub ramię trupa, a on tylko mówił, Ten, tamten. Kiedy zakopali dwóch zabitych, z budynku wyszło trzech następnych mężczyzn gotowych do pomocy. Gdyby ktoś powiedział im, że jest już ciemna noc, pewnie żaden by się tu nie pojawił. Wiadomo bowiem, że z psychologicznego punktu widzenia, nawet dla ślepca istnieje różnica pomiędzy grzebaniem zmarłych za dnia i wtedy gdy słońce dawno znikło za horyzontem. Kiedy spoceni i zabrudzeni ślepcy wrócili do sali, wciąż czuli w nozdrzach zapach rozkładających się ciał. Tuż po ich powrocie do sali odezwał się głos z głośnika, powtarzając znane wszystkim instrukcje. Nie było żadnej wzmianki o wydarzeniach minionego dnia, o strzałach i stosie trupów, padały tylko ostrzeżenia w stylu, Opuszczenie budynku bez zezwolenia grozi natychmiastowym rozstrzelaniem albo internowani mają obowiązek grzebać ciała zmarłych bez zbędnych formalności. Jednak tym razem z racji nabytych doświadczeń, a wiadomo, że doświadczenie stoi u podstaw wszelkich nauk, słowa te nabrały szczególnej wymowy. Jedynie informacja o dostarczaniu trzech posiłków dziennie zabrzmiała groteskowo, jako że podszyta była trudną do przełknięcia ironią. Kiedy głos zamilkł, lekarz, który zdążył już poznać rozkład budynku, udał się sam do drugiej sali i poinformował, Nasi są już pochowani, W takim razie możecie pochować i resztę, odezwał się męski głos, Ustaliliśmy, że mieszkańcy każdej sali grzebią swoich, zabraliśmy cztery ciała, Dobra, dobra, jutro zajmiemy się naszymi, odezwał się inny mężczyzna, po czym zmienionym głosem zapytał, Przynieśli już jedzenie, Nie, odparł lekarz, Ale przecież przed chwilą zakomunikowali, że będą przywozić trzy posiłki dziennie, Wątpię, żeby dotrzymali słowa, Musimy więc dzielić tę żywność, która przychodzi, wtrącił kobiecy głos, Dobrze, porozmawiamy o tym jutro, odparł lekarz, Niech i tak będzie, zgodziła się kobieta. Wychodząc z sali lekarz usłyszał głos pierwszego mężczyzny, Nareszcie wiemy, kto tu rządzi. Zatrzymał się, czekając na reakcję pozostałych. Odezwała się ta sama kobieta, Jeśli się nie zorganizujemy, zaczną nami rządzić strach i głód, i tak już powinniśmy się wstydzić, że nie pomogliśmy im pochować zabitych, Jak pani taka mądra, to niech pani sama tam idzie, Sama nie dam rady, ale chętnie pomogę, Nie warto się kłócić, wtrącił drugi mężczyzna, Zrobimy to jutro rano. Lekarz westchnął, zdając sobie sprawę, że za chwilę wspólne życie stanie się coraz trudniejsze. Wyszedł na korytarz i poczuł nagłą potrzebę wypróżnienia. Wiedział, że w pobliżu nie ma żadnej łazienki, zaryzykował jednak i poszedł dalej. Miał nadzieję, że ktoś pamiętał, by zanieść do ubikacji papier toaletowy, który dostarczano wraz z żywnością i środkami czystości. Dwa razy pomylił drogę, ogarniało go coraz większe zdenerwowanie, gdyż czuł, że dłużej nie wytrzyma, w ostatniej chwili wszedł do prymitywnej ubikacji z dziurą w podłodze, i w pośpiechu zaczął rozpinać spodnie. Smród był tu nie do wytrzymania. Poczuł, że wdepnął w coś miękkiego, odchody kogoś, kto nie trafił w otwór lub przestał przejmować się zasadami higieny. Zastanawiał się, jak naprawdę wygląda to miejsce, otaczała go przecież lśniąca biel, jak wyglądają ściany, podłoga, której nie widzi, i nagle doszedł do absurdalnego wniosku, że świetlista biel w ubikacji śmierdzi. Co za koszmar, wkrótce wszyscy zwariujemy z tego nieszczęścia, pomyślał. Chciał się podetrzeć, ale nie znalazł papieru. Obmacał ścianę za sobą, Gdzieś tu powinien znajdować się uchwyt do papieru lub przynajmniej jakiś haczyk, na którym ktoś może zostawił strzępy podartej gazety. Niczego nie znalazł. Stojąc tak z rozstawionymi nogami i opuszczonymi spodniami dotykającymi brudnej podłogi, poczuł się nieszczęśliwy i upokorzony do granic wytrzymałości, Ślepy, ślepy, ślepy powtarzał z rozpaczą i nie mogąc się opanować, zaczął bezgłośnie szlochać. Zrobił kilka kroków do przodu i uderzył w ścianę. Wyciągnął przed siebie jedną rękę, potem drugą i w końcu znalazł wyjście. Usłyszał jakieś szuranie, ktoś inny też szukał ubikacji i potykając się, przeklinał pod nosem, Cholera, gdzie te łazienki, ale jego głos brzmiał obojętnie, jakby tak naprawdę było mu w istocie wszystko jedno. Przeszedł tuż obok lekarza, nieświadom bliskości drugiej osoby, ale czy miało to teraz jakieś znaczenie. Sytuacja była krępująca, a właściwie byłaby krępująca w innych okolicznościach, mimo to na wpół rozebrany lekarz w ostatniej chwili zdołał podciągnąć spodnie. Potem, gdy miał już pewność, że znów jest sam, opuścił je z powrotem, ale za późno, poczuł, że zabrudził się jak nigdy w życiu. Tyle jest sposobów, by zmienić się w zwierzę, pomyślał, To dopiero pierwszy krok. Wiedział jednak, że nie ma prawa narzekać, bo jest jeszcze ktoś, kto bez obrzydzenia go umyje.
Leżący na łóżkach ślepcy czekali, aż sen zlituje się i ukoi ich smutek. Ostrożnie, jakby ktoś mógł podejrzeć tę żenującą scenę, żona lekarza pomogła mężowi wyczyścić spodnie. W sali panowała nabrzmiała bólem cisza jak w szpitalu, gdzie pacjenci cierpią we śnie. Żona lekarza siedziała na łóżku i czujnie wpatrywała się w zbolałe ciała śpiących, czyjąś trupio bladą twarz, czyjeś ramię poruszające się we śnie. Zastanawiała się, czy kiedyś też oślepnie, i wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego nadal widzi. Zmęczonym ruchem podniosła rękę, by odgarnąć włosy z czoła, i pomyślała, Niedługo wszyscy zaczniemy śmierdzieć. W tym momencie usłyszała czyjeś westchnienia, szepty, najpierw cichy, potem głośny płacz, dźwięki, które brzmiały jak słowa i zapewne były słowami, ale ich sens gubił się w narastającym krzyku, bełkocie i jękach. Z głębi sali dał się słyszeć głos pełen oburzenia, Świntuchy, zachowują się jak zwierzęta. A przecież byli to tylko ślepi ludzie, ślepa kobieta i ślepy mężczyzna, którzy nie dowiedzą się o sobie niczego więcej poza tym, że są ślepi.
Kto próbuje oszukać żołądek, wstaje o świcie. Niektórzy ślepcy wiercili się w łóżkach już w nocy, lecz nie dlatego, że dokuczał im głód, a dlatego że rozregulowało się w nich to, co nazywamy zegarem biologicznym, i uważali, że jest już dzień. Budzili się z myślą, że zaspali, ale po chwili chrapanie sąsiadów wyprowadzało ich z błędu. Zjawisko to, opisywane w książkach, jakże często zdarza się również w życiu. Ludzie, którzy budzą się o świcie z własnej woli lub z przyczyn od nich niezależnych, z przykrością znoszą beztroskie chrapanie innych. Jest to szczególnie trudne w opisywanym przypadku. Co innego być ślepym i spać, a co innego budzić się, otwierając bezużyteczne oczy. W obliczu straszliwej katastrofy, którą staramy się tu opisać, obserwacje natury psychologicznej można by snuć w nieskończoność, lecz poczynione wyżej uwagi mają jedynie wyjaśnić przyczynę tak wczesnego przebudzenia się większości ślepców. Jak już wspomnieliśmy, jednych wyrwały ze snu skurcze żołądka, innych nerwowe oczekiwanie dnia, lecz mimo narastającej niecierpliwości nikt nie hałasował bardziej niż pozwalały na to miejsce i okoliczności. W sali znajdowali się nie tylko ludzie dobrze wychowani, ale i prymitywni, którzy nie zważając na innych, po przebudzeniu pluli i puszczali gazy, co zresztą robili również w ciągu dnia. Panował tu straszliwy zaduch, ale nie dało się temu zapobiec, gdyż okna znajdowały się zbyt wysoko, by je otworzyć, a na korytarzu śmierdziało jeszcze bardziej.
Lekarz i jego żona leżeli przytuleni do siebie nie tylko z uwagi na wąskie łóżko, ale z wewnętrznej potrzeby, i jedynie siłą woli powstrzymali się, by nie zrobić tego, co w środku nocy uczynili ich sąsiedzi, kobieta i mężczyzna, nazwani przez kogoś świntuchami. Żona lekarza spojrzała na zegarek. Dwadzieścia trzy minuty po drugiej. Spojrzała jeszcze raz, sekundnik stał w miejscu. Zapomniała nakręcić ten przeklęty zegarek, nie potrafiła dopilnować nawet najprostszych czynności, i to zaledwie po trzech dniach odosobnienia. Z jej ust wyrwał się stłumiony szloch, jakby przytrafiło jej się najgorsze nieszczęście. Lekarz pomyślał, że jego żona oślepła, że nastąpiło to, czego tak bardzo się obawiali. Już chciał zapytać, czy widzi tylko biel, ale w tej samej chwili usłyszał, Nie, nie, to nie to, a po chwili szept tłumiony przez kołdrę zakrywającą ich twarze, Ale ze mnie idiotka, nie nakręciłam zegarka, i niepocieszona rozpłakała się jak dziecko. Jej szlochanie obudziło dziewczynę w ciemnych okularach, która wstała i z wyciągniętymi rękami zbliżyła się do miejsca, skąd dochodził płacz, Co się stało, czy mogę pani pomóc, spytała dotykając przykrytych kołdrą ciał. W tym momencie wrodzone poczucie taktu nakazało jej szybko odejść, ale nie cofnęła rąk, uniosła je tylko lekko, tak że zaledwie dotykały chropowatej i wilgotnej powierzchni grubego koca, Czy mogę pani pomóc, powtórzyła pytanie i dopiero wtedy cofnęła ręce, gubiąc je w sterylnej bieli. Żona lekarza, wciąż łkając, wstała z łóżka i przytuliła się do dziewczyny, Nie, nic się nie stało, nagle zrobiło mi się smutno, Jeśli taka silna osoba jak pani traci nadzieję, to znaczy, że nie ma dla nas ratunku, zasmuciła się dziewczyna. Żona lekarza uspokoiła się nieco i z bliska przyjrzała dziewczynie. Zapalenie spojówek prawie zniknęło, szkoda że nie mogła jej tego powiedzieć, na pewno by się ucieszyła, chociaż w tej sytuacji było to niedorzeczne, nie dlatego że dziewczyna oślepła, lecz dlatego że wszyscy wokół byli ślepi, bo po co komu takie przejrzyste, piękne oczy, jeśli nie ma kogoś, kto mógłby w nie spojrzeć. Każdy ma chwilę słabości, powiedziała żona lekarza, Ważne, że jeszcze potrafimy płakać, łzy są czasem prawdziwym zbawieniem, umarlibyśmy, gdybyśmy od czasu do czasu nie mogli sobie popłakać, Dla nas nie ma zbawienia, szepnęła dziewczyna, Kto wie, ta choroba nie przypomina zwykłej ślepoty, może zniknąć równie nagle, jak się pojawiła, Za późno dla tych, którzy już umarli, Wszyscy kiedyś umrzemy, Ale nie musimy ginąć, a ja zabiłam człowieka, Proszę się nie obwiniać, to był fatalny splot okoliczności, wszyscy jesteśmy w równym stopniu winni i niewinni, nieczyste sumienie powinni mieć tylko żołnierze, którzy nas pilnują, ale i oni mogą usprawiedliwić się strachem, Cóż z tego, że ten biedak mnie obmacywał, nadal by żył, a mnie nie ubyłoby ciała, Niech pani przestanie o tym myśleć, proszę odpocząć, zasnąć. Odprowadziła ją do łóżka, Proszę się położyć, Pani jest taka dobra, powiedziała dziewczyna i dodała ściszonym głosem, Nie wiem, co robić, będę miała okres, a nie zabrałam podpasek, Proszę się nie martwić, ja coś znajdę. Dziewczyna w ciemnych okularach wyciągnęła ręce, bezradnie szukając kobiety, a żona lekarza delikatnie ujęła jej dłonie błądzące w powietrzu, Proszę odpocząć, powtórzyła. Dziewczyna zamknęła oczy i pewnie by zasnęła, gdyby nie nagły hałas. Ktoś wracając z łazienki pomylił łóżka i położył się na pryczy sąsiada, który również wyszedł za potrzebą, ale żaden z nich nie wszczął awantury, nie krzyknął, Następnym razem niech pan uważa. Żona lekarza stała i przyglądała się rozmawiającym mężczyznom. Zauważyła, że prawie nie gestykulują, a ich ciała są nieruchome. Zrozumieli, że zdani są jedynie na swój głos i słuch. Na pewno brakowało im rąk, których mogliby użyć podczas kłótni lub walki, ale zrozumieli, że nie warto kłócić się o łóżko, tak jak nie warto sprzeczać się o wiele innych rzeczy, wystarczyło po prostu się dogadać. Łóżko numer dwa jest moje, trzecie należy do pana, jasne, Gdybyśmy nie byli ślepi, nic by się nie stało, Właśnie, sęk w tym, że jesteśmy ślepi. Żona lekarza szepnęła do męża, Mamy tu cały świat jak na dłoni.
Niestety, niecały. Jedzenie wciąż się spóźniało. Ludzie powychodzili z sal, zebrali się w holu, nasłuchując, czy z głośnika nie padnie rozkaz, odebrać jedzenie. Niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę. Wiedzieli, że będą musieli wyjść na dziedziniec, by odebrać żywność, którą zgodnie z wcześniejszym komunikatem żołnierze mieli zostawić na chodniku między bramą a głównym wejściem. Bali się, że to jakieś oszustwo, zasadzka. Kto wie, czy, tak jak to było ostatnio, nie zaczną do nas strzelać, Oni są zdolni do wszystkiego, Nie można im ufać, Ja tam nie wyjdę, Ja też, Ktoś musi, jeśli chcemy jeść, Kto wie, może lepiej zginąć od jednego strzału niż powoli zdychać z głodu, Ja idę, Ja też, Nie możemy wyjść wszyscy, żołnierzom to się nie spodoba, Jeszcze się przestraszą, pomyślą, że zamierzamy uciec, dlatego zabili tamtego rannego, Musimy się zdecydować, Trzeba być bardzo ostrożnym, pamiętacie, co się stało wczoraj, dziewięciu zabitych, nie do wiary, Boją się nas, Ja też się ich boję, Ciekawe, czy oni też ślepną, Kto, Żołnierze, Uważam, że powinni oślepnąć pierwsi. Wszyscy się z tym zgodzili, a ktoś nawet dodał to, o czym każdy po cichu myślał, Przynajmniej nie mogliby do nas strzelać. Czas mijał, a z głośnika nie wydobył się żaden dźwięk. Aby skrócić czas oczekiwania, ślepy z pierwszej sali zapytał, Pogrzebaliście już swoich, Jeszcze nie, Zaczynają śmierdzieć, niedługo wszystkich zarażą, Mogą sobie cuchnąć i zarażać, ale jeśli o mnie chodzi, nie ruszę palcem, póki czegoś nie zjem, przecież wczoraj mówiliśmy, najpierw żarcie, potem robota, Nieprawda, najpierw chowa się zmarłych, a potem idzie na stypę, Ze mną jest odwrotnie. Po krótkiej ciszy znów ktoś się odezwał, Zastanawiam się, Nad czym, Jak podzielimy jedzenie, Tak jak przedtem, przecież wiemy, ilu nas jest, rozdamy porcje, każdy dostanie swoją część, tak jest najprościej, Ale ten sposób się nie sprawdził, byli tacy, co oszukiwali i wzięli podwójne porcje, To znaczy, że źle dzielono jedzenie, I tak będzie nadal, jeśli nie wprowadzimy dyscypliny, och, gdyby był wśród nas ktoś, kto chociaż trochę widzi, Natychmiast wymyśliłby jakiś fortel, by zagrabić jak najwięcej dla siebie. Ktoś powiedział, że w krainie ślepców nawet jednooki jest królem, Dajcie spokój, To nie to samo, Tu nawet jednooki by sobie nie poradził, Najlepiej podzielić jedzenie na równe części i zanieść do swojej sali, potem każdy rozda według potrzeb to, co przyniósł, Kto to powiedział, Ja, Kto ja, Ja, Z której jest pan sali, Z drugiej, Od razu się domyśliłem, znalazł się cwaniak, u was jest mniej ludzi, a żądacie więcej żarcia niż ci, co mają pełne sale, Myślałem, że tak będzie prościej, Już gdzieś to słyszałem, że kto rządzi, ten dzieli, a jeśli nie umie dzielić, to albo jest głupi, albo nie zna się na dzieleniu, Do diabła, przestańcie wreszcie, dość mam tych ludowych mądrości. Powinniśmy zanieść kartony do jadalni, każda sala wybierze do podziału żywności trzech ludzi, co trzy głowy to nie jedna, dopilnują porządku i sprawiedliwego podziału. A jak sprawdzić, że w sali jest tyle osób, ile deklarują przedstawiciele, Mamy chyba do czynienia z uczciwymi ludźmi, Czy to znowu ten cwaniaczek z dwójki, Nie, to ja, Znalazł się rycerz, prawda jest taka, że wszystkim kiszki grają marsza.
Jakby w odpowiedzi na magiczne hasło, sezamie otwórz się, z głośników padła komenda, Uwaga, uwaga, internowanym zezwala się wyjść i odebrać żywność, Jeśli ktoś zbliży się do bramy, otrzyma słowne ostrzeżenie, a gdy to nie poskutkuje, zostanie zastrzelony. Ślepcy powoli zaczęli przesuwać się w stronę wyjścia, niektórzy skręcili w prawo przekonani, że tam są drzwi, inni, nie ufając ograniczonemu zmysłowi orientacji, dreptali wzdłuż ściany, by wykluczyć możliwość pomyłki. Należało iść do końca korytarza, gdzie ściana załamywała się pod kątem prostym, i dalej w stronę wyjścia. Zniecierpliwiony głos powtórzył komendę. Nagła zmiana tonu wystraszyła nawet najbardziej ufnych ślepców. Ktoś powiedział, Ja stąd nie wyjdę, chcą nas wywabić i potem wszystkich pozabijać. Ja też nie idę, Ani ja, odezwał się stanowczo trzeci głos. Stanęli, nie wiedząc, co robić. Parę osób było gotowych wyjść na zewnątrz, ale wkrótce ich także sparaliżował strach. Znów usłyszeli głos z megafonu, Jeśli w ciągu trzech minut nikt nie wyjdzie, zabieramy jedzenie. Groźba zepchnęła strach w najdalsze zakamarki świadomości. Uczucie to było jak zwierzę, które zmuszone do odwrotu czai się, czekając na dogodną chwilę, by znów zaatakować. Przerażeni ślepcy wyszli na dziedziniec, chowając się jeden za drugim. Nie wiedzieli, że wbrew ich oczekiwaniom żołnierze nie postawili kartonów w pobliżu schodów, ponieważ obawiali się zarazić od liny, której chwytali się ślepcy. Kartony ułożone jedne na drugich stały tam, gdzie wcześniej żona lekarza znalazła motykę, Naprzód, naprzód, rozkazał sierżant. Bezradni ślepcy próbowali ustawić się wzdłuż liny, ale sierżant krzyknął, Zostawcie sznur, puśćcie sznur, jedzenie jest po prawej stronie, po waszej prawej, idioci, nie trzeba mieć oczu, żeby wiedzieć, gdzie jest prawa ręka. Sprostowanie przyszło w samą porę, gdyż co bardziej zdyscyplinowani chorzy byli przekonani, że jeśli sierżant mówi w prawo, to znaczy, że jest to jego prawa strona, dlatego przeszli pod sznurem i próbowali szukać kartonów Bóg wie gdzie. W innych okolicznościach ta groteskowa scena rozśmieszyłaby żołnierzy do łez. Niektórzy ślepcy szli na czworakach, z twarzą przy ziemi niczym świnie, wymachując bezradnie wyciągniętą przed siebie ręką, inni, obawiając się, że w otwartej przestrzeni pochłonie ich świetlista biel, stali, kurczowo trzymając się liny, czekając na okrzyk radości towarzyszy, którzy natkną się na stertę kartonów. Żołnierze z trudem powstrzymywali się, by nie wypalić z wycelowanej w ślepców broni, precyzyjnie, na zimno wykończyć tych półgłówków, którzy pełzali jak oślizgłe kraby, próbując odnaleźć zaplątane kończyny. Słyszeli, jak komendant obozu mówił rano, że jedynym rozwiązaniem byłaby likwidacja wszystkich internowanych, ślepych i tych, którzy mają oślepnąć, bez fałszywej czułostkowości, to jego własne słowa. Mówił, że tak samo amputuje się nogę zżartą przez gangrenę, by w ten sposób ocalić ciało. Wściekłego psa też należy odstrzelić, powiedział, używając obrazowego porównania. Mniej wyczuleni na piękno figur stylistycznych żołnierze zachodzili w głowę, co ma wścieklizna do ślepoty, lecz słowa dowódcy, pozwólmy sobie na kolejne porównanie, są jak słowa wyroczni, jakże inaczej mógłby on zajść tak wysoko w hierarchii wojskowej, gdyby nie był przekonany o słuszności tego, co myśli, robi i mówi. W końcu któryś ze ślepców potknął się o kartony z jedzeniem, objął je i zaczął krzyczeć z radości, Tutaj, są tutaj. Jeśli kiedyś człowiek ten odzyska wzrok, w ten sam sposób obwieści światu dobrą nowinę. W kilka sekund dołączyli do niego pozostali, potykając się o piramidę kartonów, przepychając i gubiąc w plątaninie rąk i nóg, przekrzykując nawzajem, Kto weźmie pierwszą paczkę, Ja, Nie, ja, Zostaw. Ślepcy, którzy odważyli się puścić sznur, teraz przestraszyli się, że ukarze się ich za opieszałość oraz tchórzostwo i zostaną pominięci przy podziale jedzenia. A, to wy, powiedzą, Nie chcieliście czołgać się z wypiętym tyłkiem, narażając się na strzały, to nie będziecie jedli, kto nie ryzykuje, ten przegrywa. Przerażony tą perspektywą jeden z wahających się ślepców puścił linę i z podniesionymi do góry rękami ruszył w stronę, skąd dobiegały krzyki. Nie dam się tak łatwo oszukać, pomyślał. Jednak głosy nagle umilkły, słychać było tylko szmer przesuwających się ciał, zdławione okrzyki, kakofonię niezidentyfikowanych dźwięków dobiegających jednocześnie ze wszystkich stron i znikąd. Ślepiec stanął niezdecydowany, chciał zawrócić i chwycić się liny, ale stracił orientację, gdyż nie widać gwiazd na białym niebie. Wtem usłyszał głos sierżanta nakazujący, by ludzie, którzy znaleźli kartony, cofnęli się do schodów. Tamci to co innego, dla nich instrukcje sierżanta były jasne, mieli jakiś punkt odniesienia, on nie wiedział nawet, gdzie jest. Nikt już nie trzymał się liny, ale oni przynajmniej mogli zawrócić, idąc tą samą drogą, tyle że w odwrotnym kierunku. I rzeczywiście, jako pierwsi znaleźli się przy wejściu i tam czekali na pozostałych. Zagubiony ślepiec stał w miejscu, bojąc się ruszyć. Zrozpaczony zawołał, Proszę, niech mi ktoś pomoże. Nie wiedział, że żołnierze wycelowali w niego broń w oczekiwaniu, aż przekroczy niewidzialną linię między życiem a śmiercią. Długo jeszcze będziesz tam stał, ślepaku, krzyknął sierżant. W jego głosie wyczuwało się narastające napięcie, gdyż tak naprawdę nie podzielał opinii komendanta. Kto wie, może jutro i mnie dopadnie ta zaraza, myślał, Zwykli żołnierze to co innego, na rozkaz zabijają, na rozkaz giną, Strzelać tylko wtedy, kiedy dam znak, przypomniał podwładnym. Dopiero teraz ślepiec zdał sobie sprawę, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie. Z płaczem rzucił się na kolana, Błagam, pomóżcie mi, powiedzcie, jak mam iść, Podejdź bliżej, ślepoto, no, podejdź, odezwał się nazbyt przyjacielsko jeden z żołnierzy. Ślepiec podniósł się, zrobił trzy kroki do przodu, ale po chwili zatrzymał się, gdyż nagle słowa strażnika wydały mu się podejrzane. Podejść to nie to samo co iść, podejść znaczy zbliżyć się do mówiącego, iść w jego kierunku, tam, skąd go wołają, na spotkanie kuli, która jasność zamieni w ciemność. Jednak sierżant szybko zareagował na podłą prowokację żołnierza, Stać, w tył zwrot, krzyknął, po czym kilkoma surowymi słowami przywołał podwładnego do porządku. Jak widać nie każdemu można dać broń do ręki. Zachęceni przychylną postawą sierżanta ślepcy stojący przy wejściu zaczęli krzyczeć z całych sił, jakby ich krzyki mogły przyciągnąć zagubionego towarzysza niczym pole magnetyczne. Ruszył pewnie w stronę, skąd dobiegały głosy, Głośniej, nie przerywajcie, głośniej, wołał, podczas gdy ślepcy krzyczeli jak opętani, jakby kibicowali wyczerpanemu zawodnikowi, który zbliża się do mety. Wreszcie padł im w ramiona, nic dziwnego, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie nie tylko, gdy puka ona do drzwi, ale również gdy pojawi się na horyzoncie.
