39134.fb2
Zrobiła kilka kroków do tyłu, odwróciła się i prawie nieprzytomna z nadmiaru wrażeń ruszyła korytarzem w stronę prawego skrzydła. W pewnej chwili poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Runęła na ziemię, a jej oczy przysłoniła mgła. Tracę wzrok, pomyślała, ale po chwili zrozumiała, że to nie biała choroba, lecz łzy zalewają jej oczy tak obficie jak nigdy dotąd. Zabiłam człowieka, łkała, zabiłam człowieka, Chciałam zabić i zabiłam. Odwróciła się, by sprawdzić, czy ktoś jej nie goni. Wiedziała, że nie ma siły się bronić, ale korytarz był pusty. Kobiety dawno zniknęły, a ślepcy byli tak przerażeni strzałami, a przede wszystkim zabitymi kolegami, że nie odważyli się wyjść z sali. Żona lekarza czuła, że powoli wracają jej siły. Wciąż płakała, lecz potok łez ustał, a pojedyncze krople spływały wolno, jakby w obliczu nieuchronnej katastrofy. Resztkami sił podniosła się z podłogi. Zobaczyła ślady krwi na rękach i ubraniu. Nagle poczuła, jakby przybyło jej lat. Jestem stara i zabiłam człowieka, pomyślała, ale wiedziała, że bez wahania zrobiłaby to jeszcze raz. Czy człowiek wie, kiedy zabić, zapytała siebie, idąc wzdłuż ściany do głównego holu, Wie, wtedy, gdy wszystko w nim umarło, a on sam wciąż żyje. Pokręciła głową, Słowa, puste słowa, pomyślała. Samotnie minęła drzwi prowadzące do ogrodu, za kratami ogrodzenia ujrzała majaczącą postać wartownika. To niemożliwe, że na zewnątrz są jeszcze zdrowi ludzie. Usłyszała czyjeś kroki i zamarła. To oni, pomyślała i odwróciła się gwałtownie z nożyczkami przygotowanymi do ciosu, ale korytarzem szedł jej mąż. Kobiety z drugiej sali biegły, krzycząc, że ktoś zasztyletował herszta bandy i że wybuchła strzelanina. Lekarz nie musiał pytać, kim był morderca. Przypomniał sobie, że jego żona obiecała zezowatemu chłopcu, że później dokończy mu bajkę, po czym wstała i wyszła. Pomyślał, że pewnie nie żyje, ale niespodziewanie usłyszał jej głos, Jestem tutaj. Podeszła do niego i mocno go objęła, zapominając, że ma poplamione krwią ubranie. Jakie to ma znaczenie, pomyślała, Do dziś dzieliliśmy ze sobą wszystkie smutki. Co się stało, spytał, Mówią, że ktoś nie żyje, Tak, zabiłam herszta bandy, Dlaczego, Ktoś musiał to zrobić, byłam jedyną osobą, która miała szansę ujść przy tym z życiem, Co teraz, Jesteśmy wolni, wiedzą, co ich czeka, jeśli odważą się znów po nas przyjść, Wiesz, że to oznacza wojnę, Ślepcy zawsze ze sobą walczą, Znów chcesz kogoś zabić, Jeśli zajdzie potrzeba, od tego zaślepienia już się nie wybronię, Co z jedzeniem, Sami będziemy je odbierać, wątpię, żeby teraz mieli odwagę wyjść nawet na korytarz, przez kilka dni na pewno będą się bali, że czyjaś niewidzialna ręka wbije im nożyczki w gardło, Nie potrafiliśmy godnie się im przeciwstawić, kiedy pierwszy raz po was przyszli, To prawda, zastraszyli nas, a strach nie jest dobrym doradcą, ale chodźmy już, dla pewności powinniśmy zagrodzić wejście do sali, ustawimy barykadę z łóżek, kilka osób będzie musiało spać na ziemi, ale lepsze to niż umrzeć z głodu.
Przez kilka następnych dni zastanawiali się, czy jednak nie grozi im śmierć głodowa, ponieważ dostawy żywności zostały wstrzymane. Początkowo nie oponowali, gdyż przyzwyczaili się, że żywność dostarczano nieregularnie, bandyci mieli rację, napomykając kiedyś pół żartem, pół serio, że żołnierze są niesolidni i dlatego to oni muszą przejąć w swoje sprawiedliwe ręce rozdział jedzenia, podejmując się jednocześnie trudnej sztuki rządzenia. Jednak trzeciego dnia, gdy w sali nie było już ani jednej skórki od chleba, żona lekarza wyszła na dwór w towarzystwie kilku ludzi i krzyknęła do żołnierza stojącego na warcie, Dlaczego od dwóch dni nie otrzymujemy jedzenia. Do ogrodzenia zbliżył się nowy sierżant i wyjaśnił, że to nie ich wina, wojsko nie ma zwyczaju głodzić obywateli, nie pozwala na to żołnierski honor. Nie ma jedzenia i tyle, jeśli odważycie się zrobić jeszcze krok, wiecie chyba, co was czeka, rozkazy się nie zmieniły. Wystraszeni ślepcy zawrócili do budynku. Co teraz zrobimy, pytali jedni drugich, Może jutro dostarczą zaległe porcje, Równie dobrze może to nastąpić pojutrze albo kiedy już zdechniemy z głodu, Trzeba stąd wyjść, Przecież nie uda nam się nawet zbliżyć do bramy, Szkoda, że jesteśmy ślepi, Gdybyśmy widzieli, nie skazaliby nas na to piekło, Ciekawe, jak teraz wygląda miasto, Może wyjdziemy na ulice i zaczniemy żebrać, pewnie wszędzie brakuje jedzenia i ludzie nas zrozumieją, Dlatego właśnie nic nam nie dadzą, I zdechniemy wcześniej niż oni, Czy mamy jakieś wyjście. Znajdowali się w holu, słabe światło lamp padało na nieregularny krąg siedzących po turecku postaci, byli tam lekarz, jego żona, stary człowiek z opaską na oku, poza tym po dwie, trzy osoby z każdej sali, zarówno z lewego, jak i prawego skrzydła, kobiety i mężczyźni. W pewnej chwili padło zdanie, które musiało paść. Jeden ze ślepców powiedział, Nie doszłoby do takiej sytuacji, gdyby nie zabito herszta bandy, komu przeszkadzało, że raz na dwa tygodnie kobiety dawały im to, co i tak wszyscy dostają. Ktoś się głośno roześmiał, ktoś nerwowo zachichotał, komuś słowa uwięzły w gardle, gdyż poczuł nagły skurcz pustego żołądka. Ten sam ślepiec zapytał, Chciałbym wiedzieć, komu przyszedł do głowy ten szaleńczy pomysł, kobiety, które tam były, przysięgają, że są niewinne, Musimy znaleźć i ukarać mordercę, Gdybym wiedział, kto to zrobił, niezwłocznie oddałbym go bandytom, mówiąc, Oto osoba, której szukacie, a teraz dajcie nam coś do jedzenia, Ale wciąż nie wiem, kto to był. Żona lekarza spuściła głowę. Ma rację, jeśli umrzemy z głodu, będzie to tylko moja wina, ale nagle wezbrała w niej złość i przyszła jej do głowy myśl zaprzeczająca poczuciu winy, Nawet nie są w stanie zrozumieć, że pierwsi zapłaciliby za mój grzech, Podniosła oczy, Gdybym się teraz przyznała, zawlekliby mnie do bandytów, skazując na pewną śmierć. Być może z głodu lub z przemęczenia, które mąciło jej umysł, poczuła w głowie pustkę, poruszyła się i otworzyła usta, jakby chciała coś wyznać, ale nagle ktoś mocno ścisnął ją za ramię. Odwróciła się. To stary człowiek z czarną opaską na oku chwycił ją, mówiąc, Własnymi rękami zabiję tego, kto się przyzna, Dlaczego, zaczęli pytać, Dlatego, że jeśli w tym piekle, które nam zgotowano i które sami skrupulatnie budujemy, jest jeszcze miejsce na odrobinę godności, to tylko dzięki tej osobie, ona jedna miała odwagę skończyć z tym bandziorem, Zgoda, ale godnością nie napełnimy żołądków, Kimkolwiek jesteś, masz rację. Godnością nie napełnisz żołądka, tylko niegodziwcy chodzą syci, nam pozostało jedno, te resztki ludzkiej godności, na którą zasłużymy sobie jedynie wtedy, jeśli zaczniemy bronić naszych praw, Co chcesz przez to powiedzieć, To, że wysyłając kobiety do bandytów i żywiąc się ich kosztem, zachowaliśmy się jak alfonsi, nadszedł czas, by zaczęli działać mężczyźni, Zanim wyjaśnisz dokładnie, co masz na myśli, powiedz, z której jesteś sali, Z pierwszej po prawej stronie, Mów, co mamy robić, To proste, sami pójdziemy po żywność, Oni mają broń, Jeden pistolet, a poza tym niedługo skończą im się naboje, Ale zanim się skończą, mogą jeszcze pozabijać paru ludzi, Zabili już niejednego, Nie mam ochoty nadstawiać karku za to, by inni najedli się do syta, Nie masz chyba również ochoty napychać się jedzeniem tych, których poślesz na śmierć, zapytał z ironicznym uśmiechem stary człowiek z czarną opaską na oku. Zapadła cisza.