Jednak serdeczna atmosfera nie trwała długo. Korzystając z zamieszania kilku internowanych chwyciło kartony, które udało im się przydźwigać, i pędem pobiegli do swych sal, wykazując nielojalność wobec pozostałych, być może w obawie przed niesprawiedliwym podziałem żywności. Bardziej naiwni, a tacy zawsze znajdą się w grupie, oburzeni zaczęli protestować. Tak nie można, jeśli przestaniemy sobie ufać, to co się z nami stanie, pytali, nie oczekując odpowiedzi. Inni, trzeźwo patrzący na życie, wyrażali się o wiele dosadniej, Te sukinsyny aż się proszą o cięgi. Oczywiście, nikt się nie napraszał, lecz wszyscy wiedzieli, o co chodzi. I tak było to określenie o wiele łagodniejsze od tych, które nasuwały się na myśl wszystkim obecnym. Po krótkiej naradzie w korytarzu ślepcy uznali, że najlepszym wyjściem z tej niezręcznej sytuacji będzie rozdzielenie pozostałych kartonów między przedstawicieli sal. Na szczęście została parzysta liczba paczek. Postanowiono wyłonić komisję, dla przeprowadzenia śledztwa w sprawie brakujących, a właściwie skradzionych kartonów. Jak zwykle dyskusja zaczęła się przeciągać. Nie wiadomo było, czy najpierw należy odzyskać paczki, czy zabrać się do jedzenia tego, co zostało. Przeważyły jednak głosy tych, którzy twierdzili, że biorąc pod uwagę długi post, do którego zostali zmuszeni, lepiej będzie najpierw napełnić żołądki, a potem prowadzić śledztwo. Pamiętajcie, że musicie jeszcze pochować swoich ludzi, powiedział człowiek z pierwszej sali, Jeszcze nie zabiliśmy tych skurczybyków, a już mamy ich pochować, zażartował ktoś z drugiej sali. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wkrótce jednak okazało się, że złodzieje zniknęli. W drzwiach obu sal stały grupki wygłodniałych ludzi, którzy donieśli, że przed chwilą słyszeli czyjeś kroki w korytarzu, jakby ktoś niósł bardzo ciężkie rzeczy, lecz na pewno nikt nie wszedł do sali, bo nie było tam żadnego jedzenia. Padła propozycja, by zidentyfikować złodziei według numerów łóżek, które zajmowali. Te łóżka, które są wolne, z pewnością należą do poszukiwanych, trzeba więc poczekać, aż wyjdą ze swej kryjówki, oblizując się po posiłku, i zaatakować ich z zaskoczenia, by raz na zawsze zapamiętali, że wspólna własność jest święta. Choć był to dość szczególny sposób wymierzania sprawiedliwości, wszyscy z chęcią nań przystali. Powstał jednak pewien problem, ponieważ oznaczało to, że znów przesunie się czas upragnionego posiłku, a śniadanie i tak było już zimne. Najpierw zjedzmy, zaproponował jeden ze ślepców, a wszyscy chórem go poparli, choć tak niewiele zostało do podziału po niechlubnym postępku kilku współtowarzyszy. W tym czasie, gdzieś poza murami zniszczonego i zaniedbanego budynku, złodzieje wpychali pewnie w siebie po kilka porcji naraz. Uczciwi obywatele tymczasem musieli zadowolić się jedną trzecią tego, co im przysługiwało. Tym razem posiłek był nieco lepszy, składał się z kawy z mlekiem, herbatników i chleba z margaryną. Kiedy w melancholijnym nastroju skubali swą przysłowiową suchą kromkę chleba, z głośników odezwał się głos wzywający zarażonych internowanych, by odebrali swoje racje żywności. Mając na uwadze nadużycie, którego dopuścili się ślepi współmieszkańcy, jeden z pokrzywdzonych pod wpływem emocji zaproponował, by zaczekać w holu i we właściwej chwili odebrać jedzenie widzącym. Zobaczycie, że gdy tylko nas zobaczą, uciekną w popłochu i zostawią kilka paczek. Jednak lekarz potępił ten pomysł, To niesprawiedliwe karać niewinnych. Kiedy wszyscy skończyli jeść, żona lekarza i dziewczyna w ciemnych okularach wyniosły do ogrodu puste kartony, pojemniki po mleku i kawie, plastikowe kubki oraz to wszystko, czego nie dało się zjeść. Musimy spalić śmieci, zauważyła żona lekarza, Tyle tu much, trzeba z tym skończyć.
Tymczasem inni usadowili się na swoich łóżkach i czekali na powrót czarnych owiec. Barany, odezwał się czyjś szorstki głos, jakby w odpowiedzi na to łagodne określenie, którym posłużyliśmy się, nie mogąc znaleźć bardziej odpowiednich słów. Ale złodzieje nie pojawili się, może przeczuwali, że niejeden miałby ochotę spuścić im tęgie lanie. Czas mijał, ktoś zasnął, inni wyciągnęli się na łóżkach. Tak, panowie, papu i spać. Mimo wszystko nie jest tak źle, chyba że brakuje żarcia, bez tego człowiek nie wyżyje. Właściwie to mamy tu jak w hotelu. Co innego jakiś zagubiony ślepiec tam w mieście, to dopiero katorga, prawdziwe nieszczęście. Błądzić po omacku po ulicach, wszyscy uciekają, rodzina przerażona, każdy boi się podejść, kochająca matka, ukochane dziecko, aż strach pomyśleć. Pewnie zrobiliby to samo co tu, zamknęliby nieszczęśnika na klucz i stawiali jedzenie pod drzwiami. Tak, między Bogiem a prawdą, bez rozczulania się nad sobą, trzeba przyznać, że rząd podjął słuszną decyzję, izolując wszystkich ślepców. Równi z równymi to najlepszy sposób, postąpiono jak z trędowatymi. Nie ma wątpliwości, że ten lekarz z głębi sali ma rację, Musimy się zorganizować, bo w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi, to znaczy, najpierw żarcie, potem organizacja, jedno i drugie jest niezbędne do życia, wystarczy wybrać kilku zdyscyplinowanych ludzi umiejących pilnować porządku, ustalić zasady współżycia, podstawowe obowiązki, zamiatanie, sprzątanie, mycie, nie ma co narzekać, przysłali nam nawet mydło i detergenty, trzeba tylko dbać o łóżko, a najważniejsze to nie stracić szacunku do samego siebie, nie wchodzić w drogę żołnierzom, którzy tylko wykonują rozkazy i muszą nas pilnować, nie potrzebujemy więcej zabitych, wieczorem można poprosić kogoś, by opowiedział jakąś ciekawą historię, kilka anegdot, wszystko jedno co, choć najlepiej, żeby ktoś znał na pamięć Biblię, powtórzylibyśmy sobie wszystko od wygnania Adama i Ewy z raju, bo najważniejsze to słuchać i mówić, szkoda, że nie ma radia, jak wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje, słuchalibyśmy sobie wiadomości, kto wie, może wynajdą lekarstwo na naszą chorobę, ależ byłaby radość.
Wkrótce stało się to, czego wszyscy się obawiali. Z dworu dobiegły strzały. Ktoś krzyknął, Idą nas zabić, Spokojnie, przerwał lekarz, To niemożliwe, gdyby chcieli nas zamordować, weszliby do środka, a nie strzelali na dziedzińcu. Miał rację, strzałów nie oddał żołnierz, który nagle oślepł i przez pomyłkę nacisnął na spust. To sierżant kazał strzelić w powietrze, gdyż był to jedyny sposób, aby zapanować nad gromadą ślepców, którzy potykając się wychodzili z autokarów. Ministerstwo Zdrowia zawiadomiło wojsko, Przysyłamy cztery autokary z nowymi chorymi, Ilu ludzi, Około dwustu, Gdzie ich umieścimy, o ile nam wiadomo, ślepi zajmują jedynie trzy sale w prawym skrzydle szpitala, gdzie jest tylko sto dwadzieścia łóżek, a już mieszka tam sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób, nie licząc tych kilkunastu, których musieliśmy zastrzelić, Jedyna rada to zająć pozostałe sale, Ale w ten sposób zarażeni będą mieli bezpośredni kontakt ze ślepymi, Prędzej czy później oni też oślepną, a poza tym, prawdę mówiąc, wszyscy jesteśmy już zarażeni, każdy przynajmniej raz miał kontakt wzrokowy ze ślepcem, Ale przecież ślepi nie widzą, jak więc można się od nich zarazić, Nic prostszego, panie generale, po prostu niewidzące oko przekazuje chorobę zdrowemu oku, Mamy tu pułkownika, który twierdzi, że najprościej byłoby likwidować kolejne transporty ślepych, Martwi czy żywi, to nie ma znaczenia, Ale żywy ślepiec to nie to samo co martwy ślepiec, Owszem, ale za to wszyscy martwi są ślepi, Dobrze, czyli będzie dwustu ludzi, Tak, Co z kierowcami autokarów, Ich też zamknijcie. Tego samego dnia po południu Ministerstwo Obrony Narodowej ponownie skontaktowało się z Ministerstwem Zdrowia, Panie ministrze, mam wiadomość, ten pułkownik, o którym mówiłem, właśnie oślepł, Ciekawe, czy zmienił zdanie, Owszem, strzelił sobie w łeb, Szlachetna postawa, Wojsko zawsze służy przykładem, panie ministrze.
Brama została otwarta na oścież. Nawykły do porządku sierżant próbował ustawić ludzi w pięciu szeregach, ale ślepcy nie potrafili się policzyć, raz było ich za dużo, raz za mało. W końcu przepychając się wszyscy naraz ruszyli do wejścia, jak to cywile, bez składu i ładu, nawet nie pamiętali, by przodem puścić kobiety i dzieci, co czynią rozbitkowie. Należy dodać, że nie wszystkie strzały oddano w powietrze. Jeden z kierowców nie chciał dołączyć do ślepców, twierdził, że wszystko widzi, toteż wkrótce, zaledwie po trzech sekundach, posłużył jako przykład do słów ministra zdrowia, gdyż jako martwy był ślepy. Sierżant wydał znane nam już polecenie, Idźcie przed siebie, dojdziecie do schodów, uwaga, jest sześć stopni, wchodźcie powoli, lepiej nie myśleć, co stanie się, jeśli któryś się potknie. Nie wspomniał o linie, gdyż wiedział, że wówczas wchodziliby do wieczora. Uwaga, uwaga, odezwał się znów sierżant, tym razem spokojnym tonem, gdyż wszyscy znajdowali się już na terenie szpitala, Trzy sale są po prawej stronie i trzy po lewej, w każdej znajduje się czterdzieści łóżek, rodziny powinny trzymać się razem, nie gubić się, policzyć wszystkich przed wejściem, poproście ludzi, którzy tam już mieszkają, żeby wam pomogli, wszystko będzie dobrze, uspokójcie się, bez paniki, żywność dostarczymy później.
Ludzie tłoczyli się przy wejściu, lecz mimo równie smutnych okoliczności nie przypominali idących na rzeź łeb w łeb owiec, które tłoczą się i dyszą, ocierając się o siebie jak przez całe swe bezmyślne życie. Tu każdy reagował inaczej, jedni płakali, inni krzyczeli ze strachu lub wściekłości, jeszcze inni przeklinali, jakiś człowiek zaczął straszliwie wygrażać nie wiadomo komu, Jeśli was kiedyś dopadnę, chodziło mu zapewne o żołnierzy, wydrapię wam oczy. Pierwsi ślepcy dobrnęli do schodów i zatrzymali się na chwilę, by dokładnie wyczuć wysokość i szerokość stopnia. Jednak fala napierających ludzi zwaliła ich z nóg. Na szczęście skończyło się na kilku siniakach. Uwaga sierżanta okazała się zbawienna. Część chorych znajdowała się już w głównym holu, lecz trudno było dwustu osobom naraz odszukać salę i łóżko tak sprawnie, jak to miało miejsce w przypadku pierwszych internowanych. Dla ślepych, bezradnych ludzi, którzy nagle znaleźli się w starym, niefunkcjonalnym budynku, prosta informacja spełniającego swą powinność sierżanta, że są trzy sale w prawym i trzy sale w lewym skrzydle, okazała się bezużyteczna. Drzwi były wąskie jak otwór butelki, korytarze wiły się szalonym labiryntem, jakby dostosowując do stanu umysłu poprzednich lokatorów. Nie wiadomo, gdzie się zaczynały, gdzie kończyły, dlaczego biegły tak a nie inaczej. Pierwsza grupa nowych ślepców instynktownie podzieliła się na dwa rzędy i sunęła wzdłuż przeciwległych ścian, szukając drzwi do sal. Był to bez wątpienia najlepszy sposób, by się nie zgubić, pod warunkiem, że na drodze nie stoją jakieś meble. Należało tylko mieć nadzieję, że prędzej czy później, dzięki cierpliwości i staraniom, nowi mieszkańcy szpitala znajdą wreszcie swoje miejsce. Mogło to jednak nastąpić pod warunkiem, że rozwiąże się konflikt powstały między czołem kolumny a zarażonymi internowanymi, którzy uważali, że mają prawo wymagać, by przestrzegano ustalonego przez Ministerstwo Zdrowia regulaminu, który gwarantował widzącym oddzielne skrzydło w szpitalu. Mimo że prędzej czy później wszyscy tracili wzrok, to zgodnie z logiką nie można było uznać za ślepych tych, którzy jeszcze widzieli. Czuli się tak jak człowiek, który siedzi sobie spokojnie w domu, przekonany, że mimo niepokojących przykładów z życia jemu nic nie grozi, i nagle, jak w najgorszym śnie, dostrzega bandę łobuzów forsującą drzwi jego mieszkania. Najpierw zarażeni myśleli, że to kolejny, liczniejszy transport zarażonych, ale widok idących po omacku ludzi szybko wyprowadził ich z błędu. Nie macie prawa tu wchodzić, to nasze skrzydło, musicie iść w drugą stronę, zaczęli krzyczeć dwaj zarazem broniący wejścia do swojego skrzydła, ślepcy idący na czele chcieli zawrócić i poszukać innej sali, lecz napierająca fala napływających wciąż ludzi wpychała ich do środka. Zarazem internowani próbowali rękami i nogami zablokować drzwi, podczas gdy z drugiej strony popychani i miażdżeni ślepcy starali się złamać ich opór. Hol nie był w stanie pomieścić dwustu osób, toteż tłum próbował wydostać się przez szerokie drzwi do ogrodu. Wkrótce jednak nie dało się ruszyć ani w przód, ani w tył, jakby ktoś wybudował niewidzialny mur. Ludzie w samym środku tłumu, ściskani i tratowani, próbowali się bronić wszelkimi sposobami, byle tylko nie dać się udusić. Rozdawali kuksańce na prawo i lewo, z całych sił rozpychali się łokciami. Zewsząd rozlegały się krzyki, płacz ślepych dzieci, ślepe kobiety mdlały, a czekający na dworze ludzie próbowali wepchnąć się do środka ponaglani krzykiem żołnierzy nie rozumiejących, co się dzieje, dlaczego ci idioci ciągle stoją przed budynkiem. Wkrótce nastąpiła straszliwa chwila, gdy ludzie próbujący uciec przed tratującym ich tłumem wybiegli na zewnątrz. Zaskoczeni żołnierze ujrzawszy wypadających na podwórze ślepców, którzy już dawno powinni byli wejść, pomyśleli o najgorszym, że chorzy chcą wrócić do bramy, a wiadomo, że groziło to kolejną rzezią. Na szczęście sierżant po raz kolejny stanął na wysokości zadania i aby uciszyć tłum, wystrzelił w powietrze, po czym krzyknął przez megafon, Spokój, wycofać się na schody, nie pchać się, nie przepychać, pomóżcie słabszym. Było to jednak niemożliwe, gdyż w tym czasie w środku trwała walka na śmierć i życie, ale po chwili w holu zrobiło się luźniej, gdyż większość ludzi weszła wreszcie do prawego skrzydła. Tam czekali na nich ślepcy, którzy nie musieli już obawiać się choroby, i chętnie zaprowadzili ich do trzeciej, wolnej sali. Resztę ulokowano na wolnych łóżkach w drugiej sali. Tymczasem w głównym holu nadal toczyła się walka. Początkowo wydawało się, że zarażeni zdobywają przewagę, nie dlatego że byli silniejsi i widzieli, ale ponieważ część ślepców zorientowała się, iż w prawym skrzydle nikt nie zagradza im drzwi i ruszyli w tamtą stronę. Jakby powiedział sierżant wykładający podstawy strategii i taktyki, nastąpiło zerwanie bezpośredniego kontaktu z nieprzyjacielem. Jednak radość obrońców nie trwała długo. Z głębi korytarza ktoś krzyknął, że po drugiej stronie nie ma już miejsc. Znów pojawił się tłum ślepców, i to akurat w chwili, gdy po przejściu pierwszej nawałnicy wypchnięci na zewnątrz ludzie zaczęli ponownie wchodzić do środka. Wielu ślepców, którzy nie znaleźli dla siebie schronienia w budynku, a nie mieli siły walczyć, postanowiło zostać na podwórzu, nie zwracając uwagi na wrzaski żołnierzy. W wyniku tych dwóch równoczesnych migracji przed wejściem do lewego skrzydła ponownie doszło do przepychanek, wrzasków, a co gorsza, grupka ślepców, która w panice wyważyła drzwi do ogrodu i wybiegła w popłochu, natknęła się na stos martwych ciał. Łatwo sobie wyobrazić, jaki strach padł na nowo przybyłych. Tu są zabici, tu są zabici, krzyczeli przerażeni, jakby za chwilę sami mieli zginąć od niewidzialnej kuli. Hol po raz kolejny zapełnił się tłumem rozhisteryzowanych ludzi, po czym nagle bezwolna ciżba przesunęła się w stronę lewego skrzydła, unosząc ze sobą wszystko, co napotkała po drodze, i łamiąc opór zarażonych internowanych, z których część natychmiast oślepła. Reszta uciekała w popłochu przed białą zarazą, lecz na próżno, tracili wzrok jeden po drugim, jakby ich oczy zalała niespodziewana, wielka fala białego przypływu, zagarniając korytarze, sale, wszystko, co napotykała na swej drodze. Przy głównym wejściu i w ogrodzie zgromadziły się grupki rannych i pobitych ślepców. Byli to głównie ludzie starzy, kobiety, dzieci, słowem ci, którzy nie potrafili się bronić. Aż dziw, że nie dołączyli do swych martwych poprzedników. Na ziemi leżały zgubione w tłoku buty, torby, walizki, kosze, zapakowane naprędce i na zawsze utracone bogactwa. Na pewno zaraz znajdzie się paru chętnych, którzy z ochotą zaopiekują się zgubą.
Z ogrodu do budynku wszedł stary człowiek z czarną opaską na oku. Nie miał bagażu, może go stracił, a może po prostu nie wziął. On pierwszy natknął się na martwe ciała, ale nie krzyknął. Usiadł obok nich, czekając, aż wszystko ucichnie. Czekał godzinę, po czym uznał, że najwyższy czas poszukać schronienia. Powoli, z wyciągniętymi rękami wstał i zaczął szukać drogi. Kiedy dotarł do pierwszych drzwi w prawym skrzydle, usłyszał czyjeś głosy, więc zapytał, Czy znajdzie się dla mnie wolne łóżko.
Przybycie tak licznej grupy ślepców naraz miało przynajmniej dwie pozytywne strony. Pierwsza z nich była natury psychologicznej, co innego bowiem czekać w napięciu na pojawienie się chorych, którzy do ostatniego miejsca zapełnią szpital, a co innego wiedzieć, że sale są już zapełnione i że wreszcie można będzie ułożyć stosunki z sąsiadami oraz wieść w miarę uporządkowane życie, gdyż do tej pory kolejne transporty chorych burzyły ogólny ład i utrudniały nawiązywanie kontaktów. Druga miała charakter czysto praktyczny i bezpośredni. Przedstawiciele działających na zewnątrz władz cywilnych i wojskowych zrozumieli, że czym innym jest dostarczanie żywności dwóm lub trzem tuzinom chorych, którzy w niewielkiej grupie zachowują się bardziej tolerancyjnie, gotowi zaakceptować zmiany oraz znosić wszelkie niedogodności, takie jak opóźnianie się czy brak dostaw, a zupełnie czym innym przyjęcie pełnej odpowiedzialności za utrzymanie dwustu czterdziestu istnień ludzkich, osobników różniących się charakterem, pochodzeniem, poczuciem humoru, temperamentem. Powtórzmy, dwieście czterdzieści osób, do czego doszło przynajmniej dwudziestu internowanych, którzy nie znaleźli wolnych łóżek i musieli spać na ziemi. Trudno więc porównać sytuację, kiedy trzeba było wykarmić trzydzieści osób, z obecną, kiedy należy wyżywić prawie dziesięć razy więcej, mając co gorsza do dyspozycji dwieście czterdzieści porcji na dwustu sześćdziesięciu ludzi. Choć różnica wydawać by się mogła niewielka, problem ten boleśnie zaciążył na świadomości władz. Nie bez podstaw obawiano się, że brak żywności wywoła kolejne bunty. Wpłynęło to na zmianę taktyki władz. Zaczęto dostarczać żywność na czas i uzupełniono dostawy o brakujące porcje. Oczywiście po ze wszech miar godnej potępienia akcji, której byliśmy świadkami, trudno było uniknąć drobnych konfliktów wybuchających w trakcie rozmieszczania w budynku tylu nowo przybyłych ślepców. Wystarczy wspomnieć o nieszczęsnych internowanych z lewego skrzydła, z których większość już oślepła, o rozdzielonych małżonkach, zagubionych dzieciach, o cierpieniach stratowanych i zmiażdżonych, często wielokrotnie zranionych ślepców, o ludziach bezskutecznie poszukujących swych porzuconych dóbr. Trzeba mieć serca z kamienia, by pozostać nieczułym na ten ogrom ludzkiego nieszczęścia i udawać, że nic się nie stało. Dlatego trudno się dziwić, że z ulgą i radością przyjęto komunikat o dostawie żywności. Choć przeniesienie wszystkich paczek i rozdzielenie porcji między wygłodniałych ludzi, bez odpowiedniej organizacji i władzy zwierzchniej mogącej narzucić dyscyplinę, mogło stać się zarzewiem kolejnego konfliktu, trzeba przyznać, że wśród internowanych zapanowała przyjazna atmosfera. Niebawem w całym szpitalu rozlegało się mlaskanie i przeżuwanie dwustu sześćdziesięciu osób. Nikt się jeszcze nie zastanawiał, kto to wszystko posprząta, choć z głośników po raz kolejny nadano komunikat o zasadach wzorowego współżycia, których należy przestrzegać w imię ogólnego dobra. Niebawem miało się okazać, w jakim stopniu owe przestrogi wpłynęły na postawę nowo przybyłych. Mieszkańcy drugiej sali zdecydowali się wreszcie pochować swych zabitych i uwolnić wszystkich od fetoru rozkładających się zwłok. Łatwiej przyzwyczaić się do najgorszego smrodu żywych niż umarłych.
W pierwszej sali panował wzorowy porządek. Być może dlatego, że przebywający w niej ślepcy zdążyli już przyzwyczaić się do ślepoty, w kwadrans po posiłku na podłodze nie było ani jednego papierka, brudnego talerza, pustej butelki, wszystko zostało uprzątnięte, mniejsze opakowania włożono do większych, brudniejsze do mniej zabrudzonych, zgodnie ze zracjonalizowanymi zasadami higieny, których podstawą była możliwie jak największa efektywność w zbieraniu resztek przy jak najmniejszym nakładzie sił. Z pewnością postawa ta nie zrodziła się z potrzeby chwili ani z improwizacji. W opisywanym przypadku był to wynik działalności pedagogicznej ślepej kobiety z głębi sali, żony okulisty, która nieustannie powtarzała, Skoro nie możemy żyć jak ludzie, postarajmy się przynajmniej nie żyć jak zwierzęta, a powtarzała to tyle razy, że reszta mieszkańców pierwszej sali w końcu uznała tę wypowiedź za hasło, przysłowie, niemal doktrynę, elementarną zasadę życiową, choć przecież słowa te brzmiały prosto, wręcz banalnie. Być może ów stan ducha pogodzonego z okolicznościami i płynącymi z nich ograniczeniami przyczynił się do życzliwego przyjęcia starego człowieka z czarną opaską na oku, który stanął w drzwiach i zapytał, Czy znajdzie się dla mnie jakieś wolne łóżko. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zapowiadającym równie pomyślny rozwój wydarzeń, znalazło się miejsce, jedyne wolne łóżko, które cudem ocalało po, użyjmy tego określenia, prawdziwej inwazji ślepców. To na tym łóżku złodziej samochodów cierpiał niewysłowione męki i fatalna aura, która doń przylgnęła, odstraszała ludzi. Takie są koleje rzeczy, niezbadane ścieżki losu, o czym mogliśmy się przekonać już niejednokrotnie. Wystarczy zauważyć, że w jednej sali zebrali się wszyscy pacjenci z gabinetu okulistycznego, gdzie pojawiła się pierwsza ofiara epidemii, w którą nikt nie wierzył. Żona lekarza, jak zwykle cicho i dyskretnie, szepnęła mężowi do ucha, To chyba twój pacjent, łysiejący stary człowiek z czarną opaską na oku, pamiętam, że mi o nim wspominałeś, Które oko ma zasłonięte, Lewe, Zgadza się, to on. Lekarz wstał, wyszedł na środek sali i głośno powiedział, Chciałbym dotknąć osoby, która przed chwilą weszła do naszej sali, proszę iść w moją stronę, ja wyjdę naprzeciwko. Wpadli na siebie w połowie drogi, jak dwie mrówki rozpoznające się po ruchomych czułkach. Lekarz przeprosił starego człowieka i dotknął jego twarzy, natychmiast natknął się na opaskę. To niesamowite, wykrzyknął, to mój ostatni pacjent, którego brakowało nam do kompletu, człowiek z czarną opaską, Co to wszystko znaczy, o co panu chodzi, spytał stary człowiek, To ja, okulista, pamięta pan, ustalaliśmy datę usunięcia zaćmy, Jak mnie pan poznał, Głos pański wydał mi się znajomy, a głos dla ślepca jest tym, czym wzrok dla widzącego, Rzeczywiście, ja też teraz pana poznaję, kto by przypuszczał, panie doktorze, że nie będzie musiał mnie pan operować, Cóż, jeśli istnieje jakieś lekarstwo na tę chorobę, to teraz obaj go potrzebujemy, Pamiętam, jak mi pan doktor powiedział, że po operacji świat wyda mi się całkiem inny, jak widać, miał pan rację, Kiedy pan oślepł, Wczoraj wieczorem, I od razu tu pana przywieziono, Tak, w mieście wybuchła panika, niedługo zaczną zabijać każdego, kto oślepnie, U nas zastrzelono już dziesięciu ludzi, odezwał się męski głos, Wiem, natknąłem się na ich zwłoki, powiedział niemal obojętnie stary człowiek, To mieszkańcy z drugiej sali, myśmy od razu pogrzebali swoich, wyjaśnił inny głos, jakby kończąc sprawozdanie. Dziewczyna w ciemnych okularach podeszła do starego człowieka i spytała, Czy pan mnie sobie przypomina, nosiłam okulary przeciwsłoneczne, A tak, pamiętam, mimo zaćmy zauważyłem, że jest pani bardzo piękna. Dziewczyna uśmiechnęła się. Dziękuję, powiedziała, po czym wróciła na swoje miejsce i dodała, Jest też z nami chłopiec z poczekalni, Chcę do mamusi, odezwał się znużony, cichy głos dziecka, które nie miało już siły płakać, A ja jestem tym pierwszym, który oślepł, powiedział pierwszy ślepiec, Ja zaś pielęgniarką z gabinetu doktora, odezwała się pielęgniarka, Brakuje tylko mnie do kompletu, jestem żoną okulisty, przedstawiła się żona lekarza. Stary człowiek z opaską na oku, chcąc wykorzystać dobry nastrój, oznajmił, Mam radio, Radio, wykrzyknęła dziewczyna w ciemnych okularach, klaszcząc w ręce, Muzyka, jak to cudownie, Tak, ale proszę pamiętać, że to małe przenośne radio na baterie, a te nie są wieczne, ostrzegł właściciel, Nie sądzi pan chyba, że zostaniemy tu na zawsze, żachnął się pierwszy ślepiec, Na zawsze nie, na zawsze to zawsze zbyt długo, Będziemy mogli słuchać wiadomości, zauważył lekarz, I muzyki, dodała z nadzieją w głosie dziewczyna w ciemnych okularach, Każdy lubi inny rodzaj muzyki, więc lepiej posłuchać wiadomości, trzeba oszczędzać baterie, Zgadza się, powiedział stary człowiek z czarną opaską na oku. Wyjął z kieszeni marynarki radyjko i włączył je. Zaczął szukać stacji, lecz jego drżąca dłoń wciąż nie mogła natrafić na odpowiednią częstotliwość fali. Najpierw dały się słyszeć tylko trzaski, szum, fragmenty muzyki i słów, wreszcie staremu człowiekowi udało się ustawić stację i z głośnika popłynęła muzyka. Proszę to zostawić, błagała dziewczyna w ciemnych okularach, a jej słowa brzmiały dźwięcznie i wyraźnie. To nie są wiadomości, powiedziała żona lekarza, a po chwili, jakby wpadła na jakiś pomysł, dodała, Która godzina, ale od razu zrozumiała, że to absurdalne pytanie. Z małego pudełka znów zaczęły wydobywać się niewyraźne dźwięki i po chwili usłyszeli melodię oraz banalne słowa jakiejś piosenki. Ślepcy powoli zbliżyli się do radia, tym razem nie potrącając się i nie poszturchując. Nagle się zatrzymali, jakby poczuli czyjąś obecność, jakby coś stanęło im na drodze, słuchali z szeroko otwartymi oczami, zwróceni twarzami w stronę, skąd dobiegała muzyka. Niektórzy zaczęli płakać, tak jak płaczą ślepi, łzy płynęły z nieruchomych oczu jak z czystego źródła. Piosenka skończyła się, zabrzmiał głos spikera, Uwaga, trzeci sygnał oznacza godzinę czwartą. Jedna z kobiet zaczęła się śmiać przez łzy, Rano czy po południu. Żona lekarza ostrożnie nastawiła zegarek, była czwarta po południu. Zdała sobie sprawę, że właściwie nie potrzebuje już zegarka, ważne, by wiedzieć, która to połowa dnia, a reszta to już przyzwyczajenie, Co to za dziwny szmer, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, To ja, usłyszałam, że podają godzinę i machinalnie nakręciłam zegarek, wyjaśniła pospiesznie żona lekarza. Potem pomyślała, że niepotrzebnie ryzykowała, wystarczyło spojrzeć na zegarek któregoś z nowo przybyłych ślepców, jakiś na pewno wskazywał dokładną godzinę. W tej samej chwili zauważyła, że nawet stary człowiek z czarną opaską na oku miał zegarek, Proszę nam opowiedzieć, jak wygląda sytuacja w mieście, zwrócił się do nowo przybyłego lekarz. Stary człowiek z czarną opaską na oku odparł, Zgoda, ale najpierw muszę gdzieś usiąść, nie mam już siły stać. Wszyscy usadowili się wygodnie wokół niego, po trzy, cztery osoby na łóżku. Zapadła cisza i stary człowiek zaczął opowiadać o tym, co widział na własne oczy, kiedy mu jeszcze służyły, i czego dowiedział się przez tych kilka dni od wybuchu epidemii do chwili, gdy sam stracił wzrok.
Stary człowiek rozpoczął swoją relację. Jeśli wierzyć doniesieniom, w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin zanotowano setki podobnych przypadków; taki sam sposób nagłego oślepnięcia bez widocznej przyczyny, nagła, olśniewająca biel, żadnego bólu ani przedtem, ani potem. Podobno drugiego dnia spadła liczba zachorowań, zamiast kilkuset oślepło zaledwie kilkadziesiąt osób, co skłoniło rząd do pospiesznego ogłoszenia komunikatu stwierdzającego, że sytuacja jest nadal pod kontrolą. Stary człowiek ciągnął swoją opowieść, lecz słuchacze przestali pilnie śledzić jego relację, tylko od czasu do czasu wtrącali jakąś uwagę. Jest bowiem rzeczą naturalną, że umysł ludzki z łatwością odsiewa rzeczy istotne od nieważnych, przetwarzając za pomocą najprostszych słów setki informacji w użyteczny zapis. Dlatego gdy narrator użył słów “pod kontrolą", zabrzmiały one jak zgrzyt i wzbudziły wątpliwości wśród zebranych ślepców. Czy można w pełni ufać relacji starego człowieka, skądinąd bardzo istotnej, gdyż zawierała informacje o wydarzeniach w mieście, ale przecież subiektywnej, czy jego opowieść mogła stanowić rzetelne dopełnienie niesamowitej historii, której byli świadkami, wiadomo przecież, że podstawowym warunkiem wiernego opisu wydarzeń jest trafne i precyzyjne użycie słów, a określenie “pod kontrolą" zabrzmiało dziwnie fałszywie. Wracając do tematu, rząd porzucił wcześniejszą interpretację wydarzeń, zgodnie z którą kraj po raz pierwszy znalazł się w obliczu tak groźnej epidemii spowodowanej przez nieznany, działający natychmiast i nie dający wcześniejszych objawów wirus. Zgodnie z najnowszą teorią naukowców oraz aktualnymi danymi, jakimi dysponowały władze, chodziło o niespotykany, tragiczny w skutkach splot wypadków, którego nie zdołano jeszcze wyjaśnić. Rząd z całą mocą podkreślał, że co prawda zanotowane przypadki wskazywały na podłoże epidemiologiczne, jednak liczba zachorowań zaczęła spadać, co uznano za niezbity dowód, iż nastąpił początek schyłkowego etapu zarazy. Przytaczając oświadczenie władz, spiker telewizyjny niespodziewanie ujawnił talent oratorski, gdyż porównał epidemię, chorobę, zarazę, cokolwiek to było, do strzały, która szybując wysoko zawisa na ułamek sekundy w powietrzu, po czym z impetem, nieuchronnie spada na ziemię. Miejmy nadzieję, ciągnął komentator, wróciwszy do ziemskich spraw i szalejącej epidemii, że choroba szybko wygaśnie i wreszcie uwolnimy się od koszmaru, jaki przeżywamy. Dodał parę powtarzanych w kółko frazesów, obiecując nieszczęsnym ślepcom, że wkrótce odzyskają wzrok, przypominając, że solidaryzuje się z nimi całe społeczeństwo, zarówno instytucje, jak i zwykli obywatele. W dawnych czasach podobne metafory i określenia zastępowało tchnące optymizmem ludowe porzekadło, powtarzane przez ludzi dotkniętych wielkim nieszczęściem, Na każdą chorobę znajdzie się lekarstwo, co w wersji literackiej brzmi, Nic nie trwa wiecznie, zarówno dobre, jak i złe rzeczy mają swój kres. Obie wersje tej życiowej prawdy nieobce są tym, którzy zdążyli doświadczyć zmienności losu, lecz w świecie ślepców maksymę ową należy przetłumaczyć w następujący sposób, Wczoraj widzieliśmy, dziś nie widzimy, jutro widzieć będziemy, ze znakiem zapytania w ostatniej części zdania, jakby rozsądek rozdarty między tak i nie dla przyzwoitości dodał szczyptę niepewności tym nazbyt optymistycznym życzeniom.
Niestety wkrótce przekonano się, jak płonne były to nadzieje. Zarówno deklaracje rządu, jak i prognozy środowisk naukowych okazały się bezpodstawne. Co prawda epidemia nie rozprzestrzeniała się jak niszczycielska fala, która zalewa wszystko, co napotka na swej drodze, lecz wnikała w ląd tysiącem wijących się strużek wody, które najpierw zraszają ziemię, by później w mgnieniu oka ją zatopić. W obliczu groźby paniki rząd zainicjował serię sympozjów lekarskich, przede wszystkim dla okulistów i neurologów. Niestety z braku czasu nie udało się zorganizować kongresu, po którym wiele sobie obiecywano, na szczęście jednak odbyło się wiele konferencji, seminariów, spotkań przy okrągłym stole, niektóre otwarte dla publiczności, inne odbywające się przy drzwiach zamkniętych. Wkrótce jednak wyszła na jaw bezużyteczność owych zgromadzeń. Kilka razy zdarzyło się, że w trakcie omawiania wybranych przypadków oślepnięcia prelegent zaczynał nagle krzyczeć, Jestem ślepy, jestem ślepy. Gazety, radio i telewizja wkrótce przestały zajmować się tymi smutnymi przypadkami, z wyjątkiem paru stacji, które w dyskretny i nader profesjonalny sposób wykorzystywały wszelkie sensacje, śmieszne i tragiczne anegdoty, nie mogąc oprzeć się pokusie, by od czasu do czasu zdać relację na żywo i udramatyzować akcję dla dobra sprawy, z tego przecież żyły. Jedną z takich sensacji było oślepnięcie profesora okulistyki.
Dowodem upadku moralnego i utraty ducha walki w społeczeństwie była postawa samego rządu, który w ciągu kilku dni dwukrotnie zmieniał taktykę działania. Najpierw uznano, że jedynym sposobem zażegnania tragedii jest zamknięcie wszystkich ślepców i podejrzanych o zarażenie chorobą w kilku wybranych obiektach, na przykład w szpitalu dla umysłowo chorych, w którym się znajdujemy. Wkrótce jednak nagły wzrost zachorowań sprawił, że kilku wpływowych członków rządu w obawie, że deklaracje władz zostaną zbyt szybko zrealizowane i pociągną za sobą poważne konsekwencje polityczne, uznało, że rodziny chorych same powinny zatroszczyć się o odizolowanie ślepców, nie wypuszczać ich na ulicę, by nie paraliżowali i tak chaotycznego ruchu ulicznego oraz nie narażali na szkody moralne wrażliwych i jeszcze widzących obywateli, którzy mimo ciągłych zapewnień, iż tak nie jest, wciąż uważali, że biała choroba przekazywana jest drogą kontaktu wzrokowego, jakby chodziło o piorunujące spojrzenie sił nieczystych. Nic dziwnego, nagminne były wypadki, gdy zwykły człowiek idący ulicą, zatopiony w swoich myślach, smutnych, obojętnych lub radosnych, jeśli takowe jeszcze mogły zrodzić się w jego głowie, stawał nagle ze stężałą twarzą i patrząc niewidzącymi oczami na zbliżającego się przechodnia, wydawał znajomy okrzyk, Jestem ślepy, nic nie widzę. Trudno w takich okolicznościach zachować spokój. Najgorsze było jednak to, że rodziny, szczególnie te mniej liczne, z dnia na dzień zmieniały się w grupki bezradnych ślepców, pozbawionych przewodników i obrońców, a co gorsza nie można ich było w porę odizolować od otoczenia, od sąsiadów, którzy jeszcze widzieli. Żaden dotknięty chorobą człowiek, czy to ojciec, matka czy dziecko, nie był w stanie zadbać o siebie i bliskich, gdyż jak ślepcy ze słynnego obrazu, razem szli, razem padali i razem umierali.
Rząd musiał więc dostosować się do nowej sytuacji i został zmuszony do przejęcia w trybie natychmiastowym kolejnych obiektów, nie przestrzegając ustalonych wcześniej ostrych kryteriów użyteczności. Rekwirowano na potrzeby kwarantanny opuszczone fabryki, zapomniane świątynie, hale sportowe, puste magazyny. Od dwóch dni mówi się nawet o konieczności zorganizowania obozu wojskowego, ciągnął smutną opowieść stary człowiek z czarną opaską, Na początku epidemii kilka organizacji charytatywnych wysyłało do pomocy wolontariuszy, którzy zajmowali się ślepcami, słali im łóżka, czyścili ubikacje, prali, gotowali, słowem, wykonywali niezbędne czynności, bez których życie szybko stałoby się koszmarem nawet dla widzących. Niestety, biedacy oślepli niemal od razu, ale przynajmniej mogli poszczycić się szlachetnym gestem, A może i wśród nas jest jakiś wolontariusz, zapytał stary człowiek z czarną, opaską. Nie, odparła żona lekarza, nie było nikogo takiego, Może to były tylko plotki, A jak wygląda miasto, komunikacja, spytał pierwszy ślepiec, przypomniawszy sobie skradziony samochód oraz taksówkarza, który odwiózł go do okulisty, a którego niedawno pochował, Chaos, wielki chaos, odparł stary człowiek z czarną opaską i opowiedział o kilku najbardziej spektakularnych wypadkach. Któregoś dnia w centrum miasta oślepł kierowca autobusu, powodując wypadek, lecz choć było wielu zabitych i rannych, nikt się tym specjalnie nie przejął. Być może ta obojętność wynikała z oswojenia się z sytuacją, czego najlepszym przykładem była postawa dyrektora pewnego przedsiębiorstwa transportowego odpowiadającego za kontakty z mediami. Bez wahania obwieścił, że wypadek nastąpił na skutek nieprawidłowej jazdy kierowcy, że co prawda było to wydarzenie tragiczne, lecz nie do przewidzenia, tak jak nie do przewidzenia jest atak serca u osoby, która przedtem nigdy nie miała z sercem kłopotów. Nasi pracownicy, powiedział dyrektor, podobnie jak nasze autobusy, są poddawani szczegółowym i rygorystycznym badaniom okresowym, co w sposób oczywisty i nie budzący wątpliwości potwierdza znikomy w skali ogólnej procent wypadków spowodowanych przez kierowców naszej firmy. Przedsiębiorstwo gęsto tłumaczyło się na łamach prasy, ale ludzie mieli inne sprawy na głowie niż zajmowanie się jakimś wypadkiem autobusowym, w końcu to samo mogło się zdarzyć, gdyby komuś zepsuł się hamulec. Traf chciał, że dwa dni później to właśnie hamulce stały się przyczyną kolejnego wypadku, ale tak już bywa, że prędzej czy później prawda zawsze wyjdzie na wierzch i tym razem nikt już nie miał wątpliwości, że kierowca oślepł. Na nic zdały się publiczne oświadczenia, wkrótce ludzie przestali korzystać z autobusów, twierdząc, że wolą stracić wzrok, niż umrzeć przez kogoś, kto go stracił wcześniej. Niebawem, z tej samej przyczyny, wydarzył się trzeci wypadek i choć w samochodzie nie było pasażerów, potwierdziło to tylko ogólne obawy i sprowokowało komentarze. Co chwila ktoś mówił, Spójrz pan na ten samochód, dobrze, że mnie tam nie było. Wypowiadający te słowa nawet nie podejrzewali, jak dramatyczna była sytuacja. Jednoczesne oślepnięcie dwóch pilotów stało się przyczyną katastrofy lotniczej. Samolot runął na ziemię i stanął w płomieniach, zginęli wszyscy pasażerowie i załoga, tym razem wszyscy wiedzieli, że nie było żadnej usterki technicznej. Przypuszczenia potwierdziło nagranie znalezione w czarnej skrzynce, jedynej rzeczy, która ocalała z katastrofy. Tego wydarzenia nie można już było zignorować jak wypadku autobusowego, nawet niepoprawni optymiści wkrótce stracili nadzieję. Od tej pory na ulicach nie słychać było warkotu silników, zniknęły samochody, wolne i szybkie, duże i małe. Dawniej ludzie skarżyli się na korki i nieprzejezdne ulice, piesi wpadali na zatrzymujące się nagle lub ruszające bez ostrzeżenia samochody, które przecinały im drogę, kierowcy robili sto okrążeń wokół domu, nim znaleźli miejsce do zaparkowania, a mimo to nikt nie chciał z samochodu zrezygnować. Teraz wszyscy zmotoryzowani porzucili swoje maszyny, gdyż nie mieli odwagi narażać własnego życia, dołączali do grona pieszych i narzekali na utrudnienia w komunikacji. Miasto pękało w szwach od porzuconych samochodów, ciężarówek, motocykli, a nawet z pozoru niekłopotliwych rowerów. Silne poczucie własności słabło w obliczu zwykłego strachu. Symbolicznym przykładem tej groteskowej sytuacji był unieruchomiony dźwig z samochodem wiszącym na haku. Prawdopodobnie oślepł operator maszyny. Życie stało się piekłem nie tylko dla widzących, ale i dla ślepych, którzy, używając potocznego zwrotu, szli gdzie ich oczy poniosły. Litość brała, gdy widziało się, jak jeden za drugim wpadają na porzucone samochody, rozbijają sobie kolana, przewracają się, płaczą, błagają, Niech mi ktoś pomoże. Niestety wśród ślepców znajdowali się często ludzie źli z natury lub z nadmiaru nieszczęścia, którzy plując i złorzecząc, odrzucali pomocną dłoń. Żebyś zdechł, na ciebie też przyjdzie kolej, krzyczeli, a niefortunny samarytanin uciekał, gubiąc się w gęstej mgle i żałując swego litościwego gestu, który być może za chwilę okaże się dla niego fatalny w skutkach.