W drzwiach prowadzących do prawego skrzydła stała kobieta, która ukradkiem przysłuchiwała się rozmowie. To jej twarz zalała fontanna krwi, jej usta wypełniły się nasieniem szefa złodziei, to ona usłyszała uspokajający szept nieznajomej. Kiedy żona lekarza spostrzegła ją, pożałowała, że nie może tak jak wtedy podejść i szepnąć jej do ucha, Bądź cicho, nie zdradź mnie, wiem, że rozpoznałaś mój głos, wiem, że nigdy go nie zapomnisz, tak, to moja ręka zasłoniła ci usta, moje ciało przylgnęło do twego, to ja powiedziałam, Nic nie mów, Nadszedł czas próby, dowiem się, kogo uratowałam, dlatego teraz, właśnie teraz, odezwę się głośno i wyraźnie, byś mogła mnie usłyszeć i oskarżyć, jeśli taka jest twoja wola i moje przeznaczenie, po czym powiedziała głośno, Pójdziemy wszyscy, kobiety i mężczyźni, wrócimy tam, gdzie nas upokorzono, by zmazać ślady hańby, żebyśmy mogły wypluć wreszcie to, czym napełnili nam usta. Umilkła i w napięciu czekała na odpowiedź kobiety stojącej przy drzwiach. Gdzie ty pójdziesz, tam i ja, odezwał się jej głos. Stary człowiek z czarną opaską na oku uśmiechnął się, jakby ogarnęła go fala szczęścia, choć w tych okolicznościach nie możemy go zapytać, czy tak było naprawdę. Natomiast zdziwienie pozostałych ślepców było oczywiste, sprawiali wrażenie, jakby coś przeleciało im nad głowami, ptak, chmura, jakby dotknął ich nikły promień światła. Lekarz ujął żonę za rękę i zapytał, Czy nadal chcecie wiedzieć, kto zabił herszta bandytów, czy też uznamy, że dłoń, która wbiła weń sztylet, działała w imieniu wszystkich i każdego z osobna. Nikt nie odpowiedział. Ciszę przerwała żona lekarza, Damy im jeszcze jedną szansę i poczekamy do jutra, jeśli żołnierze nie dostarczą jedzenia, zaczniemy działać. Wszyscy wstali, część udała się do prawego skrzydła, część do lewego. Nie przyszło im do głowy, że któryś z bandytów mógł podsłuchiwać naradę, na szczęście licho też czasem zasypia i nie zawsze sprawdzają się ludowe mądrości. Zupełnie niespodziewanie z głośników popłynął komunikat. W ostatnich dniach nadawano go nieregularnie, ale zwykle o tej samej porze, być może to automat włączał magnetofon z nagraniem. Nie dowiemy się jednak, dlaczego kilka razy ten mechanizm zawiódł, gdyż były to sprawy należące do świata zewnętrznego, choć owe usterki techniczne w sposób znaczny dezorganizowały życie wielu internowanym. Byli jednak i tacy, którym komunikaty pozwalały liczyć upływający czas, może znajdowali się wśród nich maniacy lub miłośnicy porządku, co też jest swego rodzaju manią, zawiązywali supełki na sznurku, jakby nie dowierzali swej pamięci, i tworzyli coś na kształt pamiętnika. Tym razem jednak komunikat nadano niespodziewanie, być może zawiodła technika, wkręciła się taśma, zaciął przycisk, oby tylko nagranie nie powtarzało się w nieskończoność, bo wówczas można by kompletnie zwariować. W korytarzach i w salach odbijały się echem puste, wyzbyte uczuć, absurdalne instrukcje władz, Rząd ubolewa, że musiał uciec się do środków ostatecznych, ale uważa za swój obowiązek i prawo użyć ich w sytuacji zagrażającej całemu społeczeństwu. Obecny kryzys nosi wszelkie cechy epidemii ślepoty, nazwanej prowizorycznie białą zarazą, Liczymy na współpracę i uczciwość wszystkich obywateli, co uniemożliwi dalsze rozprzestrzenianie się choroby, jeśli przyjmiemy, że jest ona zakaźna i zanotowane przypadki nie są zwykłym zbiegiem okoliczności. Podjęcie decyzji o zgrupowaniu chorych i podejrzanych o kontakt z chorobą obywateli w odosobnionym, lecz znajdującym się blisko miasta budynku nie było łatwe. Rząd zdaje sobie sprawę ze swej odpowiedzialności i wierzy w obywatelską postawę wszystkich osób, do których kierowane są te słowa. Ufamy, że wykażą solidarność, przedkładając dobro narodu nad własny interes, W związku z tym prosimy o skrupulatne wykonywanie rozkazów. Po pierwsze, nie należy gasić światła w budynku, przy czym manipulowanie przy przyciskach nic nie da, gdyż nie działają, po drugie, opuszczenie budynku bez zezwolenia grozi zastrzeleniem, powtarzam, zastrzeleniem, po trzecie, w każdej sali znajduje się telefon, którego można używać jedynie do składania zamówień na środki opatrunkowe i środki czystości, po czwarte, internowani mają obowiązek prać ręcznie, po piąte, radzimy wybrać przewodniczącego sali, nie jest to rozkaz, lecz sugestia, by internowani zorganizowali się w celu sumiennego przestrzegania podanych wyżej punktów oraz rozkazów, które sukcesywnie będziemy wydawać, po szóste, trzy razy dziennie dostarczane będą kartony z żywnością, które zostaną umieszczone po lewej i po prawej stronie przy wejściu głównym, co odpowiada podziałowi budynku na dwie części, dla podejrzanych o kontakt z chorobą i chorych, po siódme, wszystkie odpadki należy palić, przez odpadki rozumiemy zarówno resztki jedzenia, jak i opakowania oraz talerze i sztućce wykonane z materiałów łatwopalnych, po ósme, palenie odpadków powinno odbywać się na patiach znajdujących się w części centralnej obiektu lub w ogrodzie, po dziewiąte, internowani ponoszą odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje palenia odpadków, po dziesiąte, zarówno w razie pożaru, jak i umyślnego podpalenia nie należy liczyć na interwencję straży pożarnej, po jedenaste, oraz na jakąkolwiek inną pomoc z zewnątrz w przypadku choroby internowanych, agresji lub problemów wynikających z nieprawidłowej organizacji, po dwunaste, w przypadku śmierci, niezależnie od jej przyczyn, internowani są zobowiązani zakopać ciało w ogrodzie, bez zbędnych formalności, po trzynaste, komunikowanie się ślepych z podejrzanymi o kontakt z chorobą ma się odbywać poprzez część centralną budynku, gdzie znajduje się wejście główne, po czternaste, internowani podejrzani o kontakt z chorobą, którzy oślepną, zobowiązani są niezwłocznie przenieść się do skrzydła zamieszkanego przez ślepych, po piętnaste, powyższy komunikat będzie powtarzany codziennie o tej samej porze, by mogli się z nim zapoznać nowo przybyli, Rząd, lecz tu głos się urwał i zgasło światło. Jakiś odrętwiały ślepiec ściskał sznurek, na którym zawiązał supełek, oznaczający kolejny miniony dzień, potem próbował je policzyć, ale palce plątały mu się, gdyż niektóre supełki zawiązane były jedne na drugich, jakby one również oślepły. W końcu dał za wygraną. Zgasło światło, zauważyła żona lekarza, Nic dziwnego, lampy palą się na okrągło przez tyle dni, Nie ma prądu, to chyba jakaś awaria w mieście, Teraz ty też będziesz ślepa, Pójdę na dwór i zaczekam na wschód słońca, powiedziała i skierowała się do głównego wejścia, by sprawdzić, co się stało. Cała dzielnica tonęła w ciemnościach, nie palił się również używany przez żołnierzy reflektor, widocznie podłączali go do ogólnego źródła zasilania i zgasł, gdy nagle zabrakło elektryczności.
Następnego dnia ślepcy zaczęli gromadzić się na schodach przed głównym wejściem. Jedni wstali o świcie, inni nieco później, gdyż dla każdego ślepca słońce wschodzi o innej porze, co w znacznej mierze zależy od stopnia wyostrzenia słuchu. Kobiety i mężczyźni nadchodzili z różnych stron, z obu skrzydeł szpitala, zgromadzili się tu wszyscy oprócz bandytów, którzy o tej porze na pewno zasiedli już do śniadania. Wszyscy w napięciu czekali na szczęk rozsuwanej bramy, zgrzyt zardzewiałych zawiasów i pokrzykiwanie sierżanta, Nie wychodzić, nie zbliżać się, na szuranie żołnierskich butów, głuchy dźwięk rzucanych kartonów, tupot wycofujących się ludzi, znów zgrzytanie zawiasów i zezwolenie na odebranie żywności, Możecie podejść. Czekali cały ranek, nadeszła dwunasta, minęło popołudnie. Nikt, nawet żona lekarza, nie zwracała się do żołnierzy z pytaniem o jedzenie. Dopóki nie usłyszeli przeczącej, bezlitosnej odpowiedzi, dopóty mogli mieć nadzieję, że lada chwila usłyszą czyjś głos obwieszczający, że właśnie przywieziono żywność. Już jadą, spokojnie, wstrzymajcie się jeszcze chwilę. Jednak wielu ludzi nie było w stanie wytrzymać na słońcu i padali pokotem, jakby nagle zmorzył ich sen, ale nie na darmo mieli żonę lekarza. Ta kobieta wszystko wiedziała, była obdarzona szóstym zmysłem, widziała, mimo iż była ślepa, jej wszechobecność graniczyła z cudem. To dzięki niej wygłodniali nieszczęśnicy nie piekli się na słońcu jak na wolnym ogniu, lecz od razu wnoszono ich do środka. Parę kropel wody, kilka lekkich uderzeń w twarz szybko przywracało im przytomność, ale nie siły, biedacy nie byliby w stanie zabić nawet muchy, a swoją drogą, nie wiadomo dlaczego w myśl tego starego przysłowia łatwiej jest zabić muchę niż na przykład motyla. Po wielu godzinach oczekiwania pierwszy odezwał się stary człowiek z czarną opaską na oku, Jak widać, jedzenia nie ma, musimy więc sami je zdobyć. Ostatkiem sił ludzie wstali i przenieśli się do sali położonej najdalej od fortecy bandytów, wystarczyło, że poprzedniego dnia postąpili lekkomyślnie, obradując pod ich bokiem. Kiedy znaleźli się już w sali, niezwłocznie wytypowano kilku ludzi z lewego skrzydła, którzy lepiej znali rozkład tej części budynku, by wrócili na korytarz i ustawili się na czatach. Jeśli usłyszycie jakikolwiek podejrzany szmer, od razu nas zawiadomcie. Żona lekarza poszła z wybranymi strażnikami i po chwili wróciła z niezbyt radosną wiadomością, Czterema łóżkami zabarykadowali wejście do lewego skrzydła, Skąd wiadomo, że czterema, zapytał ktoś z sali, Łatwo dało się to sprawdzić, dotykając rękami, Nie słyszeli was, Wątpię, Co teraz zrobimy, Musimy tam iść, odezwał się stary człowiek z czarną opaską, Tak jak postanowiliśmy wcześniej, inaczej czeka nas powolna, niechybna śmierć, Jeśli ich zaatakujemy, poleje się krew i znowu będą zabici, zauważył pierwszy ślepiec, Kto ma umrzeć, ten umrze, choć jeszcze o tym nie wie, Każdy od urodzenia jest przygotowany na śmierć, No właśnie, to tak, jakbyśmy się rodzili martwi, Po co tracić czas na bezsensowne rozważania, przerwała im dziewczyna w ciemnych okularach, Jeśli mamy bawić się w słowa, to rzeczywiście wolę położyć się do łóżka i czekać na śmierć, Umrą tylko ci, których godziny są już policzone, odezwał się lekarz, i podnosząc głos, zapytał, Kto chce iść, ręka do góry, i od razu pożałował. Tak to jest, gdy człowiek najpierw powie, potem pomyśli, żaden ślepiec nie mógł przecież policzyć podniesionych rąk, i oznajmić, że jest ich trzynaście, na pewno rozpoczęłaby się nowa dyskusja w celu wyjaśnienia niesmacznego i nielogicznego żartu oraz trzeba by było ponownie wyłonić ochotników. Druga próba polegała na wyciągnięciu z tłumu na chybił trafił kilkunastu ludzi. Co prawda paru ślepców machinalnie podniosło ręce, ale uczynili to bez większego przekonania, zastanawiając się nad absurdalnością rozkazu oraz konsekwencjami swej lekkomyślnej decyzji. Lekarz zaśmiał się, Co za głupiec ze mnie, jak można prosić, żebyście podnieśli ręce, musimy to zrobić inaczej, niech cofną się osoby, które nie chcą lub nie mogą wziąć udziału w akcji, reszta niech zostanie na miejscu. Rozległy się kroki, szuranie, szepty, westchnienia, powoli tłum podzielił się na tchórzliwych i walecznych. Pomysł lekarza był wspaniałomyślny i niemal genialny, gdyż z jednej strony łatwo dało się go wykonać, z drugiej nikt nie musiał zdradzać się ze swoją decyzją. Żona lekarza policzyła ochotników, razem z nią i mężem zebrało się siedemnaście osób. Z pierwszej sali po prawej stronie zgłosił się stary człowiek z czarną opaską na oku, pomocnik aptekarza i dziewczyna w ciemnych okularach, z innych sal, oprócz kobiety, która powiedziała, Gdzie ty pójdziesz, tam i ja, zgłosili się sami mężczyźni. Stanęli w przejściu między łóżkami, lekarz raz jeszcze wszystkich policzył, Zgadza się, jest nas siedemnaścioro, Mało, zauważył pomocnik aptekarza, Nie damy rady, Musimy szturmem ruszyć do ataku, jeśli wolno mi użyć tego wojskowego określenia, powiedział stary człowiek z czarną opaską na oku, Z przodu nie może być zbyt wielu ludzi, nie zmieścimy się w drzwiach, Racja, inaczej powpadalibyśmy na siebie, odezwał się głos z głębi sali i teraz nikt już nie miał wątpliwości.