Tak wygląda życie w mieście, zakończył swą opowieść stary człowiek z czarną opaską na oku, Ale to nie wszystko, opowiedziałem jedynie o tym, co widziałem na własne oczy, zawahał się i poprawił, To znaczy, co widziałem swoim jednym, chorym okiem, choć teraz i z niego nie mam pożytku, Zawsze chciałem pana zapytać, dlaczego nie używa pan szklanego oka, tylko opaski, wtrącił lekarz, A po co, może mi pan wyjaśnić, odparł stary człowiek, Tak robią wszyscy, lepiej wygląda, a poza tym to bardziej higieniczne, szklane oko można wyjąć, umyć i włożyć z powrotem, tak jak sztuczne zęby, No to niech mi pan powie, co by się stało, gdyby ślepcy, którzy kiedyś stracili oczy, chodzili teraz ze szklanymi protezami, do czego by im służyły, Do niczego, Jeśli wszyscy oślepniemy, a jest to wielce prawdopodobne, nie musimy przejmować się względami estetycznymi, co zaś się tyczy higieny, proszę mi powiedzieć, panie doktorze, czy ktoś tu przestrzega higieny, Być może w świecie ślepców wszystko będzie wreszcie prawdziwe, odparł lekarz, A ludzie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Ludzie zaczną wreszcie być sobą, ponieważ nikt nie będzie się im przyglądał, Mam pomysł, przerwał im stary człowiek z czarną opaską na oku, zagrajmy w coś, wtedy szybciej minie nam czas, Jak można grać nie widząc, spytała żona pierwszego ślepca, Właściwie nie jest to gra, chodzi o to, by każdy z nas dokładnie opisał to, co widział w chwili, gdy oślepł, Nie wszystko nadaje się do powtórzenia, Jeśli ktoś nie ma ochoty, nie musi grać w tę grę, najważniejsze, żeby nie zmyślać, Proszę zacząć, zaproponował lekarz, Dobrze, odparł stary człowiek z czarną opaską na oku, Oślepłem, kiedy oglądałem moje niewidzące oko, Jak to, Po prostu, poczułem nagle, że w pustym oczodole coś mnie piecze, jakby wdało się zakażenie, podszedłem do lustra, zdjąłem opaskę i oślepłem, To brzmi jak symbol, odezwał się nieznajomy głos, oko, które nie przyjmuje do wiadomości faktu, że nie istnieje, Ja, powiedział lekarz, przeglądałem książki medyczne w związku z pacjentem, który oślepł, ostatnią rzeczą, jaką widziałem, były moje ręce na książce, Ja zapamiętałam coś innego, odezwała się żona lekarza, Wnętrze karetki pogotowia, kiedy pomagałam mężowi wejść do środka, O swoim przypadku opowiadałem już panu doktorowi, powiedział pierwszy ślepiec, Zatrzymałem się na jezdni, na czerwonych światłach, ludzie przechodzili przez ulicę, wtedy właśnie oślepłem, a potem ten człowiek, który zginął, odprowadził mnie do domu, oczywiście nie widziałem już jego twarzy, Ja zapamiętałam chusteczkę do nosa, ponieważ kiedy mnie to dotknęło, siedziałam w domu i płakałam, odezwała się jego żona, Podniosłam chusteczkę do twarzy i oślepłam, A ja wsiadałam do windy, przyznała się pielęgniarka z gabinetu okulistycznego, Wyciągnęłam rękę, żeby nacisnąć guzik, i przestałam widzieć, możecie sobie państwo wyobrazić, jak się zdenerwowałam, byłam sama zamknięta w windzie, nie wiedziałam, czy wyjść, czy wjechać na górę, nie mogłam znaleźć przycisku, którego należy użyć w razie awarii, Mój przypadek nie był taki dramatyczny, wyznał pomocnik aptekarza, Słyszałem opowieści o ludziach, którzy nagle tracą wzrok, i próbowałem wyobrazić sobie, jak to jest, gdy człowiek jest ślepy, zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, już nie widziałem, To też brzmi symbolicznie, odezwał się ponownie nieznajomy głos, wystarczy chcieć oślepnąć, a już traci się wzrok. Zaległa cisza, ludzie wrócili na swoje miejsca, co wymagało nie lada wysiłku, ponieważ znali numery swoich łóżek, ale licząc od początku albo od końca sali, czyli licząc od jednego do dwudziestu lub odwrotnie, bo tylko wtedy mieli pewność, że trafią. Przez chwilę słychać było tylko monotonne liczenie przypominające modlitwę za zmarłych, a kiedy wreszcie zapanowała cisza, dziewczyna w ciemnych okularach opowiedziała swoją historię. Byłam w pokoju hotelowym, leżał na mnie mężczyzna, nagle urwała zawstydzona, nie wiedząc, jak opisać to, co robiła, kiedy nagle zobaczyła biel, ale przyszedł jej z pomocą stary człowiek z czarną opaską na oku. Czy nagle wszystko stało się białe, zapytał, Tak, odparła, Może pani oślepła inaczej niż my, zauważył stary człowiek z czarną opaską. Brakowało jedynie opowieści pokojówki hotelowej, Słałam wtedy łóżko i usłyszałam, że ktoś oślepł, podniosłam białe prześcieradło, rozłożyłam je, podwinęłam brzegi pod materac, tak jak się to robi, a kiedy je wygładzałam, oślepłam, pamiętam, że wygładzałam je bardzo powoli, obiema rękami, bo było to prześcieradło na materacu, a nie to, które się wkłada pod koc, zaznaczyła, jakby ta informacja miała szczególne znaczenie, Czy wszyscy opowiedzieli już swoją historię, spytał stary człowiek z czarną opaską na oku, Jeśli tak, to ja chciałbym opowiedzieć, co mi się przydarzyło, odezwał się nieznajomy głos, Proszę mówić, Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, był obraz, Obraz, powtórzył stary człowiek z czarną opaską na oku, Gdzie widział pan ten obraz, W muzeum, przedstawiał kruki w zbożu, w tle rosły cyprysy, a słońce wyglądało tak, jakby utkano je z maleńkich słońc, Wygląda na to, że był to obraz holenderskiego malarza, Chyba tak, ale był tam jeszcze pies zagrzebany w piachu, prawie niewidoczny, No to musiał być obraz Hiszpana, nikt ani przed nim, ani po nim nie odważyłby się w ten sposób namalować psa, A może był tam przejeżdżający przez rzekę wóz z sianem ciągniony przez konie, A po lewej stronie stał dom, Tak, Wobec tego musiał to być obraz Anglika, Może, ale chyba nie, ponieważ była tam jeszcze kobieta z dzieckiem na ręku, Kobiety z dziećmi na ręku to ulubiony motyw malarzy, Tak, zauważyłem, Nie rozumiem, jak to możliwe, by na jednym obrazie znalazły się dzieła tylu malarzy, Aha, byli tam jeszcze ludzie jedzący posiłek, Historia sztuki zna tyle przykładów dzieł przedstawiających uczty, wieczerze, śniadania, obiady, że ten opis nie wystarczy, by odgadnąć, kto jadł posiłek, Trzynastu mężczyzn, To proste, co dalej, Była tam jeszcze naga kobieta o długich, jasnych włosach, stojąca wewnątrz otwartej muszli unoszącej się na falach, otoczona mnóstwem kwiatów, Jasne, przecież to Włoch, Widziałem jeszcze bitwę, Tutaj mamy ten sam problem co z kobietami i dziećmi, ta informacja nie wystarczy, by wskazać autora, Byli zabici i ranni, To oczywiste, wszystkie dzieci umierają prędzej czy później, z żołnierzami jest podobnie, Pamiętam jeszcze wystraszonego konia, Z wytrzeszczonymi oczami, Mniej więcej, To typowe dla koni, jakie jeszcze obrazy znajdowały się na pańskim malowidle, Nie wiem, oślepłem w chwili, gdy przyglądałem się koniowi, Czasem strach potrafi oślepić, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach, To prawda, kiedy straciliśmy wzrok, od dawna byliśmy ślepi, oślepił nas strach i to strach wciąż zalewa nam oczy, Kim pan jest, spytał lekarz, Jestem ślepcem, zwykłym ślepcem, jakich tu wielu, Ciekawe, ilu oślepnięć trzeba, by zapanowała epidemia ślepoty, spytał stary człowiek z czarną opaską, ale nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Dziewczyna w ciemnych okularach poprosiła, żeby włączył radio, może uda im się wysłuchać wiadomości. Przed nadaniem dziennika wysłuchali muzyki. Potem pojawiło się kilku ślepych z innej sali. Szkoda, że nie mamy gitary, zauważył jeden z nich. Wkrótce rozeszła się plotka, która nikogo nie podniosła na duchu. Podobno rozpatrywano możliwość powołania frontu ocalenia narodowego.
Kiedy ślepców było jeszcze tak niewielu, że dało się ich policzyć na palcach jednej ręki, dwa lub trzy słowa czyniły z nieznajomych towarzyszy niedoli, jednym zdaniem przebaczano sobie najcięższe przewinienia, a gdy to nie pomagało, wystarczyło poczekać kilka dni, a rany same się zabliźniały. Ludzie byli narażeni na wiele nieprzyjemnych i upokarzających sytuacji, szczególnie gdy chodziło o zaspokajanie naturalnych, lub jak kto woli fizjologicznych, potrzeb organizmu. Nie usprawiedliwiając złych zachowań, trzeba jednak przypomnieć, iż rzadko spotyka się osoby o nienagannych manierach i nawet najwstydliwsze sprawy trudno utrzymać w tajemnicy. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość. Trzeba jednak przyznać, że pierwsi internowani potrafili z godnością, mniej lub bardziej świadomie, dźwigać krzyż swego cierpienia w jego eschatologicznym wymiarze. Niestety teraz, gdy zajętych było ponad dwieście łóżek, a do tego wielu ludzi spało na ziemi, nawet ktoś obdarzony wybujałą i twórczą wyobraźnią nie zdołałby opisać brudu panującego w szpitalu, choćby użył w tym celu najbardziej wyszukanych metafor. Ubikacje tonęły w fekaliach, sale znajdowały się w opłakanym stanie, gdyż skazani na to piekło umęczeni ludzie zapominali o dobrych manierach, a wielu z nich nie było po prostu w stanie powstrzymać nagłej potrzeby. Początkowo przypadki załatwiania się na korytarzach zdarzały się rzadko, wkrótce jednak szpital przekształcił się w jedną wielką kloakę. Zarówno jedni, jak i drudzy myśleli, To nie ma znaczenia, i tak nikt mnie nie widzi, po czym wypróżniali się w miejscu, w którym akurat stali. Kiedy z przyczyn obiektywnych lub fizjologicznych nie można już było dotrzeć do ubikacji, zaczęto załatwiać naturalne potrzeby w ogrodzie. Wrażliwi i lepiej wychowani ludzie powstrzymywali się i cierpieli katusze aż do nadejścia nocy, czyli do czasu, gdy większość ślepców położyła się spać, i dopiero wówczas wychodzili do ogrodu, skręcając się z bólu i ściskając kolana. Brodzili w rozdeptanych i rozmazanych ekskrementach, próbując znaleźć choćby skrawek czystej ziemi. Najgorsze, że nikt nie miał pewności, czy odnajdzie drogę powrotną, gdyż jedynym punktem orientacyjnym w ogrodzie było kilka drzew, których nagie pnie zdołały się oprzeć pasji eksploratorskiej wcześniejszych lokatorów, oraz płytkie groby ledwo przykrywające ciała zabitych. Codziennie późnym popołudniem, punktualnie jak w zegarku, z głośnika płynęły czytane monotonnym głosem instrukcje i zakazy, zachęcano do regularnego stosowania środków czystości, przypominano, że w każdej sali są telefony, z których można skorzystać w razie, gdyby czegoś zabrakło. Wiadomo jednak, że jedynym skutecznym rozwiązaniem byłoby zmycie całego tego gówna silnym strumieniem wody z ogromnego gumowego węża lub sprowadzenie brygady hydraulików, którzy naprawiliby spłuczki. Przede wszystkim brakowało wody, wody i jeszcze raz wody, by spłukać do ścieków wszystko, co powinno się tam znaleźć. Po takich porządkach należałoby po prostu rozdać ludziom oczy, które wskazywałyby drogę, no i głos, którym mówiliby, Tędy, proszę. Jeśli nie pomożemy tym ślepcom, wkrótce zamienią się w zwierzęta, gorzej, w ślepe zwierzęta, przerwał ciszę nocną czyjś głos. Nie był to jednak głos nieznajomego, który opowiadał o malarstwie i obrazach z całego świata. To żona lekarza wypowiedziała te słowa. Leżała obok męża z głową ukrytą pod kołdrą. Dłużej tego nie wytrzymam, szeptała, Trzeba z tym wreszcie skończyć, nie mogę wciąż udawać, że jestem ślepa, Pomyśl o konsekwencjach, zrobią z ciebie niewolnicę, każą ci się obsługiwać jak służącej, zmuszą cię, byś ich karmiła, myła, budziła, kładła spać, prowadziła za rękę, będziesz musiała ich pocieszać i ocierać im łzy, a gdy zaśniesz, obudzą cię krzykiem, popędzając i obrzucając wyzwiskami, Ale ja dłużej tego nie wytrzymam, nie mogę dalej patrzeć na ten bezmiar nieszczęścia, śni mi się po nocach, Nie chcę dłużej siedzieć z założonymi rękami, I tak dużo robisz, Co ja takiego robię, głównie staram się ukryć to, że widzę, Jeśli im powiesz, znienawidzą cię, chyba nie uważasz, że ślepota uczyniła ich lepszymi, Nie, ale nie są też gorsi, Niestety, obawiam się, że nie masz racji, wystarczy popatrzeć, co się dzieje, gdy zbliża się pora rozdziału żywności, Właśnie, jako jedyna widząca osoba mogłabym się tym zajmować, robiłabym to sprawiedliwie, uczciwie, przestaliby narzekać, wreszcie skończyłyby się ciągłe awantury, które doprowadzają mnie do szału, nie zdajesz sobie sprawy, jak wygląda dwóch walczących ze sobą ślepców, Walka zawsze stanowiła rodzaj zaślepienia, To co innego, Zrobisz, jak zechcesz, ale pamiętaj, że jesteśmy tylko chorymi ludźmi, zwykłymi ślepcami, nie wypowiadamy pięknych sentencji, nie współczujemy innym, malowniczy świat poczciwych biedaków należy do przeszłości, rozpoczęło się bezlitosne i krwawe panowanie ślepców, Gdybyś widział to, co ja, marzyłbyś, żeby stracić wzrok, Wierzę, ale nie muszę marzyć, ja już go straciłem, Wybacz, kochanie, ale gdybyś wiedział, Wiem, wiem, całe życie zaglądałem ludziom w oczy, to jedyne miejsce, gdzie można jeszcze ujrzeć skrawek duszy, ale teraz, gdy te oczy nie widzą, Jutro im powiem, Może masz rację, Tak, jutro im powiem, oświadczyła z mocą i po chwili dodała, Chyba że wreszcie do was dołączę.
Tak się jednak nie stało. Kiedy jak zwykle obudziła się wcześnie rano, jej oczy widziały dobrze i wyraźnie. Wokół wszyscy jeszcze spali. Zastanawiała się, czy zbierze wszystkich i przekaże im dobrą nowinę, czy powie to kilku wybranym osobom, chyba lepiej zrobić to dyskretnie, bez patosu, rzucić mimochodem, nie rozdmuchując całej sprawy, Wyobraźcie sobie, że ja ciągle widzę, choć stykam się z wami od tak dawna, a może lepiej skłamać, że cudem odzyskałam wzrok, co być może wzbudzi w nich nadzieję. Skoro ona wyzdrowiała, to my też mamy szansę, powiedzą. Jednak równie dobrze mogą kazać jej opuścić szpital, Wynoś się, krzykną, wtedy ona odpowie, że nie może, nie zostawi męża, a poza tym wojsko nikogo nie wypuszcza, toteż muszą pogodzić się z jej obecnością. Niektórzy ślepcy zaczęli poruszać się na łóżkach. Jak każdego ranka budzące się ciała pozbywały się nagromadzonych przez noc gazów, chociaż powietrze w sali już wcześniej było ciężkie, a poziom jego nasycenia dawno został przekroczony. Z ubikacji wydobywał się nieznośny fetor, którego nagłe powiewy przyprawiały o mdłości. W pomieszczeniach unosił się smród dwustu pięćdziesięciu ściśniętych, kiszących się we własnym pocie, lepkich od brudu ciał, które nie potrafiły się umyć, które dzień w dzień oblekały się w te same, coraz brudniejsze ubrania i spały w upapranych odchodami łóżkach. Mydło, proszki, wybielacze były tu bezużyteczne, gdyż prysznice dawno już nie działały, zostały powyrywane i odłączone od instalacji, ubikacje były zapchane, a nieczystości z muszli klozetowych wylewały się na posadzkę i korytarz, wnikając w najmniejsze szczeliny. Ja chyba oszalałam, wzdrygnęła się żona lekarza, gdy uświadomiła sobie, jakim obowiązkom musiałaby sprostać, Zrobiliby ze mnie niewolnicę, nie podołałabym takiej pracy, ileż trzeba mieć siły, żeby tak myć i czyścić bez końca. Gdy nadeszła decydująca chwila, jej niezachwiana odwaga zaczęła topnieć, rozpadać się na kawałki w obliczu bezlitosnej rzeczywistości, która wlewała się nozdrzami i raniła oczy. Jestem tchórzem, szepnęła przygnębiona, wolałabym oślepnąć, przynajmniej nie porywałabym się z motyką na słońce. Trzech ślepców, wśród nich pomocnik aptekarza, wstało, by zająć strategiczne miejsce w kolejce po żywność. Jednak mimo najlepszych chęci nie mogli sprawdzić, czy podział odbywał się sprawiedliwie, czy wszyscy otrzymali swój przydział odpowiadający z grubsza liczbie osób w sali. Żal było patrzeć na bezradnych ślepców, próbujących podzielić żywność. Co chwila ktoś się mylił i trzeba było zaczynać od początku. Poza tym, zawsze znalazł się jakiś podejrzliwy osobnik, który domagał się, by wszyscy informowali dokładnie, ile biorą porcji, wciąż wybuchały awantury, zaczynały się przepychanki, rozdawanie kuksańców na oślep. W sali nikt już nie spał, wszyscy niecierpliwie czekali na swe głodowe racje. Z czasem wypracowano efektywny sposób podziału żywności. Kartony zanoszono na koniec sali gdzie spali lekarz z żoną oraz dziewczyna w ciemnych okularach z małym chłopcem, który wciąż dopytywał się o matkę. Tam ustawiała się kolejka, po dwie osoby naraz, począwszy od zajmujących łóżka przy wejściu, po prawej i po lewej stronie, aż do ostatniego numeru, wszystko odbywało się bez nerwów i kłótni. Trwało to dłużej, ale przynajmniej był spokój. Osoby mające jedzenie pod ręką brały je jako ostatnie. Wyjątek stanowił zezowaty chłopiec, który jako pierwszy otrzymywał posiłek i kończył go, zanim dziewczyna w ciemnych okularach zaczynała jeść, skutkiem czego większa część jej porcji wędrowała do brzucha dziecka. Wszyscy ślepcy siedzieli z głowami zwróconymi w stronę wejścia, nasłuchując kroków swoich wysłanników. Bezbłędnie rozpoznawali charakterystyczne szuranie i ciężkie kroki obładowanych ludzi. Jednak tym razem to, co usłyszeli, nie przypominało znajomych odgłosów, był to raczej tupot biegnących ludzi, jeśli w ogóle ślepcy mogą biegać, toteż, gdy tylko wysłannicy pojawili się w drzwiach, zaczęto wołać, Co się stało, dlaczego tak szybko wróciliście. Tymczasem trzej ślepcy równocześnie próbowali przecisnąć się przez wąskie drzwi, by jak najszybciej podzielić się wiadomościami. Nie pozwalają nam zabrać jedzenia, wyrzucił z siebie zdyszanym głosem jeden z nich, Kto, żołnierze, Nie, ślepcy, Jacy ślepcy, przecież wszyscy tu jesteśmy ślepi, Nie wiemy, przerwał mu pomocnik aptekarza, ale chyba ci, co przybyli ostatnim transportem, Czy to możliwe, że nie pozwolili wam odebrać jedzenia, spytał lekarz, Do tej pory nie było z tym kłopotów, Powiedzieli, że z tym koniec i że od dzisiaj, kto chce jeść, musi płacić, W sali podniosły się głosy oburzenia, Niemożliwe, Nie mogą zabrać nam jedzenia, Banda łobuzów, Wstyd i hańba, ślepi przeciwko ślepym, nigdy nie przypuszczałem, że dożyję takiej chwili, Poskarżymy się sierżantowi. Jeden z bardziej krewkich mieszkańców sali zaproponował, by zwartą grupą odebrać siłą to, co im się należało. To nie będzie takie proste, powiedział pomocnik aptekarza, Jest ich wielu, mam wrażenie, że są dobrze zorganizowani, a najgorsze, że mają broń, Jak to, Z całą pewnością mają kije, tak mnie któryś zdzielił w ramię, że jeszcze czuję, odezwał się drugi ślepiec, Może uda nam się rozwiązać problem polubownie, powiedział lekarz, Pójdę z wami i porozmawiam z nimi, to jakieś nieporozumienie, Zgadzam się z panem doktorem, ale wątpię, żeby chcieli z nami rozmawiać, zauważył pomocnik aptekarza, Mimo to trzeba spróbować, nie możemy siedzieć z założonymi rękami, Pójdę z tobą, odezwała się jego żona. Niewielką grupką wyszli na korytarz, brakowało jedynie ślepca, który oberwał kijem. Widocznie uznał, że spełnił swój obowiązek i teraz z wypiekami na twarzy zdawał mieszkańcom sali szczegółową relację o bulwersującym wydarzeniu, o tym, że jedzenie, które dotąd znajdowało się w zasięgu ręki, zostało otoczone murem ludzi. Uzbrojonych w kije, podkreślał.
Szli zwartą grupą, torując sobie drogę między ślepcami, którzy wylegli na korytarz. Gdy dotarli do głównego wejścia, widząc, co się dzieje, żona lekarza zrozumiała, że łagodną perswazją nic nie wskórają, ani teraz, ani później. Pośrodku korytarza, wokół stosu kartonów z żywnością, stała grupa uzbrojonych ślepców. Trzymali w rękach kije i metalowe pręty wyrwane z łóżek, wycelowane przed siebie niczym bagnety albo lance. Wokół nich zebrał się tłum bezradnych ślepców, bezskutecznie próbujących przełamać linię obrony, znaleźć lukę, przez którą mogliby się dostać do jedzenia. Na próżno, zbierali tylko cięgi. Niektórzy pełzali na czworakach, starając się prześlizgnąć między nogami strażników, lecz i tych rozpędzono kopniakami i uderzeniami żelaznych prętów. Walili, jak to mówią, na oślep. Zewsząd dobiegały głosy oburzenia, krzyki wściekłości, Oddajcie nam jedzenie, Domagamy się chleba, Łajdaki, Jedno wielkie draństwo, Ktoś naiwny albo roztargniony zawołał, Wezwać policję. Być może był tam jakiś policjant, ślepota jak wiadomo nie ma żadnych względów dla urzędów i profesji, choć należy pamiętać, że ślepy policjant to nie to samo co zaślepiony policjant, a poza tym jedyni dwaj policjanci, którzy tu byli, zostali właśnie z wielkim trudem pochowani. Jakaś ślepa kobieta, wierząc, że dzięki interwencji wojska uda się przywrócić w tym istnym domu wariatów porządek i sprawiedliwość, wyszła na dwór i krzyknęła do żołnierzy, Pomóżcie, ci ludzie chcą nam odebrać jedzenie, ale strażnicy udawali, że nie słyszą. Mieli w pamięci jasny i nie pozostawiający żadnych wątpliwości rozkaz, jaki sierżant otrzymał od kapitana podczas inspekcji, Im szybciej się sami pozabijają, tym lepiej. Kobieta krzyczała coraz głośniej, zachowując się jak jej obłąkane poprzedniczki, jakby pod ciężarem nieszczęść traciła zmysły. Po chwili jednak zrozumiała, że nie może liczyć na pomoc, szlochając wróciła do budynku, lecz straciwszy orientację wpadła wprost na uzbrojonych ludzi. Jeden z nich uderzył ją metalowym prętem. Runęła na ziemię jak kłoda. Żona lekarza chciała podbiec i pomóc jej, ale w straszliwym zamieszaniu, jakie powstało, nie mogła zrobić nawet kroku. Zniechęceni czekaniem ślepcy zaczęli wracać do sal, wielu pomyliło drogę, wpadali jedni na drugich, przewracali się, podnosili, znów padali, niektórzy nie próbowali już wstawać, leżeli wyczerpani, powykręcani z bólu, załamani, z twarzami przywartymi do ziemi. Żona lekarza z przerażeniem zauważyła, że jeden z uzbrojonych ślepców wyciągnął z kieszeni pistolet i wycelował w powietrze. Strzelił w sufit, a z góry posypały się wielkie płaty tynku, spadając na głowy bezbronnych ludzi. Wybuchła panika, Spokój, cisza, krzyknął uzbrojony ślepiec. Jeśli ktoś odezwie się choć słowem, zabiję jak psa, żebyście potem nie żałowali. Wszyscy znieruchomieli. Powiedziałem jasno i wyraźnie, ciągnął człowiek z pistoletem, Od dziś my rozdzielamy żywność i wszyscy mają się temu podporządkować, nikt nie ma prawa wychodzić po następne dostawy, przy wejściu postawimy straże, jeśli ktokolwiek odważy się nam przeciwstawić, porachujemy się z nim, kto chce jeść, musi płacić, Płacić, czym, spytała żona lekarza, Milczeć, wrzasnął człowiek, wymachując pistoletem, Ktoś musi o to zapytać, trzeba ustalić, jak mamy postępować, skąd odbierać jedzenie, czy zgłaszać się razem, czy osobno, Patrzcie no, jaka sprytna, odezwał się jeden z uzbrojonych ludzi, Zabij ją, będzie o jedną gębę mniej do wykarmienia, Gdybym widział, już by miała kulę w brzuchu, odparł przywódca i zwrócił się do reszty, Natychmiast wracać do siebie, no, już was tu nie ma, już, kiedy wniesiemy żywność, powiemy, co macie robić dalej, Czym mamy płacić, powtórzyła pytanie żona lekarza, Ile będzie kosztować kawa z mlekiem i ciastko, Słowo daję, ta baba zaraz oberwie, odezwał się jeden z uzbrojonych ślepców, Zostaw, ja to załatwię, uciszył go przywódca i łagodniejszym tonem wyjaśnił, Każda sala wybierze dwóch przedstawicieli, którzy zbiorą od wszystkich przedmioty wartościowe, mogą to być pieniądze, biżuteria, pierścionki, kolczyki, zegarki, co tylko macie, wszystko należy przynieść do trzeciej sali w lewym skrzydle, tam będziemy czekać, radzę nie oszukiwać, wiemy, że będziecie próbowali ukryć cenne rzeczy, ale ostrzegam, że to się na nic nie zda, jeśli uznamy, że daliście za mało, nie dostaniecie swojego przydziału, a wtedy możecie sobie żreć swoją forsę i gryźć świecidełka. Jeden ze ślepców z drugiej sali w prawym skrzydle zapytał, Czy mamy przynieść wszystko od razu, czy płacimy za każdy posiłek oddzielnie, Jak widać, nie wyraziłem się jasno, powiedział człowiek z pistoletem i zaśmiał się głośno, Najpierw płacicie, potem jecie, zjecie tyle, za ile zapłacicie, będzie to wymagało skomplikowanych obliczeń, więc może rzeczywiście byłoby lepiej, gdybyście zapłacili od razu, a my damy wam tyle, na ile zasługujecie, ale ostrzegam, nie radzę niczego chować po kątach, bo drogo to będzie was kosztowało, żebyście potem nie skarżyli się, żeśmy was oszukali, pamiętajcie, że będziemy robić inspekcje i nie chciałbym znaleźć się w waszej skórze, jeśli coś odkryjemy, choćby jeden grosik, a teraz wynoście się. Podniósł pistolet i wystrzelił w powietrze, a z sufitu znów posypały się kawałki tynku. A ty miej się na baczności, zakończył ślepiec z pistoletem, Nie zapomnę twego głosu, Ani ja twojej twarzy, powiedziała żona lekarza.
Nikt nie zwrócił uwagi na absurdalną odpowiedź ślepej kobiety, która odgrażała się, że nie zapomni czyjejś twarzy. Ludzie rozpierzchli się szybko po korytarzach, szukając swoich sal. Wkrótce wysłannicy z pierwszej sali relacjonowali towarzyszom wydarzenia sprzed kilku minut. Po tym, co usłyszeliśmy, nie mamy innego wyjścia, jak podporządkować się rozkazom, powiedział lekarz, Na pewno jest to liczna grupa, a najgorsze, że są uzbrojeni, My też możemy poszukać broni, zauważył pomocnik aptekarza, Owszem, może uda nam się znaleźć kilka patyków, choć wątpię, by w zasięgu ręki na drzewach uchowały się jeszcze jakieś gałęzie, a pręty wyrwane z łóżek do niczego nam nie posłużą, bo nie mamy siły walczyć, tymczasem oni mają broń palną, Ja nic nie dam tym ślepym skurwysynom, odezwał się ktoś z głębi sali, Ja też nie, poparł go inny głos, Zdecydujmy się, albo dajemy wszyscy, albo nie daje nikt, przerwał lekarz, Nie mamy innego wyjścia, odezwała się jego żona, Musimy ustalić reguły jednakowe dla wszystkich, każdy ma prawo odmówić zapłaty, ale wówczas nie dostanie swojej porcji, nie można żyć kosztem innych, Płacimy wszyscy i oddajemy wszystko, co mamy, zadecydował lekarz, A jeśli ktoś nie ma czym zapłacić, spytał pomocnik aptekarza, W takim razie będzie jadł to, co dostanie od innych, pamiętacie, ktoś słusznie kiedyś powiedział, każdemu według potrzeb. Zapadła cisza, którą przerwał stary człowiek z czarną opaską na oku, Kogo wybierzemy na naszych przedstawicieli, Ja głosuję na pana doktora, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach. Dalsze głosowanie okazało się niepotrzebne, ponieważ wszyscy poparli kandydaturę okulisty. Ma być nas dwóch, przypomniał lekarz, czy ktoś zgłosi się na ochotnika, Jeśli nie ma chętnych, to ja mogę iść, odezwał się pierwszy ślepiec, Dobrze, wobec tego czas zacząć zbiórkę, czy ktoś ma pustą torbę, worek albo walizkę, Ja coś mam, powiedziała żona lekarza i zaczęła wyjmować z torby różne drobiazgi, które wzięła, nie przewidując, w jakich warunkach przyjdzie jej żyć. Wśród luksusowych, nie pasujących do otoczenia flakoników, pudełek i tubek znalazły się też długie, ostro zakończone nożyczki. Zupełnie o nich zapomniała. Podniosła głowę, wszyscy czekali, jej mąż naradzał się z pierwszym ślepcem, dziewczyna w ciemnych okularach zapewniała zezowatego chłopca, że niedługo dostanie coś do jedzenia. Zza szafki stojącej obok łóżka wystawał skrawek zakrwawionej podpaski, którą dziewczyna w ciemnych okularach z przesadnym wstydem próbowała ukryć przed ludźmi, którzy i tak nic nie widzieli. Żona lekarza w napięciu patrzyła na lśniący przedmiot, zastanawiając się, dlaczego tak uporczywie mu się przygląda, jaki ukryty zamysł kazał jej zabrać te niklowane nożyczki o ostrych końcach, które teraz ściskała w dłoni, Masz torbę, spytał mąż, zbliżając się do łóżka w towarzystwie pierwszego ślepca, Tak, odparła, jedną ręką podając mu pustą torbę, a drugą ostrożnie chowając za plecami. Co się stało, zaniepokoił się lekarz, Nic, nic, odparła, jakby chciała powiedzieć, Nic, co mógłbyś zobaczyć, wprowadził cię w błąd mój zmieniony głos, ale to nic takiego. Lekarz podszedł do niej, nieporadnie ujął torbę i głośno powiedział, Przygotujcie rzeczy. Żona lekarza zdjęła najpierw swój zegarek, potem zegarek męża, wyjęła z uszu kolczyki, zdjęła mały pierścionek z rubinem, złoty łańcuszek, ściągnęła swoją obrączkę, potem obrączkę męża. Zeszczuplały nam palce, pomyślała i wrzuciła wszystko do torby. Potem wyjęła pieniądze, które przywiozła z domu, kilka banknotów o różnych nominałach, kilka monet, To wszystko, powiedziała, Na pewno, spytał lekarz, poszukaj dobrze, Nic więcej nie mamy. Dziewczyna w ciemnych okularach przygotowała już swoje drobiazgi, niewiele różniły się od tych, jakie dała żona lekarza, tyle że brakowało tu obrączki, dołożyła jeszcze dwie bransoletki. Kiedy lekarz i pierwszy ślepiec odwrócili się i odeszli, dziewczyna pochyliła się nad zezowatym chłopcem, mówiąc, Pamiętaj, że teraz jestem twoją mamą, płacę za siebie i za ciebie. Żona lekarza usiadła wygodnie na łóżku i oparła się o ścianę. Dopiero teraz zauważyła, że wzdłuż całej sali w ściany powbijane były wielkie gwoździe, ciekawe, do czego służyły mieszkającym tu szaleńcom, jakie skarby na nich wieszali, do jakich celów ich używali. Wstała, powiesiła nożyczki na najwyższym gwoździu i wróciła na miejsce. Jej mąż i pierwszy ślepiec powoli przesuwali się w stronę drzwi, zbierając po drodze cenne przedmioty. Niektórzy słusznie protestowali, że to ordynarna kradzież. Inni pozbywali się wartościowych rzeczy z dziwną obojętnością, jakby czuli, że nic na tym ziemskim padole nie trwa wiecznie, ci również mieli rację. Kiedy lekarz i jego towarzysz dotarli do drzwi, pierwszy spytał, Czy oddaliśmy wszystko, co mamy, Tak, odezwało się kilka zrezygnowanych głosów, inni milczeli, być może dlatego, że mieli nieczyste sumienia. Żona lekarza spojrzała na nożyczki. Widząc okrągły uchwyt wiszący na gwoździu, zdziwiła się, że tak wysoko je zawiesiła, jakby zrobiła to obca dłoń, po czym pogrążyła się w myślach. Może to i dobrze, że je znalazła, będzie mogła wreszcie obciąć mężowi brodę, żeby wyglądał jak człowiek. Wiadomo, że w warunkach, w jakich przyszło im żyć, codzienne golenie się było niemożliwe. Gdy znów spojrzała w stronę drzwi, dwaj mężczyźni zniknęli już w mroku korytarza, kierując się do trzeciej sali po lewej stronie, dokąd kazano im przynieść zapłatę za jedzenie. Może starczy nam na dzień, dwa, a może na cały tydzień, ale co dalej, wszystko, co mieliśmy, zniknęło za tymi drzwiami. Na to pytanie nie było jednak odpowiedzi.
Korytarz był prawie pusty, choć zazwyczaj kręcili się tu jacyś ślepcy, którzy na siebie wpadali, potykali się, przewracali, wysłuchując przekleństw i obraźliwych epitetów potrącanych osób. Po chwili sami zaczynali złorzeczyć niewidzialnemu wrogowi, choć i tak nie miało to najmniejszego znaczenia. Ale nawet ślepiec ma prawo wyładować złość. Słychać było szuranie, czyjeś głosy, pewnie wysłanników z innych sal, którzy szli spełnić swoją powinność. Jakie okropne jest nasze położenie, panie doktorze, odezwał się pierwszy ślepiec, nie dość, że sami jesteśmy ślepi, wpadliśmy w łapy kilku ślepych bandytów, coś mi się wydaje, że mam pecha, najpierw jeden kradnie mi samochód, teraz inni zabierają jedzenie i grożą pistoletem, No właśnie, są uzbrojeni, Naboje kiedyś się skończą, Wszystko kiedyś się kończy, ale mam nadzieję, że nie w tym przypadku, Dlaczego, Dlatego, że naboje skończą się tylko wtedy, gdy ktoś je wystrzela, a mamy już paru zabitych, Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, Jesteśmy w sytuacji bez wyjścia, odkąd przekroczyliśmy próg tego szpitala, i mimo to dajemy sobie radę, Jest pan pesymistą, Nie jestem pesymistą, po prostu nie wyobrażam sobie, że może spotkać nas coś gorszego, A ja się boję, że zła nie można powstrzymać, Być może ma pan rację, powiedział lekarz, a po chwili, jakby mówiąc do siebie, dodał, Musi się coś wydarzyć, coś, co przyniesie zmiany na gorsze albo na lepsze, innego wyjścia nie ma. Przeszli już większość drogi krętymi korytarzami i znaleźli się w pobliżu sali, gdzie ulokowali się bandyci. Dotąd nie zapuszczali się jeszcze tak daleko, lecz wiadomo, że zgodnie z zasadami symetrii w lewym skrzydle obowiązywał ten sam rozkład, co w prawym, więc kto dobrze poznał prawe skrzydło, bez trudu poruszał się po lewym, i na odwrót. Gdy w jednym skrzydle skręcało się w lewo, w drugim należało skręcić w prawo. Usłyszeli czyjeś głosy, pewnie ludzi, który przyszli tu przed nimi. Poczekajmy, szepnął lekarz, Dlaczego, Bandyci pewnie już dawno zjedli i nie będą się spieszyć, dokładnie sprawdzą, co tamci przynieśli, Myśli pan, że jest już pora obiadu, To nie ma znaczenia, nawet gdybyśmy widzieli, nie mamy już zegarków. W tejże chwili minęło ich dwóch mężczyzn. Z rozmowy wynikało, że nieśli jedzenie. Uważaj, nie możemy niczego upuścić, przestrzegał jeden, a drugi odparł ponuro, I tak nie wiadomo, czy dla wszystkich starczy, trzeba będzie zacisnąć pasa. Lekarz przesuwał się z wyciągniętą ręką wzdłuż ściany, aż dotknął framugi drzwi. Pierwszy ślepiec szedł za nim. Jesteśmy z pierwszej sali po prawej stronie, odezwał się lekarz. Zrobił krok naprzód, chcąc wejść do środka, ale natknął się na przeszkodę. Drzwi były zastawione łóżkiem, które pełniło funkcję lady. Są dobrze zorganizowani, pomyślał, nie ma mowy o improwizacji. Usłyszał czyjeś głosy. Ciekawe, ilu ich jest, pomyślał. Żona mówiła o dziesięciu, ale mogło ich być więcej, nie wszyscy pewnie wyszli na korytarz, żeby zagrabić żywność. Pierwszy odezwał się człowiek z pistoletem, który najwidoczniej był hersztem bandy, Sprawdźmy, co też przynieśli nam panowie z pierwszej sali po prawej stronie, rzucił szyderczo, po czym ściszonym głosem zwrócił się do kogoś stojącego obok, Zapisuj. Lekarz nie ukrywał zdziwienia, Jak to, zapisuj, to znaczy, że jest tu ktoś, kto może pisać, kto nie jest ślepy, a więc w budynku są przynajmniej dwie widzące osoby, trzeba uważać, ten człowiek może pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie. Podobne myśli krążyły po głowie pierwszego ślepca, Jeden facet uzbrojony, drugi szpieg, koniec z nami, nie mamy szans. Herszt bandytów otworzył torbę, z wprawą wyjmował i obmacywał kolejne przedmioty, równie sprawnie badał wartość banknotów i monet, oddzielał rzeczy złote od innych, dla fachowca to nic trudnego. Trwało to zaledwie kilka minut, lecz mimo to lekarz zdołał rozpoznać dźwięk przedziurawianego papieru. Ktoś pisał brajlem, słychać było, jak ostry koniec jakiegoś przedmiotu dziurawi papier, uderzając w metalową podkładkę. To znaczy, że wśród ofiar epidemii znalazł się zwykły ślepiec, człowiek, którego kiedyś nazwano by ociemniałym. Prawdopodobnie został przez pomyłkę złapany z innymi chorymi. Lekarza korciło, by zapytać go, Czy należy pan do starych, czy do nowych ślepców, jak stracił pan wzrok. Mieli szczęście ci bandyci, zyskali pisarza i przewodnika w jednej osobie. Przeszkolony ślepiec to skarb, taki człowiek wart jest furę złota. Inwentaryzacja przeciągała się, czasem herszt bandy lub jego pomocnik prosili o pomoc księgowego. Co o tym myślisz, pytali, a on przerywał pisanie i sprawdzał podany mu przedmiot. Złom, mówił, a przywódca wołał, Za dużo tego złomu, za karę nie dostaną jedzenia. Kiedy zaś ociemniały wyrażał się o przedmiocie z aprobatą, bandyta zmieniał ton, Nie ma to jak robić interesy z uczciwymi ludźmi. W końcu postawili na łóżku trzy pudła. To dla was, powiedział człowiek z pistoletem. Lekarz policzył kartony. Za mało, stwierdził, Na początku, gdy byliśmy jeszcze sami, dostawaliśmy cztery paczki. Nie zdążył dokończyć zdania, a już poczuł na szyi lufę pistoletu. Nie lada wyczyn jak na ślepego bandytę, pomyślał lekarz. Za każdą skargę odbiorę ci jedną paczkę, więc spadaj, zanim się rozmyślę, i dziękuj Bogu, że masz co włożyć do gęby. Dobrze, powiedział zdławionym głosem lekarz i wziął dwa kartony. Jego towarzysz chwycił ostatnią paczkę i powoli, obładowani żywnością ruszyli w drogę powrotną. Kiedy doszli do holu, lekarz przekonany, że nikt ich nie słyszy, powiedział, Już nigdy więcej nie nadarzy mi się taka okazja. Nie rozumiem, zdziwił się pierwszy ślepiec, Przystawił mi pistolet do szyi, mogłem mu go wyrwać, To byłoby zbyt ryzykowne, Tylko pozornie, ja wiedziałem, gdzie jest pistolet, a on nie mógł widzieć moich rąk, Ma pan rację, Mam pewność, że on w tym momencie był bardziej ślepy ode mnie, szkoda, że o tym nie pomyślałem, a właściwie pomyślałem, ale zabrakło mi odwagi, Ale co byłoby potem, spytał pierwszy ślepiec, Jak to co, No, gdyby odebrał mu pan broń, nie wierzę, że byłby pan w stanie jej użyć, Jeśliby to miało rozwiązać nasze problemy, Ale nie jest pan tego pewien, Nie, A więc lepiej, że to oni mają broń, przynajmniej dopóki nas nie zaatakują, Grożenie bronią samo w sobie jest formą ataku, Gdyby im pan odebrał broń, dopiero zaczęłaby się prawdziwa wojna, obawiam się, że nie uszlibyśmy z życiem, Ma pan rację, przyznał lekarz, muszę o tym pamiętać, Proszę pamiętać raczej o tym, co mi pan wcześniej powiedział, To znaczy, Że prędzej czy później coś się musi wydarzyć, Wydarzyło się, a ja tego nie wykorzystałem, Nadarzy się inna okazja.
Kiedy weszli do sali i przedstawili swą mizerną zdobycz, odezwały się głosy oburzenia, że przynieśli za mało, że powinni zażądać więcej, czyż nie po to wybrano ich na przedstawicieli sali. Jednak gdy lekarz wyjaśnił, co zaszło, opowiedział o ociemniałym księgowym, o zachowaniu herszta bandy, o pistolecie, głosy niezadowolenia szybko ucichły, nikt już nie wątpił, że przedstawiciele sali zrobili, co było w ich mocy. Podzielono jedzenie, kilka osób nieśmiało zauważyło, że lepiej zjeść mało niż nic. Poza tym zbliżała się pora obiadu i niedługo będzie można udać się po kolejną dostawę. Najważniejsze, żeby nie spotkało nas to, co tego konia, który zdechł dlatego, że odzwyczaił się od jedzenia, zauważył jeden ze ślepców. Pozostali przyjęli ten żart z bladym uśmiechem, a ktoś powiedział, Może to i niezły pomysł, chociaż między nami a koniem jest pewna różnica, on nie wie, że umiera.
Stary człowiek z czarną opaską na oku uważał przenośne radio za rzecz na tyle nietrwałą i kruchą, że wykluczył je z listy przedmiotów wartościowych przeznaczonych na zakup jedzenia. Słusznie uznał, że wartość radia uzależniona jest przede wszystkim od tego, czy posiada się baterie oraz od ich trwałości. Dźwięki wydobywające się z radyjka stawały się coraz cichsze, co świadczyło o tym, że niedługo stanie się ono całkowicie bezużyteczne. Dlatego stary człowiek postanowił nie urządzać więcej zbiorowego słuchania, poza tym bał się, że mieszkańcom trzeciej sali w lewym skrzydle może to się nie spodobać. Co prawda samo radio nie przedstawiało prawie żadnej wartości, czego przed chwilą dowiedliśmy, lecz póki działało, mogło stanowić dla bandytów niewątpliwą atrakcję, tym bardziej że oprócz pistoletu mogli mieć i inne użyteczne przedmioty, w tym również baterie. Na wszelki wypadek staruszek postanowił, że będzie słuchał radia pod kołdrą, a jeśli usłyszy ciekawą informację, przekaże ją innym. Dziewczyna w ciemnych okularach bezskutecznie prosiła go o kilka minut muzyki. Nie chcę wszystkiego zapomnieć, przekonywała, lecz stary człowiek był nieubłagany, mówiąc, że melodię można samemu odtworzyć i nie trzeba do tego doskonałej pamięci i że ważniejsze są wiadomości. Miał rację, muzyka z radia kłuła jak cierń, jak złe wspomnienie, które tylko rani. Dlatego w oczekiwaniu na serwis informacyjny starał się słuchać radia jak najciszej. Kręcił gałką, zmieniał częstotliwości, żeby tylko nie przegapić jakiejś ważnej informacji, którą będzie mógł potem przekazać najbliższym sąsiadom i która wkrótce zacznie krążyć po sali, przekazywana od łóżka do łóżka, z ust do ust, zmieniana przez kolejnych rozmówców W ten sposób niektóre informacje traciły na ważności, inne zaś zyskiwały, co zwykle zależało od nastroju przekazującej je osoby. Jednak pewnego dnia w sali zapanowała cisza i stary człowiek przestał opowiadać, nie dlatego, że wyczerpały się baterie czy zepsuło radio, ale z powodu niezbadanych i nieubłaganych wyroków losu, które sprawiły, że ktoś zamilkł wcześniej niż radyjko. Od pierwszego dnia swego pobytu w tym przeklętym miejscu stary człowiek z czarną opaską na oku skwapliwie przekazywał wszystkie wiadomości, dementując przy okazji nazbyt optymistyczne i fałszywe informacje rządowe. Siedział teraz na łóżku, w zapadającym zmierzchu i jawnie słuchał cennego radia, próbując zrozumieć chrypiący, coraz bardziej niewyraźny głos spikera. Nagle usłyszał jego krzyk, Jestem ślepy, jestem ślepy, potem hałas, jakby coś gwałtownie uderzyło w mikrofon, kilka niewyraźnych dźwięków, okrzyków i cisza. Zamilkła jedyna stacja, którą zdołał wychwycić. Stary człowiek długo trzymał radio przy uchu w nadziei, że głos się znowu odezwie i powróci do czytania wiadomości. Jednak tym razem czuł, a właściwie wiedział, że tak się nie stanie. Biała choroba oślepiła nie tylko spikera radiowego, ale z szybkością prochowego lontu dosięgła po kolei wszystkich pracowników stacji. Stary człowiek z czarną opaską na oku ze złością cisnął radiem o podłogę. Jeśli do sali przyjdą ci przeklęci bandyci i zaczną węszyć, niech żałują, że nie wciągnęli przenośnych radioodbiorników na listę przedmiotów wartościowych. I stary człowiek z czarną opaską na oku naciągnął kołdrę na głowę, by móc swobodnie się wypłakać.