W akcji zdecydowano się użyć znanej nam broni, czyli metalowych prętów wyrwanych z łóżek, mogły służyć zarówno jako lance, jak i łomy. Stary człowiek z czarną opaską na oku, który w młodości musiał przejść niejedną lekcję taktyki walki, przypomniał, że mają trzymać się razem i zawsze powinni być zwróceni w tę samą stronę, by przez pomyłkę nie zaatakować swoich. Dodał, że należy poruszać się bezszelestnie, by zaskoczyć przeciwnika. Zdejmijcie obuwie, poradził, Nie odnajdziemy potem naszych butów, zaprotestował jeden z ochotników, Oby nie stały się one butami nieboszczyka, choć tutaj na pewno znajdzie się ktoś, kto chętnie je po nas włoży, Jakie znowu buty nieboszczyka, To takie stare, ludowe porzekadło, buty nieboszczyka oznaczają coś bezwartościowego, Nie rozumiem, Kiedyś chowano nieboszczyków w butach z tektury, uważano, że dusza nie ma nóg i nie potrzebuje solidnego obuwia, aha, jeszcze jedno, przypomniał sobie stary człowiek, Wybierzmy sześciu silnych i odważnych ludzi, którzy w pierwszym natarciu zburzą barykadę z łóżek i utorują drogę pozostałym, Czy pręty trzeba odłożyć, Niekoniecznie, można nimi podważyć łóżka. Stary człowiek zastanowił się i po chwili dodał, Najważniejsze to trzymać się razem, inaczej zginiemy, A co z nami, co my mamy robić, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Przecież są tu jeszcze kobiety, Ty też idziesz, spytał stary człowiek z czarną opaską, Wolałbym, żebyś została, A to dlaczego, Jesteś za młoda, Tu w szpitalu nie liczy się wiek ani płeć, dlatego nie zapominaj o kobietach, Nie, nie zapominam, odparł bez przekonania stary człowiek, a jego słowa zabrzmiały tak, jakby zostały wzięte z innego dialogu, następne były już bardziej stanowcze. Nawet nie wiecie, jak bardzo bym chciał, aby choć jedna z was widziała, mielibyśmy przewodnika, jednym ruchem moglibyśmy przyłożyć im do gardeł nasze pręty, tak jak to zrobiła tamta kobieta, Marzy pan o rzeczach niemożliwych, to był przypadek, a poza tym kto wie, czy ona jeszcze żyje, nie wiemy, co się z nią stało, przypomniała zebranym żona lekarza, Kobiety zmartwychwstają jedna przez drugą, damy odradzają się w dziwkach, dziwki w damach, zauważyła dziewczyna w ciemnych okularach. Zapadła złowroga cisza, kobiety wiedziały już wszystko, mężczyźni wciąż musieli szukać odpowiedzi, wiedząc z góry, że nigdy jej nie znajdą.
Wyszli po kolei na korytarz, tak jak wcześniej ustalono, z przodu ustawiło się sześciu najsilniejszych ludzi, wśród nich lekarz i pomocnik aptekarza, za nimi reszta. Każdy ściskał w ręku pręt od łóżka, garstka wynędzniałych, obdartych lansjerów, kiedy przechodzili przez hol, jeden z nich upuścił pręt, który uderzył o kamienną posadzkę z łoskotem przypominającym serię z karabinu maszynowego. Jeśli bandyci nas usłyszą i domyślą się, że idziemy, jesteśmy zgubieni, Nie mówiąc nic nikomu, nawet mężowi, żona lekarza wybiegła naprzód i sprawdziła, co się dzieje na korytarzu, potem krok po kroku zbliżyła się do sali bandytów i stanęła, nasłuchując. Bandyci w środku niczego nie słyszeli. Wróciła do swoich i przekazała im tę wiadomość, ruszyli naprzód. Pomimo ostrożności i ciszy, w jakiej poruszali się napastnicy, ludzie z dwóch sal położonych najbliżej bandyckiej fortecy, wiedząc, co się stanie, zgromadzili się przy drzwiach, by przysłuchiwać się odgłosom nieuniknionej bitwy. Niektórych ponosiły emocje, czując w powietrzu zapach prochu zapowiadający eksplozję, chwytali za broń i w porywie serca dołączali do uzbrojonych ślepców. W końcu zamiast garstki siedemnastu ochotników grupa liczyła przynajmniej dwa razy więcej osób, co na pewno nie ucieszyłoby starego człowieka z czarną opaską na oku, któremu do głowy nie przyszło, że dowodzi już dwoma pułkami. Przez okna wychodzące na ogród wpadało coraz słabsze, szare i rozproszone światło zapadającego zmierzchu, budynek powoli tonął w gęstej ciemności nadciągającej nocy. Zaczynała się dziwna pora dnia, która wlewa w ludzkie serca melancholię i smutek. Wynędzniali ślepcy byli w depresji z powodu tajemniczej choroby, na którą zapadli, ale równocześnie ślepota chroniła ich przed niebezpieczną godziną zmierzchu, która jeszcze w czasach, gdy ludzie widzieli, przywiodła wielu do desperackich czynów. Kiedy dotarli do sali bandytów, było już tak ciemno, że na nic się zdały nawet zdrowe oczy żony lekarza. Wkrótce okazało się, że nie tylko podwoiła się liczba uczestników batalii, ale w tajemniczy sposób urosła też barykada, która zamiast z czterech składała się teraz z ośmiu łóżek. Pełną napięcia ciszę przerwał okrzyk starego człowieka z czarną opaską na oku, Teraz. Być może klasyczny rozkaz, Do ataku, wydał mu się niestosowny w sytuacji, gdy żołnierzami byli bezradni ślepcy, a barykadę tworzyły obskurne łóżka, po których łaziły pluskwy i wszy, oraz cuchnące, niegdyś szare koce, które teraz upstrzone były plamami we wszystkich kolorach ludzkiego wstydu. Choć zapadł zmrok, nie trzeba było widzieć, by domyślić się, jak wyglądały łóżka bandytów. Ślepcy ruszyli do ataku niczym archanioły otoczone świetlistą aureolą, z furią rzucili się na barykadę, tak jak ich wcześniej pouczył stary człowiek, ale łóżka nawet nie drgnęły, Atakujący z pierwszej linii, choć o wiele silniejsi od biegnących za nimi towarzyszy, z trudem utrzymywali metalowe pręty, każdy z nich przypominał człowieka niosącego krzyż swej przyszłej męki. Ciszę przerwał rozdzierający krzyk atakujących, który zlał się z wrzaskiem atakowanych. Dopiero teraz okazało się, jak przerażający jest okrzyk ślepca, szalony i niezrozumiały, chciałoby się zamknąć mu usta, uciec jak najdalej, by samemu nie oślepnąć. Kiedy mimo gwałtownego ataku barykada nie drgnęła nawet o milimetr, wrzawa stała się jeszcze większa, prawie nie do zniesienia. Ochotnicy w wąskim gardle przejścia rzucili pręty i popychani przez kolegów z tyłu przypuścili kolejny szturm na barykadę. Już zdawało się, że ich atak uwieńczy zwycięstwo, łóżka bowiem nieznacznie się przesunęły, gdy nagle, bez ostrzeżenia, rozległy się trzy strzały, które zraniły dwóch ludzi. To ślepy księgowy wdrapał się na szczyt barykady i wycelował na oślep w tłum atakujących. Ślepcy zaczęli się wycofywać, potykając o porzucone pręty, a ściany odbijały echem ich szalone okrzyki w korytarzu. Do ogólnej wrzawy dołączyły głosy ślepców z sąsiednich sal. Panowała całkowita ciemność i trudno było sprawdzić, kogo trafiono. Oczywiście, można było rzucić mimochodem pytanie, Hej, wy tam, jak się nazywacie, ale byłoby to wysoce niestosowne, rannym bowiem należy się szacunek, trzeba okazać im współczucie, położyć dłoń na czole, jeśli oczywiście nie przedziurawiła go kula, spytać szeptem, jak się czują, pocieszyć, zapewnić, że zaraz zjawią się sanitariusze, napoić, chyba że, jak przestrzegają autorzy podręcznika pierwszej pomocy, kula utkwiła w brzuchu. Co robimy, dwóch ludzi leży na ziemi, spytała żona lekarza. Nikt nie spytał, skąd wie, że jest dwóch rannych, przecież słychać było trzy strzały, chyba że jedna kula odbiła się rykoszetem. Musimy ich zabrać, zdecydował lekarz, To ryzykowne, zauważył stary człowiek z czarną opaską na oku przygnębiony, że jego taktyka doprowadziła do porażki. Jeśli nas usłyszą, zaczną znów strzelać, westchnął, ale po chwili dodał, Racja, musimy po nich pójść, ja jestem gotów, Ja też, odezwała się żona lekarza, Najbezpieczniej będzie podczołgać się, trzeba ich jak najszybciej zabrać, zanim tamci się zorientują, Idę z wami, odezwała się kobieta, która poprzedniego dnia oświadczyła, Gdzie ty pójdziesz, tam i ja. Żaden ze ślepców nie wpadł na pomysł, że najprostszym sposobem ustalenia, kto został ranny lub zabity, nikt przecież nie wiedział, w jakim stanie znajdowały się ofiary, było zadeklarowanie swojego udziału w akcji słowami, Ja idę, Ja nie idę.