Żółte, brudne światło lamp padało na zmęczone, lecz nasycone trzema posiłkami ciała ślepców, którzy po raz pierwszy od dawna usnęli mocnym, głębokim snem. Zakładając, że ta sytuacja potrwa dłużej, należałoby wyciągnąć wniosek, że nawet w największym nieszczęściu można osiągnąć pewien stopień zadowolenia, który pozwala cierpliwie znosić owe przykre doświadczenia. Znaczyłoby to, że obecnie, wbrew przewidywaniom, przechwycenie przez bandytów żywności i jej kontrolowany podział miały pozytywny skutek, mimo skarg niepoprawnych idealistów, którzy woleliby samodzielnie walczyć o przetrwanie, nawet narażając się na śmierć głodową. Większość ludzi spała jednak spokojnie, nie myśląc o jutrze, zapominając, że kto płaci z góry, ten wiele ryzykuje. Inni, zmęczeni rozmyślaniem, jak znaleźć honorowe wyjście z tej upokarzającej sytuacji, również powoli zasypiali, oddając się snom o lepszej przyszłości, kiedy to zapanuje dostatek, a przede wszystkim wolność. W pierwszej sali po prawej stronie czuwała tylko żona lekarza. Myślała o tym, co czuł jej mąż, gdy przez chwilę sądził, że wśród bandytów znajduje się druga widząca osoba, którą wziął za ich szpiega. Dziwne, że nie wrócili do tego tematu przed zaśnięciem, jakby lekarz z przyzwyczajenia zapomniał, że jego żona nadal widzi. Ona zaś nie chciała zawracać mu głowy. Była pewna, że powinna zrobić to, czego nie może zrobić jej mąż. Gdyby powiedziała mu o swoich planach, udawałby, że nie rozumie, o co chodzi. Przez lekko przymknięte powieki spojrzała na wiszące na gwoździu nożyczki. Co z tego, że widzę, myślała, widziała rzeczy straszliwsze od najstraszliwszych koszmarów, marzyła, by oślepnąć, niczego bardziej nie pragnęła. Ostrożnie usiadła na łóżku. Naprzeciwko spała dziewczyna w ciemnych okularach i zezowaty chłopiec. Zauważyła, że ich łóżka stały obok siebie, pewnie dziewczyna zsunęła je, by móc uspokoić chłopca, gdy obudzi się z płaczem w środku nocy, otrzeć mu łzy tęsknoty za matką. Dlaczego sama na to wcześniej nie wpadłam, pomyślała zdziwiona. Nie budziłaby się w nocy z lękiem, że mąż spadnie z łóżka. Spojrzała na niego czule, spał głębokim, niezdrowym snem, zmęczony wydarzeniami dnia. Nie zdążyła mu powiedzieć, że znalazła nożyczki i że któregoś dnia przystrzyże mu brodę, nawet ślepy to potrafi, pod warunkiem że zbyt mocno nie przyciska ostrza do twarzy. Obawiała się jednak, że zaczną do niej przychodzić tabuny mężczyzn i do końca życia będzie goliła brody. Usiadła na brzegu łóżka i zaczęła szukać kapci, chciała je włożyć, ale zawahała się i w końcu wsunęła je z powrotem pod łóżko. Cicho przemknęła między śpiącymi do drzwi. Jej bose stopy kleiły się do lepkiej i brudnej posadzki, ale wiedziała, że na korytarzu będzie jeszcze gorzej. Szła rozglądając się na boki w obawie, by nie natknąć się na błądzącego we śnie ślepca. Poruszała się niemal bezszelestnie, ale nawet gdyby ją ktoś usłyszał, uznałby, że to kolejny nieszczęśnik gnany nagłą potrzebą fizjologiczną, która, jak wiadomo, potrafi zaskoczyć w najmniej odpowiedniej chwili. Najbardziej obawiała się, że mąż obudzi się i nie pozwoli jej wyjść. Zacznie ją wypytywać, Dokąd idziesz, po co, pytania, które zwykle zadają mężczyźni swoim żonom, nie mając odwagi zapytać o najważniejsze, Gdzie byłaś. Idąc korytarzem ujrzała kobietę opartą o wezgłowie łóżka, która nieruchomo wpatrywała się w ścianę. Żona lekarza przystanęła, jakby bała się przeciąć cienką nić ślepego spojrzenia. Kobieta podniosła rękę, widocznie wyczuła w powietrzu lekkie wibracje, lecz po chwili opuściła ją zrezygnowana, wystarczy, że sąsiedzi nie dają jej spać chrapaniem. Żona lekarza szła dalej, im bardziej zbliżała się do głównego wejścia, tym bardziej przyspieszała kroku. Zanim przeszła przez hol, odwróciła się i spojrzała w głąb korytarza, gdzie znajdowały się ubikacje, kuchnia i jadalnia. Wzdłuż ściany spali pokotem ślepcy, którzy nie zdołali znaleźć wolnego łóżka lub nie mieli siły przebić się w porę przez tłum kłębiący się u wejścia do sal. Parę metrów dalej jakiś ślepiec leżał na ślepej kobiecie, która mocno obejmowała go nogami. Kochali się cicho i dyskretnie, o ile takie rzeczy można robić dyskretnie w publicznym miejscu, ale nie trzeba było nadzwyczajnego słuchu, by wiedzieć, co robią, szczególnie w chwili, gdy oboje nie mogli powstrzymać okrzyków, jęków i coraz głośniejszych szeptów, które wskazywały na nieuchronnie zbliżający się orgazm. Żona lekarza nie mogła oderwać od nich oczu, nie czuła zazdrości, miała przecież męża, który zaspokajał jej potrzeby seksualne. Przykuło ją do miejsca uczucie, którego nie potrafiła określić, ale zbliżone do sympatii, jakby chciała powiedzieć im, Nie zwracajcie na mnie uwagi, wiem, co czujecie, nie przeszkadzajcie sobie. Jednocześnie czuła litość. Gdyby ta chwila rozkoszy mogła trwać wiecznie, gdybyście mogli stać się jednym ciałem i duszą, westchnęła. Ślepcy odpoczywali, dysząc ciężko, rozdzieleni, lecz wciąż trzymając się za ręce. Wyglądali młodo, może byli parą zakochanych, poszli do kina i tam oślepli, a może połączył ich cudowny przypadek. Jak się rozpoznali, oczywiście po głosie, bo choć żądza i miłość są ślepe, ta ostatnia nigdy nie jest niema. Prawdopodobnie jednak oboje oślepli w tym samym czasie, a ich ręce splotły się dawno temu.
Żona lekarza westchnęła i przetarła oczy, wydało jej się, że gorzej widzi, ale nie przestraszyła się, tym razem były to łzy. Poszła dalej przed siebie. Kiedy mijała hol, podeszła do drzwi i wyjrzała na dwór. W słabym świetle lampy dostrzegła czarną sylwetkę żołnierza. W oddali rysowały się kontury ciemnych domów. Wyszła na schody, wiedziała, że nic nie ryzykuje, gdyż nawet gdyby żołnierz ją zauważył, miał rozkaz najpierw ostrzec ją, by nie zbliżała się do bramy, gdzie przebiegała niewidzialna linia demarkacyjna, gwarantująca mu bezpieczeństwo. Zdziwiła się, że panuje tu taka cisza. Zdążyła przyzwyczaić się do ciągłych hałasów w sali, a tu panował całkowity bezruch, który zastąpił czyjąś obecność, jakby cała ludzkość zniknęła z powierzchni ziemi, zostawiając jedynie słabe światełko i żołnierza na straży garstki ślepych kobiet i mężczyzn, którzy nawet nie mogli dojrzeć świecącej lampki. Usiadła na ziemi, opierając się o framugę drzwi, i tak samo jak cierpiąca na bezsenność kobieta w sali zaczęła wpatrywać się w dal przed sobą. Noc była zimna, chłodny wiatr owiewał fasadę budynku. Trudno wprost uwierzyć, że noc może być taka czarna, że huczy wiatr i nadal toczy się życie. Nie myślała o sobie, lecz o ślepcach, dla których dzień trwał wiecznie. W słabym świetle zamajaczyła druga postać, zbliżała się zmiana warty. Wszystko w porządku, powiedział pewnie pierwszy żołnierz swojemu zmiennikowi, po czym wszedł do namiotu, by przed świtem jeszcze się zdrzemnąć. Nie zdawali sobie sprawy, co dzieje się za drzwiami szpitala, nie słyszeli strzałów w holu, zwykły pistolet nie robi wiele hałasu. A co dopiero małe nożyczki, pomyślała żona lekarza. Dawno przestała się zastanawiać, skąd przychodzą jej do głowy takie myśli, zdziwiła się jedynie, że to ostatnie zdanie tak długo kołatało jej w głowie, jakby pierwsze słowo nie mogło się zrodzić, a kolejne z trudem układały się w całość, jak gdyby to nieoczekiwane skojarzenie tkwiło w niej od dawna, brakowało tylko czegoś, co by przyoblekło się w słowa, jak ciało układające się do snu, które wybiega w przyszłość, szukając niszy przygotowanej przez chęć zaśnięcia. Żołnierz podszedł do bramy, choć miał za sobą ostre światło lampy i nie było widać jego twarzy, domyśliła się, że patrzy w jej stronę, może zauważył jej nieruchomą sylwetkę, w której nie rozpoznał jeszcze bezbronnej kobiety siedzącej obok wejścia z brodą opartą na podkurczonych kolanach. Żołnierz podniósł lampę, by oświetlić podejrzane miejsce, i dopiero teraz wyraźnie zauważył kobiecą postać, wstającą równie wolno jak jej myśli, o czym żołnierz, oczywiście, nie wie, wie za to, że zaczyna się bać tej osoby, która porusza się jak w zwolnionym filmie, zastanawia się, czy wszcząć alarm, przecież to tylko ślepa kobieta, nie może jednak podjąć decyzji i na wszelki wypadek postanawia wycelować w nią broń, lecz żeby to zrobić, musi najpierw postawić lampę, która nagle chwieje się i razi go w oczy mocnym światłem. Kiedy oczy żołnierza przyzwyczaiły się do mroku, kobiety już nie było. Strażnik czuł, że tym razem nie będzie mógł powiedzieć swemu zmiennikowi, Wszystko w porządku.
Żona lekarza jest już w lewym skrzydle budynku i zmierza ku trzeciej sali. Tu także ślepcy śpią na korytarzu, ale jest ich o wiele więcej niż w prawej części szpitala. Porusza się bezszelestnie, ostrożnie stąpając po lepkiej od brudu posadzce. Zagląda przez drzwi pierwszych dwóch sal; wszędzie ten sam widok przykrytych kocami nieruchomych ciał, jakiś ślepiec nie może zasnąć i mamrocze coś pod nosem, wokół pobrzmiewa urywane chrapanie. Wszystko przenika niemożliwy do zniesienia smród, ale tak jest w całym budynku, tak pachnie również jej własne ciało i ubranie. Gdy doszła do korytarza, gdzie znajdowała się trzecia sala, zawahała się. W drzwiach stał człowiek. Wystawili straże, pomyślała. Ślepiec trzyma w ręku laskę, którą wolno wymachuje to w jedną, to w drugą stronę, sprawdzając w ten sposób, czy nikt się nie zbliża. Tu nikt nie śpi na ziemi, korytarz jest pusty. Strażnik niestrudzenie wymachuje laską, po pewnym czasie przekłada ją do drugiej ręki i powtarza te same ruchy. Żona lekarza wolno podchodzi do przeciwległej ściany, uważając, by nie dotknąć ubraniem chropowatej powierzchni. Ślepiec wciąż energicznie wymachuje laską, lecz nie dosięga nią nawet środka szerokiego korytarza. Można by go porównać do nie uzbrojonego żołnierza na warcie. Żona lekarza stoi naprzeciw ślepca i dokładnie widzi, co dzieje się w trzeciej sali. Niektóre łóżka są wolne. Ciekawe, ilu ich jest, zastanawia się. Człowiek z laską zwrócił głowę w jej stronę, jakby wyczuł coś podejrzanego, czyjś oddech, ruch powietrza. Był wysoki i miał duże ręce. Wyciągnął przed siebie laskę i gwałtownie zamachał nią przed sobą. Zrobił krok do przodu i żona lekarza przestraszyła się, że naprawdę ją widzi i tylko sprawdza, z której strony najlepiej zaatakować. To nie jest spojrzenie ślepca, pomyślała przerażona. Jednak myliła się, były to oczy ślepca, oczy niewidzące, których pod tym dachem nie brakowało. Była jedyną widzącą osobą w szpitalu. Kto tu jest, odezwał się szeptem ślepy wartownik, zamiast krzyknąć jak żołnierze przed bramą, lecz cicho spytał, Kto idzie, W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie powiedzieć, Posłaniec z misją pokoju, na co on powinien odrzec, Droga wolna. Niestety były to tylko marzenia. Ślepiec spuścił głowę, jakby chciał powiedzieć, Co za bzdury, przecież o tej porze wszyscy śpią, nie ma tu nikogo. Z wyciągniętą przed siebie ręką cofnął się do drzwi i uspokojony przez własne myśli stanął nieruchomo. Był śpiący, od dawna czekał, aż go ktoś zmieni, ale wiedział, że jego zmiennik musi sam się obudzić, a jedyne, co może wyrwać go ze snu, to wewnętrzne poczucie obowiązku, gdyż nie miał budzika, którego zresztą i tak nikt nie umiałby nastawić. Żona lekarza ostrożnie zbliżyła się do framugi drzwi i zajrzała do środka. Sala nie była zapełniona, na oko znajdowało się w niej dziewiętnastu, może dwudziestu ludzi. W głębi ujrzała stos paczek z jedzeniem, kilka kartonów leżało na wolnych łóżkach. To było do przewidzenia, pomyślała, większość zatrzymują dla siebie. Ślepy strażnik znów zaczął nasłuchiwać, ale nie poruszył się. Czas mijał. W sali jakiś palacz dostał ataku kaszlu. Strażnik odwrócił się z ulgą, wreszcie może będzie mógł pójść spać, ale nikt nie wstał, ślepiec usiadł ostrożnie na brzegu łóżka, jakby bał się, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku i oskarżony o opuszczenie posterunku oraz złamanie surowych reguł obowiązujących wartownika. Przez chwilę siedział z opuszczoną głową, walcząc ze zmęczeniem, ale w końcu poczuł, jak ogarnia go fala snu, myśląc zapewne, To nic, nikt mnie przecież nie widzi. Żona lekarza znów policzyła ludzi znajdujących się w sali. Razem ze strażnikiem było ich dwudziestu. Przynajmniej dowiedziała się czegoś konkretnego podczas tej niebezpiecznej nocnej eskapady. Ale czy tylko po to tu przyszłam, zastanawiała się w myślach, lecz nie miała odwagi sobie odpowiedzieć. Ślepiec zasnął z głową opartą o framugę drzwi, laska zsunęła się na podłogę. Miała przed sobą bezbronnego człowieka, forteca stała otworem. Patrzyła na niego, próbując przywołać w myślach jak najgorsze skojarzenia. Ten człowiek kradnie żywność, odbiera cudzą własność, odejmuje dzieciom od ust, ale mimo to nie zdołała wzbudzić w sobie nawet cienia niechęci. Na widok bezwładnego ciała, wygiętej szyi z pulsującymi żyłami i głowy ufnie odchylonej do tyłu ogarnęła ją litość. Po raz pierwszy od wyjścia z sali przeszył ją dreszcz, posadzka była tak zimna, że niemal parzyła jej stopy. Oby to nie była gorączka, pomyślała, ale wiedziała, że to tylko obezwładniające zmęczenie. Poczuła nieodparte pragnienie ucieczki w głąb siebie, wtulenia się we własne ciało, a przede wszystkim chciała zamknąć oczy, spojrzeć w siebie, jak najgłębiej, jak najdalej, aż do rdzenia mózgu, dotrzeć tam, gdzie na pierwszy rzut oka nie widać, czy jest się ślepym, czy nie. Wolno, bardzo wolno zaczęła się wycofywać, poczuła, że musi jak najszybciej wrócić do swojej sali, przezwyciężając zmęczenie mijała ślepców przypominających lunatyków, ona sama też wyglądała, jakby chodziła we śnie, nie musiała nawet udawać, że nie widzi. Młodzi kochankowie nie trzymali się już za ręce, spali przytuleni do siebie, ona odwrócona plecami, wtulona w zagłębienie jego ciała, próbując zachować resztki krążącego w żyłach ciepła. A jednak, gdy żona lekarza przyjrzała im się bliżej, zauważyła, że trzymają się za ręce, jego ramię objęło ją od góry, a dłonie splotły się w uścisku. W sali obok ślepa kobieta wciąż siedziała na łóżku, czekając, aż zmęczenie przełamie opór niespokojnych, uporczywych myśli. Oprócz niej wszyscy spali, niektórzy zakryli głowy kocami, jakby wciąż mieli nadzieję na odnalezienie prawdziwej, nieosiągalnej ciemności. Na szafce obok łóżka dziewczyny w ciemnych okularach stały krople do oczu. Nie wiedziała, że już ich nie potrzebuje.
Gdyby ślepiec, spisujący zyski, które bandyci czerpali z nielegalnego procederu, dostąpił nagle objawienia i wiedziony wyrzutami sumienia postanowił przejść na stronę ofiar ze swą tabliczką, grubym papierem i dziurkaczem, z pewnością byłby teraz pochłonięty spisywaniem żałosnej i tragicznej, lecz jakże pouczającej historii swych nowych sprzymierzeńców. Świat dowiedziałby się o haniebnym wyrzuceniu z sali numer trzy kilkudziesięciu uczciwych obywateli, usłyszałby o nieograniczonej władzy bandytów nad ich nowym królestwem, o tym, że ślepcy z sąsiednich pomieszczeń nie mogli już korzystać z urządzeń sanitarnych w lewym skrzydle. Opowiedziałby o straszliwych konsekwencjach tego nieludzkiego zakazu, o tym, jak od razu pogorszył się stan pomieszczeń oraz korytarzy, o rozpaczy nieszczęsnych mieszkańców z lewej części budynku, o tym, że nie mogli nawet wyjść do ogrodu, który zapełniali zwijający się z bólu ślepcy cierpiący na biegunkę lub skurcze jelit budzące fałszywe nadzieje na chwilową ulgę. Jako wnikliwy obserwator ociemniały kronikarz zauważyłby zapewne rażącą dysproporcję między tym, co ludziom zabierano, a tym, co w zamian dostawali, wykazałby, że nie należy wierzyć w słynną od wieków cytowaną zasadę równowagi między przyczyną i skutkiem, szczególnie w jej aspekcie ilościowym. Musiałby również zauważyć, że jeśli bandyci będą bezkarnie spać na stercie paczek z żywnością, to biedacy z innych sal wkrótce zostaną zmuszeni do zbierania z brudnej posadzki ostatnich okruchów chleba. Spostrzegawczy księgowy, zarówno jako kronikarz, jak i uczestnik tych wydarzeń, z pewnością potępiłby niegodziwe postępki ślepych ciemiężycieli, którzy woleli zmarnować jedzenie, niż oddać je potrzebującym. Niektóre produkty mogły przetrwać kilka tygodni, jednak większość przeznaczona była do natychmiastowego spożycia, jedzenie szybko pleśniało, gniło i stawało się bezużyteczne dla ludzi, jeśli tacy nadal znajdowali się pod dachem szpitala. Zmieniając wątek, lecz pozostając przy tym samym temacie, skrupulatny kronikarz stwierdziłby z żalem, że poza dolegliwościami żołądkowymi, wynikającymi z chronicznego niedożywienia i spożywania nieświeżych produktów, wśród internowanych panowały też inne choroby. Byli tacy, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali jak okazy zdrowia, ale po krótkim czasie ni stąd, ni zowąd powalała ich tak silna grypa, że nie byli w stanie zwlec się ze swych obskurnych łóżek, i chociaż wywrócono do góry dnem wszystkie damskie torebki i przeszukano dokładnie każdą salę, nie znaleziono choćby jednej tabletki aspiryny, która pozwoliłaby obniżyć gorączkę i zmniejszyć ból głowy. Zapewne nasz kronikarz z obawy przed konsekwencjami nie zechciałby szczegółowo opisywać innych nieszczęść nękających ponad trzysta osób, które zostały poddane nieludzkiej kwarantannie, ale niewątpliwie wspomniałby przynajmniej o dwóch przypadkach zaawansowanej choroby nowotworowej, którą zignorowano podczas łapanki, twierdząc, że w demokracji prawo jest jednakowe dla wszystkich i nie można nikogo wyróżniać. Traf chciał, że wśród internowanych znalazł się tylko jeden lekarz, do tego okulista, a wiadomo, że takich tu nie potrzebowano. Gdyby nasz skryba podjął się opisu tych wydarzeń, zapewne poczułby się tak przytłoczony nadmiarem nieszczęść i bólu, że z rezygnacją odłożyłby na stół swój metalowy dziurkacz i drżącą ręką zaczął po omacku szukać kawałka czerstwego chleba, który odłożył, by spełnić obowiązek kronikarza końca świata. Przypuszczalnie jednak niczego by nie znalazł, gdyż zapach jedzenia już wcześniej przyciągnął innego, zgłodniałego ślepca. Nic dziwnego, że księgowy odrzucił możliwość pojednania z ciemiężonymi braćmi i pozostał w trzeciej sali w lewym skrzydle, gdzie mimo szczerego oburzenia na haniebne praktyki jej mieszkańców miał zapewnioną strawę.
I na tym właśnie opierały się rządy bandytów. Kiedy przedstawiciele sal wracali z głodowymi porcjami żywności, wybuchały protesty, odzywały się głosy pełne oburzenia. Ktoś proponował, by zorganizować wspólną akcję odwetową, stosując jedyny skuteczny i często stosowany argument, siłę tłumu. Zgodnie z prawami dialektyki w pewnych okolicznościach nieśmiałe pragnienia nabierają mocy, mnożąc się w nieskończoność. Jednak bojowy nastrój szybko znikał, wystarczył jeden racjonalny głos, umiejący zestawić wszelkie za i przeciw planowanej akcji, by przypomnieć zwolennikom walki o śmiercionośnej broni, jaką jest pistolet, Pamiętajcie, co was czeka, kiedy tam pójdziecie, pomyślcie, co się stanie z tymi na końcu, gdy po pierwszym strzale wybuchnie panika, więcej bohaterów zginie stratowanych niż od kuli. W sali, gdzie toczyła się dyskusja, doszło do kompromisu i zdecydowano, że wbrew tym przestrogom zostanie wysłana liczniejsza grupa ludzi, którzy przedstawią żądania wszystkich mieszkańców. Wkrótce wiadomość ta rozeszła się wśród reszty internowanych. Najpierw grupa miała składać się z dziesięciu, dwunastu ochotników, ale liczne ostrzeżenia sceptyków zniechęciły większość ślepców, którzy wcześniej się zgłosili. Bogu dzięki ten rażący brak odwagi został usprawiedliwiony. Choć był to powód do wstydu, wkrótce okazało się, że słuszność mieli ci, którzy nawoływali do ostrożności. Ośmiu śmiałków, którzy odważyli się podjąć tej misji, zostało bezlitośnie przepędzonych z lewego skrzydła. Podobno użyto nawet pistoletu, lecz strzał nie był skuteczny, choć tym razem cel był konkretny. Przepędzeni ślepcy zarzekali się później, że słyszeli świst kuł nad głowami, chociaż nie mieli pewności, jakie były prawdziwe zamiary strzelającego. Być może herszt bandy pomylił się w ocenie wzrostu ślepców i wyobrażał ich sobie jako rosłych osiłków, co tłumaczyłoby jego złe intencje, albo był to po prostu strzał ostrzegawczy. Wszelkie te domysły nie znalazły na razie potwierdzenia, należało więc cieszyć się, że nikt nie zginął, niezależnie, czy było to zrządzenie losu, czy zwykły przypadek, grunt, że wszyscy śmiałkowie powrócili z misji. Za karę wszyscy mieszkańcy zbuntowanej sali przez trzy dni nie dostawali jedzenia. I tak mieli szczęście, gdyż mogli zostać na zawsze odcięci od dostaw żywności, co byłoby sprawiedliwą karą za niewdzięczność wobec ich dobroczyńców. Buntowników zmusiło to do chodzenia od sali do sali, i żebrania o kromkę chleba, najlepiej posmarowaną czymś treściwym i pożywnym. Nie umarli więc z głodu, lecz przez te trzy dni nasłuchali się wielu przykrych uwag, Skoro jesteście tacy mądrzy, to czemu sami nie macie co do gęby włożyć, Gdybyśmy was posłuchali, ładnie byśmy na tym wyszli, Cierpliwości, będziecie musieli przełknąć jeszcze niejedną gorzką prawdę. Po trzech dniach kary buntownicy mieli nadzieję, że ich los odmieni się na lepsze. Okazało się jednak, że dla czterdziestu buntowników z nieszczęsnej sali czas upokorzeń dopiero się zaczął. Zamiast dwudziestu porcji żywności, które z trudem starczały dla wszystkich, dostali głodowe racje, którymi nie mogło posilić się nawet dziesięciu ślepców. Łatwo sobie wyobrazić rozgoryczenie i przygnębienie ukaranych, szczególnie bolesne wobec tchórzostwa pozostałych internowanych, którzy nie tylko nie chcieli im pomóc, ale czuli się wręcz zagrożeni ich postawą. Odwaga buntowników postawiła ich w trudnej sytuacji wyboru między starą jak świat ludzką solidarnością a równie głęboko zakorzenionym przeświadczeniem, że nikt nie jest bardziej godny miłosierdzia niż my sami.