Czterej ochotnicy zaczęli się czołgać w stronę barykady, dwie kobiety w środku, mężczyźni po bokach. Nie wynikało to z męskiej kurtuazji ani z rycerskiej postawy, która nakazuje chronić damy, lecz było dziełem przypadku, wszystko zależało bowiem od kąta, pod jakim padnie strzał, gdyby oczywiście niewidomy księgowy zdecydował się ponownie użyć broni. Może nic się nie stanie, może tym razem pomysł starego człowieka z czarną opaską na oku, by pozostali towarzysze krzyczeli co tchu w płucach, zagłuszając kroki ochotników i Bóg wie co jeszcze, okaże się lepszy od poprzednich, tym bardziej że w tej sytuacji krzyk był reakcją naturalną. Po chwili ochotnicy dotarli do rannych. Wiedzieli, że są u celu, zanim dotknęli nieruchomych ciał, gdyż ich ręce i ubrania tonęły w lepkiej kałuży krwi, która jak echo szeptała im do ucha, Byłam życiem, teraz jestem niczym. Mój Boże, ile tej krwi, pomyślała żona lekarza. Rzeczywiście, ręce i ubrania lepiły się do ziemi, tak jakby deski i kafelki podłogi pokryła warstwa kleju. Kobieta uniosła się na łokciach i w tej pozycji zbliżyła do nieruchomego ciała. Z tyłu wciąż dobiegały krzyki niestrudzonych ślepców. Żona lekarza i stary człowiek z czarną opaską na oku na chybił trafił chwycili pierwszego rannego za kostki, drugie ciało ciągnęli lekarz i nieznajoma kobieta, jedno trzymając je za nogę, drugie za ramię. Należało jak najszybciej wymknąć się z pola obstrzału. Aby ciągnąć rannych, ochotnicy musieli zmienić pozycję i wycofywać się na czworakach, tylko w ten sposób, goniąc resztkami sił, mogli poradzić sobie z ciężarem bezwładnych ciał. Znów usłyszeli strzał, lecz tym razem kula chybiła. Nikt jednak nie uciekł. Rosnący strach zamiast paraliżować, dodawał im sił. Po chwili wszyscy bezpiecznie siedzieli przy ścianie przylegającej do sali bandytów, gdzie mógł ich dosięgnąć jedynie strzał z ukosa, choć było raczej wątpliwe, by ślepy księgowy do tego stopnia zgłębił tajniki strzelectwa. Nie udało im się jednak podnieść ciał i musieli ciągnąć je po ziemi, zostawiając za sobą smugę krzepnącej krwi ze strużką ciepłych kropel, jakby ktoś zrobił na posadzce krwawą rysę. Kto został ranny, spytali ślepcy, Skąd mamy wiedzieć, przecież jesteśmy ślepi, odparł stary człowiek z czarną opaską na oku. Nie możemy tu pozostać, odezwał się ktoś, jeśli oni zdecydują się na kontratak, znowu będą następni ranni, Albo zabici, zauważył lekarz, zbadawszy puls ofiar. Wracali, ciągnąc ciała, niczym pokonane wojsko, w holu zdecydowali się na postój, zupełnie jak żołnierze, którzy zamierzają rozbić obóz. Prawdziwy powód był jednak bardziej prozaiczny, to ich własne ciała błagały, Stańmy, nie mamy siły iść dalej. W tym miejscu należy zwrócić uwagę na zadziwiającą postawę bandytów wcześniej tak władczych i agresywnych, którzy teraz bronili się w sali, wznosząc barykady, jedynie od czasu do czasu strzelając na oślep, jakby bali się stanąć do boju oko w oko, twarz w twarz. Jak większość zjawisk na tym świecie, również to dziwne zachowanie ma swoje wytłumaczenie. Po tragicznej śmierci herszta bandytów opuścił hart ducha i w sali zapanował chaos. Niewidomy księgowy mylnie sądził, że pistolet zapewni mu władzę, wręcz przeciwnie, za każdym razem strzelał ślepymi nabojami, innymi słowy, każdy strzał osłabiał jego autorytet i nieuchronnie zbliżała się chwila, gdy zabraknie mu kul. Nie należy zapominać starej prawdy, że to nie berło czyni króla, a habit mnicha. Co prawda na razie berło dzierżył w dłoni ślepy księgowy, lecz martwy król, którego płytki grób znajdował się w tej samej sali, wciąż przypominał o sobie straszliwym odorem rozkładającego się ciała. Tymczasem na niebie pojawił się księżyc, przez drzwi prowadzące z holu do ogrodu wpadało rozproszone światło, które z wolna zaczęło odkrywać ukryte w ciemnościach twarze, ciała martwych i żywych nabierały konkretnych kształtów, z ukrycia wypełzł nie nazwany koszmar. Żona lekarza zrozumiała, że nie ma sensu dalej udawać ślepej, że być może niepotrzebnie broniła swej tajemnicy, ponieważ z tej matni i tak nikt żywy nie ujdzie, ponieważ ślepota jest przede wszystkim utratą nadziei. Teraz mogła powiedzieć, kim były ofiary, jedną z nich okazał się pomocnik aptekarza, a drugą człowiek, który przestrzegał, by nie wpadać na siebie przy szturmie na barykadę. Okazało się, że obaj mieli rację, a dlaczego ich rozpoznała, odpowiedź jest prosta. Bo widzi. Niektórzy od dawna wiedzieli, że nie jest ślepa, inni dopiero teraz zaczęli coś podejrzewać, zaskakujące jednak było zobojętnienie zebranych na ujawniony sekret, choć z drugiej strony, jeśli dobrze się zastanowić, trudno się temu dziwić. Może w innych okolicznościach wybuchłaby wrzawa, wielkie poruszenie, Masz szczęście, mówiliby ślepcy, jak ci się udało uchować przed tą straszliwą chorobą, jakich cudownych kropel używasz, daj nam telefon swojego lekarza, pomóż wyjść z tego więzienia, ale teraz nie miało to znaczenia, w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy ślepi. Wiedzieli tylko jedno, nie mogą tam zostać, są bezbronni, ponieważ po drodze zgubili nawet metalowe pręty, a pięści na nic się zdadzą ślepemu człowiekowi. Kierowani przez żonę lekarza wywlekli zwłoki na dwór i zostawili je w bloku księżyca, w mlecznej poświacie gwiazd, ciała, które z zewnątrz otaczała biel, a od środka pochłaniała ciemność. Wracajmy do środka, powiedział stary człowiek z czarną opaską na oku, Później zobaczymy, co z nimi zrobić, dodał. Nikt nie zwrócił uwagi na te szalone słowa, w milczeniu wrócili do środka, nie dzieląc się na grupy, po drodze odnajdując sąsiadów ze swoich sal. Jedni skręcali w lewo, inni w prawo, rozstały się również żona lekarza i kobieta, która wcześniej powiedziała, Gdzie ty pójdziesz, tam i ja, widocznie zapomniała o przyrzeczeniu i dołączyła do swoich. Cóż, jak widać, nie zawsze dotrzymujemy przysięgi, czasami przeszkadza nam w tym słabość charakteru, czasem jakaś siła wyższa.
Księżyc świecił pełnym blaskiem. Chociaż od powrotu ochotników minęła godzina, nikt nie mógł oka zmrużyć, Przerażenie i głód spędzały ludziom sen z powiek, lecz było też kilka innych powodów, które nie pozwalały wszystkim zasnąć. Być może nie mogli się uspokoić po niedawnej, sromotnie przegranej bitwie, poza tym coś wisiało w powietrzu. Nikt nie odważył się wyjść na korytarz, za to w salach ludzie przypominali niespokojny rój bzyczących owadów, które jak wiemy, przemieszczają się zawsze chaotycznie, i jak dotąd żadne badania naukowe nie wykazały, by kiedykolwiek przejmowały się przyszłością, choć oczywiście, zbyt krzywdzące byłoby nazywanie biednych ślepców trutniami, co zjadają cudzy chleb, lub obibokami, co wypijają ostatnią kroplę wody. Takie oskarżenia nigdy nie uchodzą bezkarnie. A jednak od każdej reguły są odstępstwa. Otóż pewna kobieta z drugiej sali w prawym skrzydle nie poddała się ogólnemu nastrojowi. Tuż po powrocie z bitwy zaczęła nerwowo krzątać się wokół swego łóżka. W końcu znalazła jakiś mały przedmiot i ściskając go w dłoni prześliznęła się przez salę, jakby chciała ukryć się przed ślepcami. Być może znów zadziałał mechanizm przyzwyczajenia, które jest drugą naturą człowieka, nawet w obliczu ostatecznej katastrofy. Tu, gdzie zapomniano o ludzkiej solidarności, o zasadzie jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, tu, gdzie silniejsi odejmowali strawę od ust słabszym, jedynie ta kobieta przypomniała sobie o małej zapalniczce, która jakimś cudem nie wypadła jej z torebki. Ściskając ją w dłoni, by przez nieuwagę nie zagubiła się w morzu mleka, zazdrośnie chowając ją przed światem, jakby to był warunek jej ocalenia, nie pomyślała, że może któryś z mieszkańców sali czekał na okazję wypalenia ostatniego, skrzętnie chowanego papierosa, marząc o zapalniczce, którą ona właśnie w sekrecie wyniosła. Kobieta wyszła bez słowa pożegnania tak szybko, że nie było okazji poprosić ją o ogień. Przeszła korytarzem, nie zwracając niczyjej uwagi, minęła pierwszą salę i doszła do holu. Słabnące światło księżyca oświetlało leżącą na ziemi butelkę mleka. Kobieta przechodzi do lewego skrzydła, idzie korytarzem, jest coraz bliżej celu, ma go przed sobą w linii prostej, na pewno nie zabłądzi. Słyszy czyjeś głosy, jakby rosnący zgiełk wzywał ją i wskazywał drogę. To bandyci z ostatniej sali ucztują z okazji zwycięstwa, jedząc i pijąc, ile dusza zapragnie. Oczywiście jest w tym zwrocie pewna przesada, pamiętajmy bowiem, że wszystko jest względne, że piją i jedzą to, co mają pod ręką, wznosząc toasty na cześć nowego herszta, co prawda najchętniej wbiliby mu sztylet w plecy, ale nie mogą, gdyż siedząc na barykadzie z ośmiu łóżek trzyma on w dłoni naładowany pistolet. Kobieta klęka przy drzwiach do sali, gdzie wznoszą się prycze, ostrożnie wyciąga koc spod materaca, wstaje i robi to samo przy drugim i trzecim łóżku, czwartego nie jest w stanie dosięgnąć, nie szkodzi, lont został przygotowany, wystarczy go tylko podpalić. Kilka razy sprawdza płomień zapalniczki, chce, by był jak największy, już jest, czuje ciepły, drżący, ostry jak sztylet język ognia. Zaczyna od najwyżej położonej pryczy, płomień powoli ogarnia brudną powierzchnię, zapala się pościel, potem ogień przeskakuje na środkowe łóżko, już jest na dole, kobieta czuje swąd palących się włosów, musi uważać, ona przecież tylko podpala stos pogrzebowy i to nie ona ma na nim spłonąć. Słyszy krzyki bandytów i nagle wpada w panikę, A jeśli mają wodę, jeśli ugaszą pożar. W rozpaczy rzuca się pod pierwsze łóżko i przesuwa płomień zapalniczki wzdłuż spodu materaca. Barykada staje w płomieniach, przypominając gorejącą zasłonę. Ktoś w desperackim geście bezmyślnie wylewa wiadro wody na rosnący słup ognia. Kobieta czuje, że ma mokre włosy, ale wie, że nic już nie powstrzyma pożaru, jej własne ciało za chwilę stanie się żywą pochodnią. Ciekawe, co się dzieje w środku, nie możemy ryzykować i wedrzeć się do środka, ale od czego wyobraźnia, chwila koncentracji i już widzimy płomienie tańczące na kolejnych łóżkach w sali, drżą z niecierpliwości i łakomie pochłaniają wszystko, co napotykają na swej drodze. Bandyci bezmyślnie pozbywają się kolejnych wiader wody, rzucają się do okien, w rozpaczy wskakują na poręcze łóżek, których jeszcze nie zajęły płomienie, ale po chwili ogień jest wszędzie, bandyci tracą równowagę, spadają i w mgnieniu oka pochłania ich ogień. Pod wpływem żaru szyby pękają na drobne kawałki, świeże powietrze z dworu podsyca płomień, ach, zapomnieliśmy o krzykach rozpaczy, o strachu, bólu i agonii, ale po chwili słyszymy, że jest ich coraz mniej, a kobieta z zapalniczką już dawno zamilkła.