I właśnie wtedy bandyci wysunęli kolejne żądania. Znów domagali się pieniędzy i biżuterii. Uznali, że wartość dostarczanej żywności dawno przekroczyła sumę pierwszej zapłaty, choć byli na tyle łaskawi, że ocenili ją jako dość wysoką. Przerażeni ślepcy przypomnieli, że nie mają w kieszeni złamanego grosza, gdyż zgodnie z rozkazem wszystko oddali, niektórzy mieli nawet czelność dodać, że wniesiona przez nich opłata przekraczała wartość tego, co dali inni, co z kolei powinno im zapewnić jedzenie do końca pobytu w szpitalu. Mówiąc prościej, nie mieli zamiaru płacić za krętaczy i domagali się kolejnych dostaw żywności. Oczywiście, nikt nie wiedział, jaką opłatę wniosły poszczególne sale, ale każda sala uważała, że zapłaciła więcej od innych i nie życzyła sobie, by inni żywili się jej kosztem. Na szczęście rozgoryczeni mieszkańcy nie spełnili swoich pogróżek, ostatnie słowo i tak należało do bandytów, jak to zwykle bywa w takich przypadkach. Ci zaś powtórzyli rozkaz, że wszyscy ponownie mają wnieść opłaty, a ewentualne różnice w ich wysokości miały pozostać tajemnicą niewidomego księgowego. Wśród internowanych wybuchło oburzenie, znów rozgorzały dyskusje, w paru przypadkach doszło nawet do rękoczynów. Wypominano sobie nieuczciwość i złe intencje, oskarżano o ukrycie kosztowności podczas pierwszej zbiórki. Odezwały się głosy, że wielu ludzi żywiło się kosztem innych, uczciwych obywateli, którzy pozbyli się ostatniego grosza. Inni, interpretując dobro ogółu jako własne, stwierdzili, że uczynili błąd, przejmując się losem współtowarzyszy, i teraz płacą za swą naiwność, utrzymując darmozjadów i nicponi. Skutek tych oskarżeń okazał się taki, że na własną rękę przeprowadzono rewizję. Nastąpił podział na złych i dobrych, uczciwych i oszustów. Co prawda nie znaleziono wielu kosztowności, ale doszukano się kilku zegarków i obrączek, przede wszystkim wśród mężczyzn. Winowajców ukarano paroma kuksańcami i kopniakami na oślep. Boleśniejsze okazały się obelgi, które mogły posłużyć jako przykład klasycznej mowy oskarżycielskiej, choćby często powtarzane zdanie, Ty byś nawet własną matkę okradł. Padały też poważniejsze zarzuty zapowiadające niejedną zemstę, ta jednak mogłaby się ziścić dopiero, gdyby wszyscy na świecie oślepli, a ich oczy straciły blask, który dotąd oświetlał ludziom drogę prawości i dobroci. Bandyci łaskawie przyjęli zaległe opłaty, grożąc, iż wyciągną konsekwencje w stosunku do opieszałych dłużników. Na szczęście nie spełnili swoich gróźb, może zapomnieli, a może już wtedy zaświtał im w głowie szatański pomysł, o którym powiemy za chwilę, Gdyby jednak dotrzymali słowa, mogło się to skończyć tragicznie. Nieuczciwi internowani z dwóch sal zaczęli oskarżać Bogu ducha winnych mieszkańców z innych sal o ukrywanie cennych przedmiotów, by w ten sposób odwrócić od siebie uwagę. Szczególnie pokrzywdzeni byli ci, którzy najszybciej oddali swoje kosztowności. Na szczęście niewidomy księgowy postanowił tym razem oszczędzić sobie dodatkowej pracy i zapisywać wysokość haraczu na oddzielnej kartce, co było z korzyścią, zarówno dla uczciwych, jak i mających coś na sumieniu. Lepiej nie myśleć, jak by się to mogło skończyć, gdyby ludzie na własne oczy zauważyli rażące różnice w opłatach.
Tydzień później bandyci przekazali internowanym wiadomość, że chcą kobiet. Tak po prostu, bez ogródek powiedzieli, Przyprowadźcie nam kobiety. To nieoczekiwane, choć nie tak znów niezwykłe żądanie ze zrozumiałych względów wywołało oburzenie. Skonsternowani wysłannicy wrócili do bandytów z odpowiedzią, że mieszkańcy trzech sal z prawego skrzydła i dwóch z lewego, łącznie z kobietami i mężczyznami śpiącymi w korytarzu, kategorycznie odmawiają spełnienia tej niesmacznej zachcianki i nie godzą się na tak rażące pogwałcenie ludzkiej, w tym przypadku kobiecej, godności, a jeśli w trzeciej sali lewego skrzydła nie ma kobiet, to trudno, internowani nie życzą sobie, by odpowiedzialnością za to, o ile takowa jeszcze istnieje, ich obarczać, na co padła zwięzła odpowiedź, Nie ma kobiet, nie ma żarcia. Upokorzeni wysłannicy wrócili jak niepyszni do siebie. Nie mamy wyjścia, muszą iść albo nie dostaniemy jedzenia. Jako pierwsze zaprotestowały kobiety samotne lub takie, które dotąd nie znalazły sobie towarzyszy. Nie będą płacić tym, co mają między nogami, za jedzenie żonatych lub związanych z kimś mężczyzn, a jedna nawet bezwstydnie oświadczyła, Owszem, mogę tam iść, ale co zarobię, to moje, a jeśli mi się spodoba, to może nawet z nimi zostanę, przynajmniej będę miała gdzie spać i co jeść. Jednakże nie wprowadziła w czyn swoich obietnic, gdyż w porę uświadomiła sobie, czym by to mogło grozić, gdyby sama jedna musiała zaspokoić erotyczne zachcianki dwudziestu rozpasanych samców, bardziej zaślepionych żądzą niż białą chorobą. Niestety, ta nie przemyślana uwaga wypowiedziana przez mieszkankę drugiej sali w prawym skrzydle padła na podatny grunt. Jeden z wysłanników wykorzystał dogodny moment i zaproponował, by zgłosiły się ochotniczki, ponieważ łatwiej spełnić to zadanie dobrowolnie niż pod przymusem. W ostatniej chwili powstrzymał się, by nie przytoczyć znanego powiedzenia, Dla chcącego nic trudnego, lecz i tak mimo swej przezorności wywołał burzę protestów. Oburzenie kobiet nie miało granic, nie zostawiono na mężczyznach suchej nitki, kobiety oskarżały ich, że są zepsuci do szpiku kości, brutale, dranie, trutnie, egoiści, wampiry, wyzyskiwacze, stręczyciele. Padały różne epitety, w zależności od kultury osobistej, wykształcenia i wrażliwości pań. Niektóre żaliły się, że powodowane współczuciem, z dobrego serca użyczyły swego ciała towarzyszom niedoli, a ci niewdzięcznicy tak oto im się odpłacają. Mężczyźni gorączkowo próbowali się tłumaczyć, że to nieprawda, że nie wolno dramatyzować, że panie źle zrozumiały, i że pytano o ochotniczki, ponieważ zazwyczaj w trudnych i niebezpiecznych sytuacjach społeczeństwo odwołuje się do ludzi dobrej woli. Stoimy w obliczu śmierci głodowej, przypominali. Ten argument uciszył część kobiet, ale jedna rzuciła pytanie, rozpętując nową burzę, Ciekawe, co byście zrobili, gdyby zamiast kobiet, zażądali mężczyzn, no, proszę, powiedzcie. Wśród pań nastąpiło ogólne ożywienie, No, dalej, powiedzcie, prosimy, wołały chórem, zadowolone, że przyparły mężczyzn do muru, że dali się schwytać we własną pułapkę, z której teraz nie potrafili się uwolnić, chciały sprawdzić, jak daleko posuną się w swej męskiej solidarności. Nie ma wśród nas pedałów, odważył się odezwać jeden z internowanych, A wśród nas kurew, odparła bez namysłu kobieta, która zadała prowokacyjne pytanie, A nawet gdyby były, to być może nie mają ochoty sprzedawać się dla was. Mężczyźni zamilkli zdenerwowani, wiedząc, że tylko jedna odpowiedź zadowoliłaby rozjuszone wiedźmy, a brzmiałaby ona, Tak, jeśli zażądają mężczyzn, na pewno pójdziemy, ale oczywiście żaden z nich nie miał odwagi rzucić wszem i wobec tak jednoznacznej obietnicy. Z przejęcia zapomnieli, że w rzeczywistości nie groziło im żadne niebezpieczeństwo i niewiele by ryzykowali, ponieważ te skurwysyny wolały zadawać się z kobietami, a nie z mężczyznami.
Prawdopodobnie obie strony w tym momencie pomyślały o tym samym, gdyż trudno inaczej wytłumaczyć ciszę, jaka zapanowała w sali, gdzie toczyła się dyskusja. Kobiety zdały sobie sprawę, że zwycięstwo w słownych potyczkach w rzeczywistości oznaczało klęskę. Identyczny przebieg miały rozmowy w innych salach, wiadomo, że ludzkim umysłem kierują podobne mechanizmy, zarówno dobre, jak i złe. Ostateczna decyzja zapadła po słowach pewnej pięćdziesięcioletniej kobiety, którą przywieziono tu z jej starą matką i która wiedziała, że nie zdoła jej inaczej zapewnić pożywienia. Ja pójdę, powiedziała nie wiedząc, że równocześnie te same słowa padły w pierwszej sali z ust żony lekarza. Jej decyzja nie wywołała gwałtownych protestów ze strony nielicznych kobiet, były tam tylko dziewczyna w ciemnych okularach, żona pierwszego ślepca, pielęgniarka z gabinetu okulistycznego i pokojówka z hotelu, nie licząc nieznajomej, która robiła wrażenie tak nieszczęśliwej i załamanej, że nikt nie brał jej pod uwagę. Z kobiecej solidarności nie musieli korzystać wyłącznie mężczyźni. Pierwszy ślepiec od razu zaprotestował, że nie zgadza się, by jego żona uczestniczyła w tym upokarzającym procederze handlu żywym towarem, nie bacząc na wysokość zapłaty, ani ona nie ma na to ochoty, ani on na to nie pozwoli, gdyż ludzka godność nie ma ceny. Ulegając w drobnych sprawach, w końcu traci się sens życia, zakończył. Lekarz spytał, jaki według niego sens ma życie w obecnych warunkach, kiedy wszyscy chodzą głodni, umazani od stóp do głów gównem, śpią na zapchlonych i zapluskwionych łóżkach i gryzą ich wszy. Ja też nie chcę posyłać mojej żony, ale to nie ma znaczenia, szanuję jej wolę, choć cierpi na tym moja męska duma, a raczej to, co z niej zostało po tych wszystkich upokorzeniach, wiem, że będzie cierpiała, ale ona już cierpi i nic na to nie poradzę, to jedyny sposób, by uchronić nas od śmierci głodowej, Każdy postępuje zgodnie z własnym sumieniem i nie zmienię swojej decyzji, odparł ze złością pierwszy ślepiec. Wtedy odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Nikt dokładnie nie wie, ile kobiet jest w każdej sali, więc może pan zachować żonę dla siebie, ale ciekawa jestem, jak zareaguje pańskie sumienie, gdy będzie pan jadł chleb, na który zarobimy naszym ciałem, Pani mnie źle zrozumiała, zaczął tłumaczyć się ślepiec, ale jego słowa zabrzmiały śmiesznie, jak puste frazesy, deklaracje nie pasujące do okoliczności, opinie należące już do innego świata. Po chwili sam pojął, że powinien zapomnieć o swych mądrościach, wznieść ręce do nieba i dziękować losowi, że ma żonę, która uchroni go od kłopotliwej sytuacji, w której zmuszony byłby żyć kosztem innych kobiet, a przede wszystkim kosztem żony lekarza. Nie brał pod uwagę dziewczyny w ciemnych okularach, gdyż nie tylko była panną, ale jak wiemy, prowadziła nader swobodny tryb życia, pozostałe kobiety też nie miały stałych partnerów. Zapadła cisza, wszyscy czekali na słowa, które rozwieją wszelkie wątpliwości, słowa, które mogły paść z ust tylko jednej osoby, a była nią żona pierwszego ślepca. Tak też się stało. Nie jestem ani gorsza, ani lepsza od innych, odezwała się cicho, I zrobię to, co do mnie należy, Zrobisz, co ja ci każę, przerwał jej mąż, Daj spokój, możesz się wściekać, ale to nic nie da, jesteś tak samo ślepy jak inni, To niemoralne, Zachowaj sobie swoją moralność, ale pamiętaj, że wtedy nie będziesz jadł, padła niespodziewana odpowiedź z ust tej słodkiej i uległej dotąd kobiety. Nagle usłyszeli nieprzyjemny, ochrypły śmiech pokojówki, Nie ma obawy, będzie jadł, co ma biedak zrobić. Po chwili jej śmiech zamienił się w płacz, Co my teraz zrobimy, wołała szlochając, wiedząc, że na to pytanie nie ma odpowiedzi. Co my teraz zrobimy, powtarzała. Żona lekarza spojrzała na wiszące na haku nożyczki, widać było, że bezgłośnie powtarza słowa pokojówki, choć po chwili zadała im inne pytanie, Co chcecie ze mną zrobić.
Jednak na wszystko przychodzi odpowiedni czas, czyli, jak mówią, co ma wisieć, nie utonie. Bandyci zdecydowali w końcu, że zaczną, od tego, co mają pod nosem, to znaczy od kobiet z sąsiednich sal. Postanowili zastosować zasadę rotacji, określenie ze wszech miar usprawiedliwione, ponieważ miała ona same zalety. Przede wszystkim pozwalała na lepszą kontrolę, wiadomo było, kogo wykorzystano, a kto jeszcze czekał w kolejce, jak w zegarku, który pokazuje nam, ile dnia zostało, co trzeba jeszcze zrobić, co mamy, a czego jeszcze brakuje. Po drugie, zakończenie pierwszej rundy gwarantowało, że to, co znane, nabierało blasku nowości, szczególnie dla osób o słabej pamięci. Z tej przyczyny kobiety w prawym skrzydle mogły przez chwilę odetchnąć, ktoś cierpi, by ktoś mógł się radować. Co prawda żadna z kobiet nie powiedziała tego na głos, ale wszystkie myślały to samo. Jeszcze nie narodziła się istota ludzka pozbawiona egoizmu, nazywanego słusznie drugą skórą człowieka, o wiele grubszą od pierwszej, która przy lada okazji zaczyna krwawić. Co więcej, można było przypuszczać, że zgodnie z ludzką naturą kobiety z prawego skrzydła zdążą wynagrodzić sobie czekające je upokorzenia. W obliczu zbliżających się cierpień obudziły się zmysły, tłumione dotąd przez trudne warunki, mężczyźni w akcie rozpaczy chcieli pozostawić w swych kobietach jakiś ślad siebie, one zaś starały się zapamiętać rozkosze płynące z dobrowolnego oddania się, jakby wykuwały w ten sposób pancerz, który pozwoli im znieść atak nieprzyjaciela. Nasuwa się jednak pytanie, w jaki sposób rozwiązano problem nierównej liczby kobiet i mężczyzn, nawet po odliczeniu niezdolnych do współżycia osobników płci męskiej, jak choćby starego człowieka z czarną opaską i wielu innych anonimowych ślepców, którzy z różnych przyczyn nie odgrywali w naszej relacji żadnej roli. Jak wiemy, w sali znajdowało się siedem kobiet, łącznie z nieznajomą cierpiącą na bezsenność, i tylko dwie pary małżeńskie, co stwarza pokaźną grupę samotnych mężczyzn, oczywiście z pominięciem zezowatego chłopca. Być może w innych salach mieszkało więcej kobiet, ale niepisaną regułą, która wkrótce przekształciła się w żelazną zasadę, było rozwiązywanie wszelkich problemów i potrzeb w obrębie własnej sali. Jak słusznie mawiali nasi przodkowie, których mądrość niestrudzenie będziemy chwalić, Nigdy nie pierz swoich brudów poza domem. Żaden ptak nie kala własnego gniazda. Kobiety z pierwszej sali prawego skrzydła wkrótce zaspokoiły żądze współmieszkańców. Wyjątek stanowiła żona lekarza, której, nie bardzo wiadomo dlaczego, nikt nie odważył się słowem lub gestem złożyć propozycji spędzenia wspólnej nocy. Nawet żona pierwszego ślepca, która zrobiła pierwszy krok ku niezależności, nieoczekiwanie przeciwstawiając się mężowi, dyskretnie poszła w ślady innych pań. Czasem jednak zdarza się upór, którego ani siłą, ani po dobroci nie da się złamać, czego przykładem dziewczyna w ciemnych okularach, którą bezskutecznie próbował uwieść pomocnik aptekarza. Im bardziej był natarczywy, tym większy stawiała opór. W ten sposób zapłacił za swą wcześniejszą grubiańską uwagę. Ale ta sama dziewczyna, najpiękniejsza ze wszystkich kobiet znajdujących się w szpitalu, właścicielka boskiego, najbardziej powabnego ciała, przynajmniej według znawców przedmiotu, owej nocy, z własnej, nieprzymuszonej woli położyła się obok starego człowieka z czarną opaską, który przyjął ją jak letni deszcz i spełnił swój obowiązek jak mógł najlepiej, a nawet całkiem nieźle jak na swój wiek, dowodząc tym samym, jak złudne bywają pozory i że nie gładka twarz oraz giętkie ciało stanowią o mocy serca. Mieszkańcy sali byli przekonani, że dziewczyna w ciemnych okularach oddała się staremu człowiekowi z litości, ale kilku bardziej wrażliwych mężczyzn, którzy wcześniej cieszyli się jej względami, wzdychało z zazdrości, Uważali, że nie ma na świecie lepszej nagrody niż leżeć samotnie w łóżku, oddając się marzeniom, i nagle poczuć, że ktoś podnosi kołdrę, powoli wślizguje się do łóżka i przywiera całym ciałem w nadziei, że wybuch żądz ukoi nagłe drżenie rozpalonej skóry. I to wszystko dostało się komuś za darmo, ot po prostu, bo miała taki kaprys. Okazuje się, że wystarczy być starym i nosić opaskę na pustym oczodole. Widocznie są sprawy, których nie da się wytłumaczyć, nie warto wnikać w ludzkie myśli i uczucia, a postępować tak jak żona lekarza, która wstała, by otulić kołdrą zezowatego chłopca. Nie wróciła jednak do łóżka, stanęła w wąskim przejściu między dwoma rzędami obskurnych łóżek i z rozpaczą wpatrywała się w przeciwległe drzwi, te same, przez które weszła tu dawno temu, a które teraz prowadziły donikąd. Kiedy tak stoi, widzi, że jej mąż nagle wstaje i z szeroko otwartymi oczami podchodzi do łóżka dziewczyny w ciemnych okularach. Nie ruszyła się, by go powstrzymać, widziała, jak wsuwa się pod kołdrę, nie napotykając oporu, patrzyła, jak dwie twarze szukają swych ust, była świadkiem ich rozkoszy, męża, dziewczyny, ich wspólnej rozkoszy, przysłuchiwała się stłumionym szeptom, słyszała słowa dziewczyny, Och, panie doktorze, które nie brzmiały wcale śmiesznie, słyszała jego odpowiedź, Przepraszam, nie wiem, co mi się stało. Jeśli ów człowiek nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie, to co dopiero my, świadkowie tej sceny. Leżeli ściśnięci na wąskim łóżku, nie zdając sobie sprawy, że ktoś ich obserwuje, choć lekarz nagle się zaniepokoił, czy aby jego żona na pewno śpi, a może snuje się po korytarzach, jak to ma w zwyczaju. Poruszył się, jakby chciał wstać, ale czyjś głos go zatrzymał, Nie odchodź, po czym szczupła ręka jak ptak opadła mu na piersi. Lekarz chciał otworzyć usta, by raz jeszcze się usprawiedliwić, ale cichy głos znów mu przerwał, Zrozumiem więcej, jeśli nic nie powiesz. Dziewczyna w ciemnych okularach zaczęła cicho płakać, Co się z nami stało, po czym dodała szeptem, Ja też tego chciałam, nie jest pan niczemu winien. Uciszcie się, odezwała się nagle żona lekarza, Przestańmy wreszcie mówić, są chwile, kiedy słowa nic nie znaczą, ile bym dała, żeby też móc zapłakać, wykrzyczeć z siebie wszystko, nie otwierać ust i być rozumianą. Usiadła na brzegu łóżka, objęła leżące ciała, jakby chciała złączyć je w jedno, i przytuliwszy się do dziewczyny w ciemnych okularach, szepnęła jej do ucha, Ja widzę. Dziewczyna nawet nie drgnęła, leżała nieruchomo, nie okazując najmniejszego zdziwienia, jakby przeczuwała to od pierwszego dnia, ale bała się wyjawić głośno tę wielką tajemnicę. Zwróciła głowę w stronę żony lekarza i równie cicho szepnęła jej do ucha, Mam wrażenie, że wiem to od dawna, nie wiem skąd, ale wiem, Nie mów nikomu, Niech się pani nie obawia, Ufam ci, Nie zawiodę pani, wolałabym umrzeć, niż oszukać panią, Mów mi po imieniu, Nie potrafię. Szeptały przez dłuższą chwilę, dotykając ustami swych włosów, płatków uszu, przytulone do siebie jak przyjaciółki, prowadząc z pozoru błahą, ale jednak bardzo poważną rozmowę, jeśli w ogóle można połączyć te dwa przeciwstawne określenia. Przypominało to raczej pogawędkę przyjaciółek przy kawie. Zachowywały się tak, jakby nie było pomiędzy nimi mężczyzny, jakby ich rozmowa podlegała tajemnej logice nie z tego świata. Po chwili żona lekarza zwróciła się do męża, Jeśli chcesz, możesz tu zostać, Nie, wracam do naszego łóżka, Pomogę ci. Wstała, uwalniając go od ciężaru swego ciała, spojrzała na głowy niewidomych spoczywające obok siebie na poplamionej poduszce, dwie brudne twarze otoczone skołtunionymi włosami. Tylko ich oczy bezużytecznie błyszczały czystym blaskiem. Lekarz usiadł ostrożnie, szukając oparcia, po czym zatrzymał się niezdecydowany, jakby nagle zapomniał, dokąd ma iść. Jednak od razu znalazła się opiekuńcza dłoń żony, która jak zawsze pewnie chwyciła go za ramię, choć tym razem w znajomym geście odkrył coś nowego, nigdy przedtem nie czuł takiej potrzeby wsparcia. Chciał, by ktoś wskazywał mu drogę, a wiedział, że mogą to uczynić tylko te dwie kobiety. Żona lekarza dotknęła twarzy dziewczyny, ta chwyciła jej dłoń i przycisnęła ją do ust. Lekarzowi zdawało się, że słyszy czyjś tłumiony, niemy szloch, jakby dwie wstydliwe łzy spłynęły komuś po policzkach i zagnieździły się w kącikach ust, po raz kolejny podejmując trud nie kończącej się wędrówki śladem ludzkich smutków i radości. Tym razem nie jemu, lecz dziewczynie w ciemnych okularach należały się słowa otuchy, to ona miała zostać sama, dlatego dłoń starszej kobiety tak długo spoczywała na jej twarzy.
Następnego dnia podczas kolacji, o ile parę nędznych kromek czerstwego chleba i trochę nieświeżego mięsa można nazwać kolacją, w drzwiach stanęło trzech bandytów z lewego skrzydła. Ile macie kobiet, spytał jeden z nich, Sześć, odparła żona lekarza, celowo pomijając kobietę cierpiącą na bezsenność, Siedem, sprostował stłumiony kobiecy głos. Mężczyźni zaczęli się śmiać, Do diabła, będziecie miały dużo roboty tej nocy, powiedział jeden z nich, a drugi dodał, Może poszukać jeszcze kobiet w innych salach, Nie ma potrzeby, odezwał się trzeci, Na jedną przypada trzech, na pewno wytrzymają, jak widać był mocny w rachunkach. Znowu zarechotali, po czym ten sam głos, który spytał, ile jest kobiet, rozkazał, Macie przyjść zaraz po kolacji, oczywiście jeśli same chcecie się najeść i nakarmić swoich chłopów. To samo powtarzali we wszystkich salach, zadowoleni ze swego dowcipu. Skręcali się ze śmiechu, tupali nogami, uderzali o podłogę grubymi prętami. Nagle jeden z bandytów przypomniał sobie coś ważnego i dodał, Ale nie chcemy żadnej z okresem, te zostawimy sobie na później, Żadna nie ma okresu, uspokoiła ich żona lekarza, No to szykujcie się. I zniknęli w korytarzu. W sali zapadła cisza, którą przerwała żona pierwszego ślepca, Nie mam apetytu. Nie była w stanie przełknąć nawet kęsa nędznej kromki, którą trzymała w ręku. Ja też, powtórzyła za nią kobieta cierpiąca na bezsenność, I ja, odezwała się nieznajoma, Ja już skończyłam, powiedziała pokojówka, Ja też, oznajmiła pielęgniarka, Słowo daję, wyrzygam się na łóżko pierwszego drania, który się do mnie zbliży, wycedziła przez zęby dziewczyna w ciemnych okularach. Żona lekarza podniosła się i powiedziała, Chodźmy. Pierwszy ślepiec schował głowę pod kołdrę, jakby szukał tam prawdziwej ciemności, która go oślepi. Lekarz podszedł do żony i szybko pocałował ją w czoło, cóż więcej mógł, inni mężczyźni nie ruszyli się z miejsca, bo i po co, nie mieli wśród kobiet nikogo bliskiego, dlatego nie dotyczyło ich znane powiedzenie, że rogacz, który pozwala na zdradę, jest podwójnym rogaczem. Dziewczyna w ciemnych okularach położyła rękę na ramieniu żony lekarza, za nią stanęła pokojówka z hotelu, potem żona pierwszego ślepca, za nimi pielęgniarka, nieznajoma i kobieta cierpiąca na bezsenność. Wyglądały groteskowo, brudne postacie w cuchnących ubraniach, aż trudno uwierzyć, że człowiek może tak szybko zmienić się w zwierzę i pozwala, by żądza zagłuszyła najdelikatniejszy ze zmysłów, powonienie. Nie bez powodu teologowie, choć używając innych określeń, mówią, że najgorszą rzeczą w piekle jest smród. Kierowane przez żonę lekarza kobiety powoli ruszyły korytarzem. Wszystkie zostawiły buty w sali w obawie, że zgubią je w ogólnym zamieszaniu. Kiedy przechodziły przez hol, żona lekarza wyjrzała na dwór, by sprawdzić, czy świat jeszcze istnieje. Chłodne powietrze wystraszyło pokojówkę z hotelu, która przypomniała, Nie możemy wychodzić, tam są żołnierze, Byłoby lepiej, gdyby nas zastrzelili, przynajmniej zginęłybyśmy od razu, Dawno powinnyśmy były umrzeć, odezwała się kobieta cierpiąca na bezsenność, Mówi pani o nas, spytała pielęgniarka, Nie, o wszystkich kobietach w szpitalu, wreszcie stałybyśmy się naprawdę ślepe. Po raz pierwszy wypowiedziała tak długie zdanie. Żona lekarza rzuciła pospiesznie, Chodźmy, nie ma czasu, kto ma umrzeć, ten umrze, śmierć nie wybiera. Weszły do lewego skrzydła, po czym gęsiego ruszyły wąskim korytarzem. Mijając dwie kolejne sale, widziały wystraszone, skulone na swoich łóżkach kobiety, na pewno żadna z nich nie miała ochoty podzielić się z nimi wrażeniami z poprzedniej nocy. Mężczyźni siedzieli w milczeniu, bezradni, gdyż każda próba zbliżenia się do kobiet lub ich dotknięcia wywoływała histerię.
W głębi ostatniego korytarza żona lekarza ujrzała ślepca stojącego jak zwykle na straży. Kiedy usłyszał szuranie, zawołał, Już idą. Już idą. Z wnętrza sali dały się słyszeć okrzyki, śmiech, wrzaski. Czterech ślepców sprawnie odsunęło łóżko barykadujące wejście, Pospieszcie się, dziewczynki, wchodźcie, wchodźcie, czekają tu na was prawdziwe ogiery, nie wyjdziecie stąd nienasycone, powiedział chełpliwie jeden z nich. Okrążyli kobiety i zaczęli je obmacywać, ale nagle rozstąpili się przed hersztem bandy, który potrząsając pistoletem, krzyknął, Ja wybieram pierwszy. Mężczyźni na próżno wpatrywali się w twarze kobiet, wyciągali ręce, próbując dotknąć ich ciał, by przynajmniej wyobrazić sobie, na co patrzą, podczas gdy one stały nieruchomo w przejściu między łóżkami, jak żołnierze podczas parady w oczekiwaniu na inspekcję. Herszt bandytów, wciąż trzymając pistolet, poruszał się tak sprawnie, jakby naprawdę widział. Dotknął kobiety cierpiącej na bezsenność, która stała najbliżej, zaczął obmacywać ją z przodu i z tyłu, chwycił za pośladki, piersi, wsunął rękę między nogi. Kobieta krzyknęła, ale on odepchnął ją na bok. Nic niewarta dziwka, po czym podszedł do stojącej obok nieznajomej, włożył pistolet do kieszeni i dokładnie obmacał ją obiema rękami, Ta całkiem niezła, stwierdził, i w pośpiechu przystąpił do obmacywania żony pierwszego ślepca, następnie zaczął macać pokojówkę z hotelu. Chłopaki, one są całkiem niezłe, zawołał z uznaniem. Bandyci ożywili się, z radości uderzając prętami o podłogę. Zabierajmy się do roboty, bo robi się późno, zaczęli się niecierpliwić. Spokój, rozkazał herszt, Najpierw muszę wszystkie sprawdzić. Kiedy dotknął dziewczyny w ciemnych okularach, zagwizdał, No, no, ale mamy szczęście, takiej sztuki jeszcze nie było. Podniecony, jedną ręką nadal obmacywał dziewczynę, drugą wyciągnął w stronę żony lekarza. Znów zagwizdał, Dorodna, dojrzała klacz. Przygarnął do siebie obie kobiety i zawołał, z trudem powstrzymując podniecenie, Biorę obydwie, potem wy możecie je sobie wziąć. Zaciągnął je na koniec sali, gdzie piętrzyły się kartony, paczki i puszki z żywnością, było tu tyle tego, że starczyłoby dla całego pułku. Rozległy się pierwsze krzyki kobiet, słychać było odgłosy szturchańców, bicia, padały rozkazy, Zamknij się, ścierwo, wszystkie jesteście takie same, umiecie się tylko drzeć, Daj jej popalić, to się przymknie, Niech ją tylko dostanę w swoje ręce, będzie błagać o litość, Szybciej, bo nie wytrzymam. Kobieta cierpiąca na bezsenność wyła z bólu, przygnieciona cielskiem jednego z bandytów. Inni z opuszczonymi spodniami przepychali się i kłócili o cztery pozostałe kobiety, wyglądali jak hieny żerujące na padlinie. Żona lekarza stała obok pryczy, gdzie zaciągnął ją herszt bandy. Rozpaczliwie ściskała rękami poręcz łóżka, patrzyła, jak ślepiec gwałtownie zdziera z dziewczyny w ciemnych okularach spódnicę, po omacku spuszcza spodnie i pomagając sobie ręką gwałtownie wpycha członek między jej nogi, słyszała jego charczenie, przekleństwa. Dziewczyna w ciemnych okularach miała zaciśnięte usta, które otworzyła tylko po to, by zwymiotować na bok. Ślepiec był tak podniecony, że nie zwrócił nawet uwagi na to, co się stało, poza tym zapach wymiocin czuć tylko wtedy, gdy wokół jest czyste powietrze. Wreszcie jęknął trzy razy, poruszając ciałem, jakby wbijał gwóźdź w twardą ścianę, po czym wstrząsnął nim dreszcz i wydał z siebie ostatni, stłumiony okrzyk. Było po wszystkim. Dziewczyna w ciemnych okularach płakała bezgłośnie, ślepiec wyjął członek, z którego skapywały resztki spermy, i zdyszanym głosem zwrócił się do żony lekarza, Nie bądź zazdrosna, zaraz się tobą zajmę, po czym krzyknął w stronę kolegów, Hej, chłopaki, jedną możecie już zabrać, ale traktujcie ją dobrze, bo jeszcze do niej wrócę. Sześciu ślepców potykając się wybiegło na środek sali, chwycili dziewczynę i przepychając się zaczęli ją sobie z rąk wyrywać, Najpierw ja, Nie, ja, przekrzykiwali się. Człowiek z pistoletem usiadł na łóżku, jego członek zwisał między nogami, spodnie opadły na ziemię. Uklęknij i weź w usta, rozkazał, Nie wezmę, odparła żona lekarza, Zrobisz, co każę, albo cię zbiję i nie dam żarcia twoim ludziom, Nie boisz się, że ci go odgryzę, spytała spokojnie, Spróbuj tylko, trzymam cię za szyję i uduszę, zanim cokolwiek zrobisz, odparł, a po chwili namysłu dodał, Poznaję twój głos, A ja twoją twarz, Przecież jesteś ślepa, nic nie widzisz, Owszem, To dlaczego kłamiesz, Nie kłamię, po prostu ten głos może mieć tylko taką twarz, Rób, co każę, i nie gadaj, Nie, Chcesz, żeby ludzie z twojej sali nie dostali więcej ani jednej kromki chleba, no to idź, powiedz im, że nie będą jeść, bo mi nie chciałaś obciągać druta, a potem wróć i opowiedz, jak na to zareagowali. Żona lekarza pochyliła się i końcami palców prawej ręki podniosła lepki członek mężczyzny, lewą dłoń opierając o podłogę. Po chwili wolną ręką ostrożnie zaczęła obmacywać jego spodnie, aż natknęła się na twardy, zimny, metalowy przedmiot. Mogłabym go teraz zabić, pomyślała, ale było to niemożliwe, wiedziała, że nie zdoła wydobyć pistoletu ze zwiniętych spodni. Może nadarzy się jeszcze okazja. Pochyliła głowę, z zamkniętymi oczami wzięła członek w usta i zaczęła ssać. Bandyci puścili je dopiero o świcie. Kobietę cierpiącą na bezsenność musiały wynieść, chociaż same z trudem trzymały się na nogach. Przez całą noc przechodziły z rąk do rąk, z jednego upokorzenia w drugie, od gwałtu do gwałtu, wytrzymując to wszystko, co tylko zdoła wytrzymać kobiece ciało. Wiecie już, że każdej sali płacimy jednym rodzajem towaru, powiedzcie swoim chłopakom, że mogą przyjść po zupy w proszku, rzucił im na pożegnanie herszt bandy i dodał, rechocząc ochryple, Do zobaczenia, panienki, przygotujcie się na następną randkę. Towarzyszył mu zgodny chór pozostałych bandytów, Do zobaczenia, wołali, jedni nazywali je dziewczynkami, inni dziwkami, a w ich znużonych głosach wyczuwało się wyczerpanie nocnymi ekscesami. Głuche na obelgi, nieme i ślepe kobiety szły potykając się, ściskając się za ręce, zamiast położyć dłonie na ramieniu sąsiadki, choć gdyby ktoś je teraz spytał, Dlaczego trzymacie się za ręce, żadna nie potrafiłaby odpowiedzieć. Są gesty, których nie da się wyjaśnić. Kiedy przechodziły obok głównego wejścia, żona lekarza wyjrzała na dwór. Przy ogrodzeniu stali żołnierze, przyjechała ciężarówka, pewnie przywieźli jedzenie dla internowanych. W tej samej chwili kobieta cierpiąca na bezsenność runęła na podłogę, jakby jakaś nieznana siła zwaliła ją z nóg i zatrzymała jej serce, przerywając jego kolejny skurcz. Teraz wiemy, dlaczego spędziła tyle bezsennych nocy, wreszcie będzie mogła spokojnie zasnąć i nikt jej nie obudzi. Nie żyje, powiedziała żona lekarza, jej głos zabrzmiał dziwnie bezbarwnie i obojętnie, jakby wypowiadane przez nią słowa, mimo iż płynęły z żywych ust, były równie martwe jak leżąca kobieta. Próbowała objąć i podnieść bezwładne ciało, patrzyła na zakrwawione nogi, posiniaczony brzuch, obwisłe piersi ze śladami ślepej żądzy, pogryzione ramiona. Oto mój własny portret, nasz wspólny portret, tak wyglądamy, nosimy te same ślady przegranej, choć między nami a tą sponiewieraną kobietą jest pewna różnica, ona jest martwa, my jeszcze żyjemy, myślała zrozpaczona. Dokąd ją zabierzemy, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Najpierw do sali, ale potem musimy ją pogrzebać, odparła żona lekarza.
W drzwiach czekali już mężczyźni, brakowało jedynie pierwszego ślepca, który słysząc powracające kobiety, znów ukrył się pod kołdrą, oraz zezowatego chłopca, który jeszcze spał. Żona lekarza szybko i sprawnie, bez zbędnego liczenia łóżek, położyła na pryczy ciało martwej kobiety. Nie obchodziło ją teraz, że inni mogą coś podejrzewać, przecież cieszyła się sławą najbardziej rozgarniętej niewidomej wśród internowanych. Nie żyje, powtórzyła, Jak to się stało, spytał lekarz, ale jego żona nie odpowiedziała, bo pytanie to dotyczyło nie tylko sposobu, w jaki umarła kobieta, ale tego, co jej zrobili. A na żadne z tych pytań nie chciała odpowiadać, cokolwiek oznaczały, nie należało na nie odpowiadać. Po prostu umarła i tyle, nieważne jak, na co, po co, i tak nikomu się to nie przyda, z czasem wszyscy zapomną. Wystarczy jedno słowo, umarła, żeby zrozumieć, że nie jesteśmy już tymi samymi kobietami, które wyszły stąd wczoraj wieczorem, myślimy i mówimy inaczej, a reszta niech pozostanie milczeniem, to wszystko. Idźcie po jedzenie, powiedziała głośno. Przypadek, ślepy los, przeznaczenie, fatum, jakkolwiek byśmy nazwali niezbadane koleje ludzkiego żywota, wszystko to jest czystym absurdem, jakże bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że po zapłatę za nocną pracę kobiet poszli jedyni żonaci mężczyźni z sali. Czy ktokolwiek mógł przypuszczać, że przyjdzie im zapłacić aż tak wysoką cenę. Równie dobrze tej nieszczęsnej misji mogli podjąć się wolni mężczyźni, kawalerowie, którzy nie musieli bronić honoru żon. Jednak nikt nie spieszył się z wyciągnięciem ręki po jałmużnę od bandytów, którzy zgwałcili kobiety, zarówno wolni, jak i żonaci mieszkańcy sali. Dał temu wyraz pierwszy ślepiec, który kategorycznie odmówił odebrania zapłaty. Kto chce, niech idzie, ja się stąd nie ruszę. Ja pójdę, westchnął lekarz, Idę z panem, odezwał się stary człowiek z czarną opaską na oku, Wątpię, by nam dużo dali, ale tak zdobyty chleb dużo waży, Mam jeszcze siłę, by unieść parę bochenków chleba odparł lekarz, Niech pan nie zapomina, że darowane jedzenie ciąży, Trudno, niech moją zapłatą będzie ból, który znoszę, widząc cierpienie innych. Wyobraźmy sobie tych dwóch mężczyzn, starczyło im jeszcze sił, by znieść ciężar tych straszliwych słów. Stali naprzeciw siebie, twarzą w twarz, jakby na siebie patrzyli, co, jak wiemy, było niemożliwe. Wystarczyło jednak, by siłą wyobraźni każdy z nich wywołał ze świetlistej bieli kształt ust rozmówcy, a potem, wokół tego pulsującego punktu, wydobył z jasności resztę twarzy, choć łatwiejsze zadanie miał lekarz, gdyż przed utratą wzroku był zdrowy, nie to co stary człowiek z czarną opaską na oku, który już wcześniej był na poły ślepy i nie zdołał zachować w sobie wyraźnego obrazu rzeczywistości. Obaj zniknęli w korytarzu, by odebrać zapłatę, która, jak podkreślał pierwszy ślepiec, naznaczona była piętnem hańby. Żona lekarza kazała kobietom zostać w sali, po czym wybiegła na zewnątrz, w poszukiwaniu wiadra lub innego naczynia, choć nie miała pojęcia, gdzie go szukać. Potrzebowała wody, nieważne, brudnej czy czystej, musiała znaleźć wodę, by zmyć z ciała zmarłej kobiety ślady jej krwi i cudzej spermy, by tak oczyszczoną oddać matce ziemi, choć w głębi duszy wątpiła, czy można się umyć w tej wielkiej cuchnącej kloace. Tylko dusza pozostaje poza zasięgiem brudu i gnoju.
Na długich ławach w jadalni leżeli ślepcy. Z nie dokręconego kranu w zlewie na stertę odpadków lała się strużka wody. Żona lekarza rozejrzała się wokół, szukając wiadra lub naczynia, ale nic nie znalazła. Jeden ze ślepców poruszył się niespokojnie i spytał, Kto tu jest. Nie odpowiedziała, wiedząc, że nie może liczyć na ciepłe przyjęcie i przyjazne słowa, nikt nie powie, Chcesz wody, weź, dla umycia zmarłej, to weź wszystko, do ostatniej kropli. Podłoga była usłana plastikowymi torbami, w których przedtem znajdowało się jedzenie, niektóre były bardzo duże, choć pewnie podziurawione. Pomyślała jednak, że może ich użyć zamiast wiadra, wkładając kilka toreb w jedną, by nie zmarnować ani kropli wody. Musiała się spieszyć, ślepcy powstawali z ław i pytali zaniepokojeni, Kto tu jest. Słysząc plusk wody, zdenerwowali się jeszcze bardziej i zaczęli iść w stronę zlewu. By ich powstrzymać, żona lekarza odgrodziła się stołem. Worek napełniał się powoli, więc drżącymi rękami spróbowała mocniej odkręcić kran. Nagle trysnął silny strumień, jakby uwolniły się pokłady życiodajnej wody, opryskując ją od stóp do głów. Przerażeni ślepcy cofnęli się, myśląc, że pękła rura, a w przekonaniu tym umocniła ich olbrzymia kałuża, która rozlała się u ich stóp. Nie wiedzieli, że sprawcą tej powodzi jest nieznajoma kobieta, która weszła do sali. Żona lekarza dopiero po chwili zorientowała się, że nie udźwignie takiego ciężaru, lecz nie dała za wygraną, zakręciła brzegi torby, zarzuciła ją sobie na plecy i najszybciej, jak umiała, wycofała się na korytarz.
Kiedy lekarz i stary człowiek z czarną opaską wrócili z posiłkiem, nie mogli zobaczyć sześciu nagich kobiet i siódmego ciała spoczywającego na łóżku, ciała, które prawdopodobnie za życia nie było takie czyste. Żona lekarza starannie umyła po kolei wszystkie kobiety, po czym obmyła się sama.
Bandyci pojawili się po czterech dniach. Tym razem przyszli, by ściągnąć opłatę w naturze z mieszkańców drugiej sali, ale po drodze zatrzymali się przy pierwszych drzwiach, pytając, czy ich dziewczyny doszły już do siebie po miłosnych ekscesach sprzed kilku nocy. Ale mieliśmy ubaw, panowie, westchnął jeden z bandytów, oblizując wargi, a drugi dodał, Każda wasza baba jest warta tyle co dwie inne, co prawda była jedna trefna, ale z takimi koleżankami nawet ona uszła w tłoku, macie szczęście, niedojdy, obyście tylko potrafili im dogodzić, Chociaż lepiej nie, będą bardziej wyposzczone. Z głębi sali dał się słyszeć głos żony lekarza, Jest nas teraz sześć, A co, jedna uciekła, zarechotał bandyta, Nie, umarła, O, kurwa, następnym razem będziecie miały więcej roboty, Niewiele straciliście, była do niczego, powiedziała żona lekarza. Bandyci zmieszali się, nie spodziewając się takiej odpowiedzi, jej słowa wydały im się nieprzyzwoite, niejeden pomyślał, że wszystkie kobiety to dziwki, co za brak szacunku mówić w ten sposób o koleżance tylko dlatego, że miała obwisłe piersi i zwiotczałe pośladki. Żona lekarza nie spuszczała z nich wzroku. Stali w drzwiach, nerwowo przestępując z nogi na nogę, wyglądali jak marionetki poruszane sznurkami. Poznała ich, wszyscy trzej zgwałcili ją tamtej nocy. W końcu któryś walnął prętem o podłogę i powiedział, No, czas na nas. Słychać było, jak szli postukując prętem i krzyczeli, Z drogi, rozejść się, z drogi. Ich głosy oddalały się, aż wreszcie ucichły i zaległa cisza. Po chwili dobiegł głuchy szloch z drugiej sali. Bandyci zawiadamiali kobiety, że mają się u nich stawić po kolacji. Znów rozległo się stukanie o podłogę, Rozejść się, rozejść się, słychać było ostrzegawcze głosy trzech ślepców. Po chwili mignęli w drzwiach i znikli w głębi korytarza.
Kiedy złodzieje zatrzymali się w drzwiach pierwszej sali, żona lekarza właśnie opowiadała zezowatemu chłopcu bajkę, gdy odeszli, zwróciła się do malca, Potem ci dokończę, podniosła się i bezszelestnie zdjęła z gwoździa nożyczki. Nikt z sali nie zapytał, dlaczego z taką pogardą wyraziła się o zmarłej kobiecie, która cierpiała na bezsenność. Włożyła buty i szepnęła do męża, Zaraz wracam. Wychodząc, przystanęła w drzwiach i zaczęła nasłuchiwać. Po dziesięciu minutach na korytarzu pojawiły się kobiety z drugiej sali. Było ich piętnaście, niektóre płakały, nie szły gęsiego, lecz grupkami, trzymając się sznura splecionego z podartego koca. Kiedy przeszły, żona lekarza dołączyła do nich niezauważona, nie zorientowały się, że jest ich teraz więcej. Wiedziały, co je czeka, po szpitalu krążyły opowieści o orgiach urządzanych w sali bandytów. Były przygotowane na najgorsze, czuły, że świat znów zmienił się w chaos. Nie bały się gwałtu, dręczyło je samo oczekiwanie straszliwej nocy. Oczami wyobraźni widziały piętnaście bezbronnych kobiet leżących na łóżkach i na ziemi, przyjmujących kolejnych mężczyzn, którzy bez skrępowania dawali upust swym chuciom. Najbardziej lękały się jednak tego, że sprawi im to przyjemność. Kiedy znalazły się w wąskim korytarzu prowadzącym do sali bandytów, strażnik zawołał, Już je słyszę, idą, idą. Znów odsunęli łóżko zagradzające wejście i po kolei wpuszczali przerażone kobiety. Ale ich dużo, zawołał ślepy księgowy, nie przerywając liczenia. Był coraz bardziej podniecony, Jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, piętnaście, piętnaście, mamy piętnaście kobiet. Poszedł za ostatnią i wsunął jej drżące ręce pod spódnicę. Ta już piszczy z uciechy, jest moja, moja, powtarzał zdławionym od żądzy głosem. Dawno zrezygnowali z oceny wdzięków kobiet. Doszli do wniosku, że nie warto tracić czasu, gdyż i tak wszystkie czekał ten sam los. Poza tym przedłużające się oględziny, mierzenie wzrostu, obwodu biustu i bioder chłodziły pożądanie. Już je rozbierali, już wlekli do łóżek, zdzierając z nich ubranie. Wkrótce rozległy się jęki i płacz, błagania, prośby, a jeśli padały odpowiedzi, zwykle były podobne i sprowadzały się do następujących słów, Jeśli chcesz jeść, rozchyl nogi i kobiety rozchylały nogi, niektóre musiały rozchylać również usta, tak jak ta, klęcząca między nogami herszta, która nie mogła już mówić. Żona lekarza bezszelestnie wślizgnęła się do sali i przecisnęła między łóżkami. Nie musiała wykazywać szczególnej ostrożności. Nawet gdyby tupała, to w całym tym zamieszaniu nikt by jej nie usłyszał, a w najgorszym razie uznaliby ją za jedną z przybyłych kobiet i musiałaby dołączyć do reszty. W ogólnym podnieceniu nikt nie zwróciłby uwagi, czy jest ich piętnaście, czy szesnaście.