Wkrótce w zadymionym korytarzu pojawiają się przerażeni ślepcy. Pali się, pali się, krzyczą. Dopiero teraz widać, jak źle został zaprojektowany ten szpital dla obłąkanych, który miał służyć jako schronienie dla chorych i cierpiących. Zwróćmy uwagę na metalowe łóżka, które w mgnieniu oka mogą zamienić się w śmiertelną pułapkę, wkrótce okaże się, jak straszne konsekwencje mogą wyniknąć z faktu, że w każdej sali mieszczącej czterdzieści osób, nie licząc ludzi śpiących na ziemi, jest tylko jedno wąskie wyjście, które w razie pożaru zamyka drogę ucieczki. Na szczęście, jak to pokazuje historia ludzkości, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, choć pamiętajmy, że czasem bywa odwrotnie, dobre rzeczy pociągają za sobą fatalne wydarzenia, ale świat jest pełen sprzeczności i tylko nieliczne udaje nam się rozwikłać. Otóż wąskie drzwi, które w przypadku bandytów stały się śmiertelną pułapką, tu okazały się zbawieniem, gdyż opóźniły rozprzestrzenianie się ognia, Należało mieć nadzieję, że tym razem ludzie nie poddadzą się panice i wszyscy ujdą z życiem, Oczywiście wielu ślepców znów zaczęło się tratować, popychać, ulegając naturalnym odruchom, które w dramatycznych okolicznościach kierują nie tylko ludźmi, ale również światem fauny i flory. Prawdopodobnie, gdyby nie korzenie przytwierdzające rośliny do ziemi, to kto wie, może i one rzuciłyby się do ucieczki, wyobraźmy sobie, cóż to byłby za piękny widok, las uciekający przed pożarem. Na szczęście ślepcy wpadli na pomysł, by wybić okna w korytarzu i wylegli do ogrodu. Skakali, potykali się, zawodząc i krzycząc, ale tam przynajmniej byli bezpieczni, chyba że jęzor ognia, który piął się po dachu, podsycony powietrzem, wybuchnie ze zdwojoną siłą niczym wulkan, wyrzucając w górę fragmenty drewnianej konstrukcji i gorącym oddechem trawiąc korony drzew. W drugim skrzydle również wybuchła panika, wystarczy, że ślepiec poczuje dym, a już myśli, że płomienie liżą mu stopy. Na korytarz wyległy tłumy ludzi, wyglądało na to, że jeśli ktoś nie weźmie sprawy w swoje ręce, panika doprowadzi do tragedii. Nagle ktoś przypomniał sobie, że jest przecież żona lekarza, jedyna widząca osoba w szpitalu, Gdzie ona jest, zaczęli wołać ślepcy, Niech powie nam, co się dzieje, dokąd mamy uciekać, gdzie ona jest, powtarzali, Jestem tutaj, krzyknęła, dopiero teraz udało jej się wydostać z sali, gdzie szukała zezowatego chłopca, który ze strachu gdzieś się ukrył. Gdy tylko chwyciła go za rękę, przyrzekła sobie, że nic już nie zdoła ich rozdzielić. Drugą ręką ciągnęła za sobą męża, za nimi biegła dziewczyna w ciemnych okularach, potem stary człowiek z czarną opaską na oku, jak widać stali się nierozłączni, potem pierwszy ślepiec i jego żona, wszyscy trzymali się kurczowo za ręce, jakby stanowili jeden pień żywego drzewa, którego, miejmy nadzieję, nie strawi żaden ogień. Ślepcy z innych sal poszli za przykładem internowanych z drugiego skrzydła, rzucając się na oślep z okien do ogrodu. Nie wiedzieli, że lewe skrzydło płonie jak pochodnia, choć czuli na dłoniach i twarzy powiew gorącego powietrza. Dach wciąż był nietknięty, ale liście drzew zaczęły zwijać się od żaru płomieni. Ktoś krzyknął, Dlaczego tu stoimy, dlaczego nie uciekamy. Spośród tłumu owładniętych panicznym strachem ślepców padła zwięzła odpowiedź, Tam są żołnierze, Lepiej zginąć od strzału, niż upiec się w płomieniach, odezwał się stary człowiek z czarną opaską na oku, a słowa te zabrzmiały jak głos rozsądku, jakby jego ustami przemówiła kobieta z zapalniczką, która nie miała szczęścia zginąć od ostatniej kuli wystrzelonej przez ślepego księgowego. Przepuśćcie mnie, zawołała żona lekarza, Porozmawiam z żołnierzami, przecież nie pozwolą nam tu zginąć, to też ludzie. Te pełne nadziei słowa otworzyły jej drogę przez wzburzony tłum. Przeciskała się z trudem, ciągnąc za sobą ślepych podopiecznych. Dym gryzł ją w oczy, bała się, że za chwilę stanie się równie ślepa jak pozostali internowani. Z trudem udało im się minąć hol. Drzwi prowadzące do ogrodu wypchnął gorący podmuch powietrza. Ślepcy zgromadzeni w korytarzach zrozumieli, że nie są już bezpieczni, chcieli wydostać się przed budynek, ale internowani znajdujący się w holu bali się pokazać żołnierzom, strach przed kulami okazał się silniejszy od strachu przed ogniem. Ludzie w holu zapierali się więc nogami i rękami, broniąc swoich pozycji. Wkrótce jednak i oni zrozumieli, że stary człowiek z czarną opaską na oku miał rację, lepiej zginąć od kuli niż w płomieniach. Nie trzeba było długo czekać. Żona lekarza wydostała się na schody w poszarpanym ubraniu, gdyż mając obie ręce zajęte, nie mogła bronić się przed ślepcami, którzy chcieli doczepić się do tej grupki ludzi, tego żywego pociągu. Jakież byłoby zdumienie żołnierzy, gdyby ich oczom ukazał się długi sznur ślepców ciągnięty przez kobietę z obnażonymi piersiami. Pustą i płaską przestrzeń dzielącą ich od bramy oświetlał silny blask płomieni, który przyćmił delikatne światło księżyca. Żona lekarza krzyknęła, Błagam, zaklinam was na wszystko, pozwólcie nam przejść, nie strzelajcie, ale nikt nie odpowiedział, reflektor wciąż nie świecił, wokół panowała głucha cisza. Ze ściśniętym sercem zeszła po schodach, Co się dzieje, spytał mąż, ale nie odpowiedziała, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Powoli ruszyła w stronę bramy, ciągnąc za sobą zezowatego chłopca, męża i całą resztę. Teraz nie miała wątpliwości, żołnierze odjechali albo oślepli i zabrano ich do szpitala, a może wszyscy wokół są ślepi.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Żona lekarza krzyknęła, że są wolni, ale ledwo skończyła, z hukiem zwalił się dach w lewym skrzydle budynku, wzniecając słupy ognia. Ślepcy zaczęli w panice uciekać z ogrodu, niektórzy nie zdążyli, zostali w środku przygnieceni przez spadający strop, inni zginęli stratowani przez nacierający tłum i przez chwilę przypominali krwawą masę, zanim nagły podmuch ognia nie zmienił ich w garstkę popiołu. Drzwi szpitala rozwarły się na oścież, szaleńcy wyszli na wolność.
Kiedy ślepiec słyszy, Jesteś wolny, kiedy otwierają się przed nim drzwi więzienia i znów padają słowa, Idź, jesteś wolny, on stoi jak wryty, tuląc się ze strachu do garstki towarzyszy, boi się, bez przewodnika, bez laski i psa nie wie, dokąd iść, nie można bowiem porównać życia w znanym i w gruncie rzeczy logicznym labiryncie szpitala dla obłąkanych z chaotyczną plątaniną ulic. W miejskim labiryncie na nic zda się pamięć, która zachowuje obrazy miejsc, a nie dróg, jakimi można do nich dotrzeć. Ślepcy stoją nieruchomo przed płonącym jak pochodnia budynkiem, ich twarze owiewa rozżarzona fala powietrza, ale oni nie uciekają, czując, że jest to jedyna pewna rzecz, jaka im została po ścianach więzienia, które w gruncie rzeczy stało się ich schronieniem. Stoją, tuląc się do siebie jak stado owiec, nikt nie chce doświadczyć losu zbłąkanego baranka, bo wiedzą, że nie zjawi się pasterz, który wskaże im drogę. Ogień słabnie, księżyc znów świeci pełnym blaskiem, ludzie zaczynają się niecierpliwić, nie mogą przecież stać tak wiecznie. Wiecznie, powtarza jak echo któryś z nich. Ktoś pyta, czy to dzień, czy noc, wkrótce okazuje się, jaki jest powód tego niestosownego pytania, Może niedługo przywiozą nam jedzenie, może powstało jakieś zamieszanie, mieli przejściowe trudności, Przecież nie ma już żołnierzy, Co z tego, to o niczym nie świadczy, odeszli, bo nie byli już potrzebni, Jak to, Zwyczajnie, może skończyła się epidemia, Albo znaleźli na nią lekarstwo, To dopiero byłoby wspaniałe, Co robimy, Ja zostaję tu do rana, Skąd będziesz wiedział, że jest dzień, Poczuję na twarzy promienie słońca, A jeśli niebo będzie zachmurzone, Zaczekam tak długo, aż nadejdzie dzień. Niektórych zmogło zmęczenie i położyli się na ziemi, inni, bardziej wyczerpani, leżeli pokotem jak nieżywi, kilka osób zemdlało, ale świeże, nocne powietrze na pewno zaraz ich ocuci, choć już wiemy, że z nadejściem dnia nie wszyscy z koczujących zdołają się podnieść. Biedni ślepcy tyle już wycierpieli, wielu przypominało legendarnego maratończyka, który padł kilka metrów przed metą, znów potwierdza się prawda, że wszyscy odchodzimy z tego świata zbyt wcześnie. Byli i tacy, którzy siedząc lub leżąc, wciąż czekali z nadzieją, że żołnierze albo Czerwony Krzyż dostarczą im żywność i inne artykuły niezbędne do życia. Jedyna różnica między naiwnymi a martwymi była taka, że w przypadku pierwszych rozczarowanie przyszło o wiele później, I nawet ci, którzy wierzyli w wynalezienie lekarstwa na białą chorobę, nie wyglądali na szczęśliwych.
Żona lekarza oczekiwała świtu z innych powodów, Przekonała swych podopiecznych, że powinni zostać tu do rana, Trzeba jak najszybciej znaleźć coś do jedzenia, a w ciemnościach nie można na to liczyć, Wiesz, gdzie się znajdujemy, spytał mąż, Mniej więcej, Daleko od domu, Nie. Inni też chcieli wiedzieć, jaka odległość dzieli ich od domów, każdy podawał swój adres, a żona lekarza próbowała wszystkim odpowiedzieć. Jedynie zezowaty chłopiec zapomniał, gdzie mieszka, nic dziwnego, tak dawno rozstał się z matką. Mogli zatrzymać się u kogoś na noc, najbliżej znajdował się dom dziewczyny w ciemnych okularach, nieco dalej mieszkanie starego człowieka z czarną opaską na oku, jeszcze dalej lekarza i jego żony, najdalej dom pierwszego ślepca. Zdecydowali się na taką właśnie kolejność, poza tym dziewczyna w ciemnych okularach prosiła, by jak najszybciej zaprowadzili ją do domu. Nie wiem, co się stało z moimi rodzicami, tłumaczyła, a jej szczery niepokój przeczył rozpowszechnionej opinii o rozpadzie więzów rodzinnych, o chłodnych stosunkach między rodzicami i dziećmi, choć gdybyśmy przeprowadzili wnikliwą analizę moralności współczesnych, na pewno doszukalibyśmy się również i wielu negatywnych przykładów. W nocy panował przenikliwy chłód, ze szpitala zostały tylko zgliszcza, a tlący się w popiołach żar nie wystarczył, by ogrzać zziębniętych ślepców. Siedzieli przytuleni do siebie, trzy kobiety i chłopiec w środku, po bokach mężczyźni. Wyglądali jak jeden wielki organizm, jakby razem przyszli na świat, razem żyli, oddychali i odczuwali ten sam głód. Jeden po drugim zapadali w płytki sen, lecz co chwila budził ich jakiś zbłąkany ślepiec, który nagle otrząsał się z odrętwienia, wstawał i wpadał na uśpione ciała. Jeden z tych wędrowców został z nimi, w końcu było mu wszystko jedno, czy będzie spał tu, czy tam. O świcie nad zgliszczami szpitala unosiły się jedynie wątłe nitki dymu, ale i one wkrótce zniknęły, gdyż zaczęło padać. Siąpił lekki kapuśniaczek, na początku zdawało się, że zaraz ustanie, gdyż drobne, ledwo widoczne krople deszczu parowały, zanim zdążyły dosięgnąć ziemi. Wiadomo jednak, że monotonny deszcz jest jak ogień, z czasem przybiera na sile i konia z rzędem temu, kto udowodni, że jest inaczej. Niektórzy ślepcy zachowywali się tak, jakby stracili nie tylko wzrok, ale i rozum, i z uporem maniaka twierdzili, że to z powodu deszczu nie dostarczono im żywności. Na próżno tłumaczono im, że zarówno ich hipoteza, jak i konkluzja są chybione, nie pomagały argumenty, że jest zbyt wcześnie na śniadanie. Biedni ślepcy rzucali się z płaczem na ziemię, Nie przyjadą, bo pada, nie przyjadą, bo pada, powtarzali zrozpaczeni. Gdyby ze szpitala zostało choć kilka sal, z pewnością wróciliby tam jako pacjenci.
Ślepiec, który w nocy wpadł przypadkowo na grupę żony lekarza, rano już się nie podniósł. Leżał skulony, jakby chciał zatrzymać w sobie resztki uciekającego ciepła, nie poruszył się nawet, gdy zaczęło mocniej padać. Nie żyje, stwierdziła żona lekarza, Musimy się stąd ruszyć, dopóki jeszcze mamy siłę. Wstali z trudem, zataczając się, podtrzymując nawzajem, próbując opanować zawrót głowy. Po chwili ustawili się gęsiego za swym jedynym przewodnikiem, dziewczyna w ciemnych okularach, stary człowiek z czarną opaską na oku, zezowaty chłopiec, żona pierwszego ślepca, jej mąż i na końcu lekarz. Posuwali się wzdłuż drogi prowadzącej do centrum miasta, żona lekarza chciała znaleźć schronienie dla swoich ślepców i jak najszybciej wyruszyć na poszukiwanie jedzenia. Ulice były puste, być może wszyscy jeszcze spali albo ludzi wystraszył deszcz, który wciąż przybierał na sile. Na chodnikach leżały zwały śmieci, niektóre sklepy stały otworem, jednak większość pozamykano na cztery spusty, w ciemnych pomieszczeniach nie widać było żywej duszy. Żona lekarza postanowiła zostawić swoich towarzyszy w pustym sklepie, musiała jednak zapamiętać nazwę ulicy i numer domu, by ich nie zgubić, Zostańcie tutaj, zwróciła się do dziewczyny w ciemnych okularach, podeszła do znajdującej się obok apteki i przez oszklone drzwi zajrzała do środka. Wydawało jej się, że widzi tam ludzi leżących na ziemi, więc zapukała w szybę, ktoś się poruszył, zapukała mocniej, kolejne osoby zaczęły się wolno przeciągać, jakiś człowiek wstał i odwrócił się w stronę, skąd dochodziło stukanie. Wszyscy są ślepi, pomyślała żona lekarza, ale wciąż nie rozumiała, dlaczego śpią w aptece, może to rodzina właściciela, ale przecież i oni powinni mieć własny dom, gdzie na pewno było wygodniej niż tu na twardej posadzce, a może bronili swego mienia przed rabusiami, choć to, co znajdowało się na półkach, mogło zarówno wyleczyć, jak i zabić. Odeszła cicho i zajrzała do znajdującego się obok sklepu, gdzie również leżeli ludzie. Tu było ich więcej, kobiety, mężczyźni, dzieci, niektórzy już byli na nogach i szykowali się do wyjścia. Jakiś mężczyzna podszedł do drzwi, wystawił rękę na zewnątrz i powiedział, Pada, Bardzo, padło pytanie ze środka, Tak, musimy poczekać, aż deszcz ustanie, odparł człowiek. Stał kilka kroków od żony lekarza, ale nie wyczuł jej obecności, więc gdy się odezwała, aż podskoczył przerażony. Dzień dobry, pozdrowiła ich żona lekarza, choć ludzie od dawna już nie życzyli sobie dobrego dnia, nie tylko dlatego, że dni ślepców nigdy nie są szczególnie udane, lecz również z powodu wątpliwości co do pory dnia lub nocy. Ludzie w sklepie obudzili się mniej więcej o tej samej porze tylko dlatego, że większość z nich oślepła dopiero kilka dni temu i nie stracili jeszcze poczucia czasu, pamiętali, kiedy dzień przechodzi w noc, a stan czuwania w stan spoczynku. Mężczyzna powtórzył, Pada, po czym spytał, Kim pani jest, Nie jestem tutejsza, Szuka pani jedzenia, Tak, nie jedliśmy od czterech dni, Skąd pani wie, że minęły cztery dni, Tak mi się wydaje, Jest pani sama, Nie, z mężem i paroma znajomymi, Ilu was jest, Siedmioro, Mam nadzieję, że nie zamierzacie tu zostać, sklep jest pełen ludzi, Wiem, zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, Skąd przyszliście, Internowano nas na początku epidemii, Ach, tak, to ta słynna kwarantanna, ale i tak nic nie dała, Dlaczego, Nas wkrótce wypuszczono, a z wami co zrobili, W szpitalu wybuchł pożar i wtedy okazało się, że zniknęły straże, które nas pilnowały, I wyszliście, Tak, wasi żołnierze byli chyba ostatnimi ludźmi, którzy stracili wzrok, wszyscy są ślepi, Jak to, wszyscy, całe miasto, cały kraj, Jeśli ktoś jeszcze widzi, nie przyznaje się do tego, Dlaczego nie jest pan w domu, Bo nie umiem do niego trafić, Nie rozumiem, A pani wie, jak trafić do domu, Ja, żona lekarza chciała odpowiedzieć, że właśnie prowadzi tam swego męża i towarzyszy, muszą tylko zjeść coś po drodze, żeby odzyskać siły, ale nagle zrozumiała, że nie może się zdradzić, przecież ślepiec nie może sam wrócić do domu, nie to co kiedyś, gdy niewidomi mogli jeszcze liczyć na pomoc przechodnia, który przeprowadzał ich przez ulicę, a gdy zabłądzili, wskazywał im właściwą drogę. Wiem tylko, że jestem daleko od domu, powiedziała wreszcie, Ale nie wie pani, jak tam wrócić, Nie, No właśnie, ze mną było tak samo, wszyscy mają podobne problemy, długo byliście w izolacji, wiele musicie się nauczyć, nie zdajecie sobie sprawy, jak łatwo stracić dom, Nie rozumiem, Ludzie trzymają się w grupach, tak jak my, wtedy łatwiej znaleźć pożywienie, poza tym to jedyny sposób, by się nie zgubić, chodzimy razem, więc nikt nie pilnuje swego dobytku, często się zdarza, że ktoś szczęśliwym trafem odnajduje dom, ale okazuje się, że jest on już zajęty przez innych ślepców, którzy stracili dach nad głową, i tak w kółko, na początku ludzie ze sobą walczyli, ale wkrótce wszyscy zrozumieli, że będąc ślepcem nie posiada się niczego poza tym, co zdoła się wepchnąć do żołądka, Najlepiej więc zamieszkać w sklepie spożywczym, z którego można nie wychodzić, póki jest tam żywność, Ludzie, którzy się na to zdecydowali, nie mieli jednak chwili spokoju, wciąż ktoś ich nachodził, ich życie zamieniło się w koszmar, musieli barykadować wejście, ale choć zamykali sklep na wszystkie spusty, nie mogli zlikwidować zapachu jedzenia, który przyciągał rzesze wygłodniałych, chodzą słuchy, że jacyś ślepcy rozwścieczeni tym, że zamyka się przed nimi drzwi, podpalili sklep, co prawda sam tego nie widziałem, ale słyszałem, choć, o ile mi wiadomo, był to jedyny tego typu przypadek, Dlaczego nikt nie pilnuje swoich domów, Owszem, są tacy, co pilnują, ale teraz własność nie ma najmniejszego znaczenia, myślę, że przez mój dom przewinęły się już tabuny ludzi, wątpię, by kiedykolwiek udało mi się tam wrócić, poza tym wygodniej jest spać w sklepie na parterze, nie trzeba przynajmniej chodzić po piętrach, Przestało padać, zauważyła żona lekarza, Przestało, powtórzył mężczyzna. Słysząc dobrą nowinę, ludzie w sklepie zaczęli zbierać swoje rzeczy, plecaki, małe walizki, plastikowe torby, tobołki, jakby szykowali się na wyprawę, wkrótce wszyscy stali przed sklepem. Żona lekarza zauważyła, że są dobrze wyekwipowani, co prawda ubrania nie pasowały do siebie, jedni mieli za krótkie spodnie, spod których wystawały gołe kostki, inni zbyt długie i musieli podwijać nogawki, choć tym przynajmniej było ciepło. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie nieprzemakalne płaszcze lub kurtki, dwie kobiety włożyły długie futra, nikt nie miał parasola, który mógłby stanowić zagrożenie dla oczu. Piętnastoosobowa grupa ruszyła w drogę, wkrótce na ulicy pojawili się inni, w grupach lub samotnie. Mężczyźni załatwiali swoje potrzeby pod domami lub w bramach, kobiety wolały ukryć się za opuszczonymi samochodami, deszcz rozmywał ekskrementy, które tu i ówdzie rozlewały się po chodniku.
Żona lekarza wróciła do swoich ślepców, którzy schronili się pod markizą cukierni, skąd wydobywał się zapach zjełczałej śmietany i stęchłego ciasta. Chodźmy, powiedziała, Znalazłam miejsce na nocleg, i zaprowadziła ich do sklepu, skąd właśnie wyszła piętnastoosobowa grupa niewidomych. Wewnątrz wszystko pozostało nietknięte, gdyż nie było tam ani artykułów spożywczych, ani konfekcji, tylko lodówki, małe i duże pralki, kuchenki gazowe i mikrofalowe, miksery, wyciskacze do soków, odkurzacze, cuda elektroniki, tysiąc i jeden drobiazgów, wynalazki, które kiedyś miały ułatwiać życie. W pomieszczeniu panował smród kontrastujący ze śnieżną bielą sprzętów gospodarstwa domowego. Odpocznijcie, a ja poszukam jedzenia, powiedziała żona lekarza, Nie wiem, jak długo to potrwa, nie wiem, dokąd mam iść, dlatego musicie cierpliwie czekać, na ulicy jest dużo ludzi, jeśli ktoś będzie chciał wejść, powiedzcie, że sklep jest zajęty, to chyba wystarczy, by odeszli, takie teraz panują zwyczaje, Pójdę z tobą, zaofiarował się lekarz, Nie, wolę iść sama, muszę zobaczyć, jak się teraz żyje, podobno wszyscy oślepli, No to niewiele się zmieniło, znów jesteśmy w domu wariatów, zauważył gorzko stary człowiek z czarną opaską na oku, Nieprawda, możemy iść, dokąd chcemy, możemy szukać jedzenia, nie umrzemy z głodu, spróbuję też znaleźć jakieś ubrania, nasze są całe w strzępach, miała na myśli głównie siebie, gdyż od pasa w górę była prawie naga. Pocałowała męża i nagle ogarnął ją straszliwy lęk, Pamiętaj, cokolwiek by się działo, nawet gdyby ktoś siłą próbował wedrzeć się do sklepu, a nawet gdyby ktoś chciał was wyrzucić, choć myślę, że to raczej mało prawdopodobne, nie ruszajcie się stąd, siedźcie przy drzwiach i czekajcie, aż wrócę. Przyjrzała mu się przez łzy, miała wrażenie, że opiekuje się gromadą bezbronnych dzieci, Beze mnie nie dadzą sobie rady, pomyślała, zapominając o rzeszach ślepców, którzy żyli dookoła. Może gdyby sama straciła wzrok, zrozumiałaby, że człowiek zdolny jest przyzwyczaić się do wszystkiego, a przychodzi mu to łatwo, ponieważ nader szybko przestaje zachowywać się jak człowiek, czego najlepszym przykładem był zezowaty chłopiec, który już zapomniał o matce. Wyszła na dwór, zapamiętała nazwę sklepu, ulicy, numer domu, potem sprawdziła nazwę ulicy za rogiem, nie wiedziała, jak daleko zabrnie w poszukiwaniu jedzenia, czym skończy się polowanie, czy uda jej się znaleźć coś w pobliżu, czy będzie musiała zapuścić się w drugi koniec miasta. Ulica była pusta, nie mogła nikogo spytać o drogę, poza tym wszyscy byli przecież ślepi, a ona, jedyna widząca osoba w mieście, nie znała drogi. Słońce przedarło się przez chmury i przeglądało w kałużach pomiędzy stertami śmieci, w szczelinach między płytami chodnika zauważyła malutkie źdźbła trawy. Ulice zapełniły się ludźmi. Ciekawe, jak poruszają się po mieście, zastanawiała się żona lekarza. Zwyczajnie, idą z wyciągniętymi rękami wzdłuż ścian, wpadają jedni na drugich jak mrówki na wąskiej ścieżce. Kiedy jednak dochodziło do zderzenia, nikt się nie złościł. Jakaś rodzina posuwająca się wzdłuż muru wpadła na grupę idącą z przeciwka, lecz nikt nie zaklął, nie złorzeczył, w milczeniu odsunęli się od siebie i każdy poszedł w swoją stronę. Co pewien czas zatrzymywali się, obwąchiwali wystawy sklepów w nadziei, że znajdą coś do jedzenia, w końcu zniknęli za rogiem. Po chwili pojawiła się kolejna grupa, wyglądali na zniechęconych bezowocnymi poszukiwaniami. Żona lekarza przyspieszyła kroku, nie musiała tracić czasu na obwąchiwanie witryn sklepowych. Wkrótce zrozumiała, że niełatwo będzie znaleźć pożywienie, nieliczne sklepy spożywcze, które mijała po drodze, świeciły pustkami, wyglądały jak po nalocie szarańczy.
Coraz bardziej oddalała się od miejsca, gdzie zostawiła swych podopiecznych, mijała i przecinała kolejne ulice, skrzyżowania, aleje, place, wreszcie doszła do sklepu spożywczego, który wyglądem niczym nie różnił się od innych, puste półki, rozbite szyby lad chłodniczych. W środku na czworakach buszowali ślepcy, obmacywali każdy skrawek brudnej podłogi, szukając czegokolwiek, co dałoby się zjeść, konserwy, której nie udało się otworzyć poprzednikom, kawałka rozgniecionego ziemniaka, kromki suchego chleba. Może uda mi się coś tu znaleźć, pomyślała, i weszła do środka. Sklep był ogromny. Jakiś ślepiec nagle podniósł się z płaczem, szkło z potłuczonej butelki wbiło mu się w kolano. Po chwili otoczyli go zaniepokojeni towarzysze. Co się stało, dopytywali się, Kolano, skaleczyłem się w kolano, szlochał poszkodowany, Która to noga, Lewa. Jakaś ślepa kobieta ukucnęła obok zranionego ślepca, Uważajcie, może tu być więcej szkła, powiedziała i ostrożnie obmacała nogę mężczyzny szukając odłamka, Już mam, czuję coś twardego. Jeden ze stojących ślepców roześmiał się, No to wykorzystaj okazję, jak twarde, trzeba ssać. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Wskazującym palcem i kciukiem jednej ręki kobieta wyrwała tkwiący w kolanie kawałek szkła, nie była to operacja zbyt trudna, nawet dla ślepca, nie wymagała wielkich umiejętności. Obwiązała kolano kawałkiem szmaty, którą wyciągnęła z torby przerzuconej przez ramię, po czym ku uciesze zebranych westchnęła, Ależ miałam okazję, na co odezwał się skaleczony, Jeśli tylko zechcesz, mogę ci dać do ssania coś lepszego. Nikogo nie oburzył ten ryzykowny żart, przeciwnie, wszyscy pokładali się ze śmiechu, widocznie grupa składała się z ludzi prowadzących swobodne życie i hołdujących wolnym związkom, skaleczony człowiek i klęcząca obok niego kobieta też nie wyglądali na małżeństwo, inaczej publicznie na pewno nie pozwoliliby sobie na takie dwuznaczne dowcipy. Żona lekarza rozejrzała się wokół, szukając jedzenia, które mogło wypaść komuś podczas szamotaniny z wrogiem lub z przyjacielem, ludzie często gubią łupy w trakcie odwrotu, może znajdzie jakiś okruszek jedzenia, który aż się prosi, by ktoś go podniósł. Zmywam się, nic tu po mnie, pomyślała, używając obcego sobie żargonu, co potwierdza starą prawdę, że warunki życia w znacznej mierze wpływają na słownictwo. Wystarczy przypomnieć sobie sierżanta, który zaklął, gdy jego żołnierze wykazali niesubordynację, i od tej pory, usprawiedliwiając się okolicznościami, wiele razy dał dowód złego wychowania. Zmywam się, powtórzyła z lubością, lecz nagle zaświtała jej w głowie myśl, Przecież w dużych supermarketach są magazyny, być może i tutaj znajduje się jakaś wielka piwnica, gdzie przechowywane są zapasy żywności. Z nadzieją zaczęła szukać drzwi, które otworzyłyby jej drogę do pełnego skarbów sezamu. Wszędzie jednak drzwi były już pootwierane, panował straszliwy nieład, i wśród stert śmieci buszowali ślepcy. Wreszcie, na końcu ciemnego korytarza, gdzie ledwo docierały promienie światła, ujrzała coś, co przypominało windę towarową. Metalowe drzwi były zasunięte, lecz obok zauważyła gładkie, wahadłowe drzwi wiodące do piwnicy. Być może ślepcy dotarli do windy, zapominając, że obok zwykle znajduje się dodatkowe zejście, używane w przypadku awarii elektryczności. Pchnęła drzwi i w tej samej chwili rozpostarła się przed nią gęsta jak smoła ciemność, w której ginęły prowadzące do skarbca schody. Jednocześnie poczuła zapach jedzenia, choć wiedziała, że wszystko na pewno znajdowało się w szczelnych opakowaniach. Jednak głód wyostrza powonienie i pokonuje wszelkie przeszkody, człowiek upodabnia się do psa. Szybko zawróciła i ze sterty śmieci wyciągnęła kilka toreb, które mogły przydać się do zapakowania żywności. Nie wiedziała, w jaki sposób poradzi sobie w ciemnościach. Wzruszyła ramionami, co za głupia myśl, w tym stanie skrajnego wyczerpania powinno ją bardziej martwić, czy zdoła przenieść ciężkie torby przez pół miasta. Nagle lęk ścisnął ją za gardło, co będzie, jeśli nie potrafi znaleźć drogi powrotnej do męża, zapamiętała wprawdzie nazwę ulicy, lecz tyle razy musiała kluczyć, skręcać i zawracać, że może się zgubić, poczuła paraliżujący strach, lecz po chwili mózg znów wolno zaczął pracować, oczami wyobraźni próbowała przywołać w pamięci trasę i na wyimaginowanej mapie miasta znaleźć najkrótszą drogę powrotu, jakby miała dwie pary oczu, jedną do patrzenia na plan, drugą do śledzenia drogi. Na szczęście korytarz był pusty, czuła się tak roztrzęsiona, że zapomniała zamknąć drzwi za sobą. Wróciła i ostrożnie je zamknęła, Otoczyła ją całkowita ciemność. Teraz ja też jestem ślepa, pomyślała, choć jej ślepota różniła się kolorem, zamiast olśniewającej bieli ogarnął ją mrok. Opierając się o ścianę, zaczęła powoli schodzić. Jeśli ktoś przed nią odkrył to miejsce i właśnie wchodził po schodach, musi postępować tak samo jak ludzie na ulicy, którzy dreptali za niewidzialnym ciałem towarzysza z absurdalnym strachem, że ściana zaraz zniknie, równocześnie słysząc za sobą kroki ostatniego ślepca, który ubezpieczał grupę, idąc tyłem do kierunku marszu. Chyba tracę rozum, pomyślała i miała rację, nikt o zdrowych zmysłach nie pchałby się w tę złowrogą czeluść bez nadziei na nikły choćby promień światła. Nie wiedziała, jak długo będzie musiała schodzić, łudziła się, że jak większość piwnic i ta nie jest zbyt głęboka. Zeszła jedną kondygnację w dół, Teraz już wiem, co to znaczy być ślepym, znowu schody. Zaraz zacznę krzyczeć. Kolejne stopnie, ciemność przylepia się do twarzy jak zaschnięta smoła, oczy zmieniają się w ślepe grudki ziemi. Nawet nie wiem, dokąd idę, pomyślała i poczuła, że znów paraliżuje ją strach. Jak ja potem odnajdę schody. Nagle trafiła nogą w pustkę i musiała przykucnąć, by nie stracić równowagi. Ledwo żywa ze strachu wyszeptała, Ależ tu czysto. Miała na myśli podłogę, zapomniała, że posadzka może być taka czysta. Powoli dochodziła do siebie, czuła silne skurcze w żołądku, miewała je przedtem, lecz teraz odniosła wrażenie, że jej ciało sprowadza się do tego jednego, pulsującego miejsca, jakby inne jego części bały się przypomnieć o swoim istnieniu, tylko serce dudniło jak oszalałe, serce, które zawsze niestrudzenie bije w mroku, od chwili, gdy powstaje w ciemności łona, do dnia, gdy pogrąża się w mrokach śmierci. Wciąż trzymała w zaciśniętej dłoni plastikowe torby, teraz trzeba je tylko napełnić. Spokojnie, myślała, Nie ma tu potworów ani duchów, jest tylko ciemność, a ona nie gryzie i nie bije, schody na pewno się znajdą, choćbym miała przemierzyć wzdłuż i wszerz całą tę czarną dziurę. Chciała wstać, lecz przypomniała sobie, że teraz musi zachowywać się jak ślepcy. Naśladując ich sposób poruszania się, zaczęła pełzać na czworakach, obmacując wokół ziemię. Może znajdzie półki uginające się pod ciężarem jedzenia. Co za bzdury, pomyślała, Wystarczy cokolwiek, jeśli do tej pory wytrzymali bez gotowania, to i teraz zjedzą wszystko, co da się przełknąć.
Przeszła zaledwie kilka metrów, gdy strach znów zaczął jej szeptać do ucha, że może idzie w złą stronę, prosto w paszczę niewidzialnego potwora lub w ramiona suchej zjawy, która chce wciągnąć ją do świata zmarłych, daremnie szukających spokoju, gdyż ciągle ktoś ich wskrzesza. Z rezygnacją i smutkiem pomyślała, Kto wie, może to wcale nie jest magazyn, ale podziemny garaż, zdawało jej się nawet, że czuje zapach benzyny, Jakże często w zwątpieniu wyobraźnia podsuwa nam obrazy, za pomocą których dokonujemy samozniszczenia. Nagle jej ręka natknęła się na jakiś przedmiot, lecz nie były to lepkie palce ducha ani gorący jęzor w ziejącej ogniem paszczy potwora. Poczuła zimny metal, jakby pręt ustawiony w pozycji pionowej, pomyślała, że musi to być fragment półki, może jest ich więcej, trzeba tylko po omacku znaleźć tę część magazynu, gdzie przechowywana jest żywność, Tu nic nie ma, pomyślała, czując intensywny zapach detergentów. Nie zastanawiając się, jak odnajdzie drogę powrotną, zaczęła gorączkowo przeszukiwać kolejne półki. Dotykała różnych przedmiotów, wąchała je, potrząsała nimi, były tam papierowe kartony, szklane i plastikowe butelki, puszki, pojemniki o najróżniejszych kształtach, małe flakoniki, metalowe i plastikowe tubki, worki, wkładała do torby, co tylko wpadło jej w ręce, Mam nadzieję, że wszystko to nadaje się do jedzenia, myślała rozgorączkowana. Na czworakach zbliżyła się do następnej półki i po omacku szukając jedzenia strąciła kilka małych pudełek. Kiedy spadły na ziemię, usłyszała charakterystyczny, znajomy dźwięk. Serce uwięzło jej w gardle. Zapałki, pomyślała. Ukucnęła i trzęsącymi się rękami zaczęła przeszukiwać podłogę. Odnalazła małe pudełko, poczuła charakterystyczny zapach, potrząsnęła opakowaniem i usłyszała szelest drewnianych patyczków, wyczuła szorstkie ścianki, wysunęła pudełko i powąchała je w środku, przeciągnęła główką zapałki po chropowatym pasku i słaby płomień oświetlił wnętrze magazynu, jakby rozproszone światło gwiazdy przebiło gęstą powłokę nieba. Mój Boże, westchnęła, A jednak światło istnieje, a ja mam oczy, które widzą, błogosławiona niech będzie jasność. Po tym odkryciu wszystko poszło gładko, najpierw zapakowała zapałki, zapełniając pudełkami jedną torbę. Nie ma sensu tyle brać, mówił jej głos rozsądku, ale dawno przestała go słuchać. Wątłe płomyki zapałek wskazywały jej kolejne skarby piętrzące się na półkach. Wkrótce miała torby pełne jedzenia, z pierwszego worka musiała wszystko wyrzucić, gdyż nie było tam żywności, w innych miała mnóstwo smakołyków, za które mogłaby kupić całe miasto. Cóż z tego, że było to zwykłe jedzenie, wszyscy pamiętamy przecież króla, który chciał oddać całe królestwo za jednego konia. Gdyby teraz umierał z głodu, łatwo sobie wyobrazić, co by dał za tych kilka worków żywności, Schody muszą być tam, trzeba iść w prawo, przypomniała sobie. Przedtem jednak usiadła na ziemi i wyjęła z torby kawałek kiełbasy, kromkę ciemnego chleba, butelkę wody i bez wyrzutów sumienia zaczęła jeść. Jeśli sama się nie posilę, nie uda mi się donieść jedzenia tam, gdzie go potrzebują, jestem ich jedyną żywicielką. Skończywszy jeść, przewiesiła przez każde ramię trzy torby i z wyciągniętymi rękami posuwała się naprzód, zapalając kolejne zapałki. Doszła do schodów, z wysiłkiem zaczęta się po nich wspinać, jedzenie wciąż zalegało w żołądku, minie jeszcze trochę czasu, nim zasili osłabiony organizm i ukoi skołatane nerwy. Jedynie jej mózg pracował niestrudzenie i bez zarzutu. Co zrobię, jeśli kogoś spotkam, pomyślała, wychodząc ostrożnie na korytarz. Nikogo nie spotkała, ale nadal dręczył ją niepokój, Co ja teraz zrobię, powtarzała w duchu. Kiedy dojdzie do drzwi, będzie mogła krzyknąć z całych sił, Tam na dole jest jedzenie, trzeba tylko zejść schodami do piwnicy, mają tam wielki magazyn, idźcie, zostawiłam otwarte drzwi. Mogła, ale nie zrobiła tego. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, lepiej nic nie mówić, można sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ślepcy rzucili się na dół jak opętani, skończyłoby się to równie tragicznie jak w szpitalu dla obłąkanych, kiedy wybuchł pożar. Ludzie pospadaliby, ginąc pod nogami zbiegającego tłumu. Co innego iść wolno, wyczuwając stopą każdy stopień, a co innego potykać się o leżące na schodach ciała. Kiedy zabraknie nam jedzenia, będę mogła tu wrócić, pomyślała i przełożyła torby do rąk. Wzięła głęboki oddech i weszła do sklepu. Nie zobaczą mnie, ale wyczują jedzenie, po co brałam tę kiełbasę, jej zapach od razu mnie zdradzi. Zacisnęła zęby i mocniej chwyciła torby, Muszę jak najszybciej przedostać się do wyjścia. Przypomniała sobie ślepca ze skaleczonym kolanem. Co będzie, jeśli i ona nastąpi na kawałek szkła, trzeba pamiętać, że wciąż była boso, nie miała czasu zajrzeć do sklepu z obuwiem, choć stało się powszechnym zwyczajem, że ślepcy wchodzili do sklepów obuwniczych, przebierając w towarze jak w ulęgałkach. Wiedziała, że musi biec, i tak zrobiła. Najpierw próbowała omijać ślepców, nikogo nie dotykając, ale co chwila musiała zwalniać, co wystarczyło, by wyczuć silny, zdradliwy zapach kiełbasy. Wkrótce jakiś ślepiec zawoła, Kto tu je kiełbasę. Żona lekarza przestała więc przejmować się ludźmi i rzuciła się do drzwi, potrącając, popychając i kopiąc wszystkich po drodze. Jej rozpaczliwa ucieczka była ze wszech miar godna potępienia, nie można w ten sposób traktować ślepych ludzi, którzy i bez tego przeżywali gehennę.
Kiedy wybiegła na ulicę, lało jak z cebra. Dyszała ze zmęczenia i drżały jej kolana. Tym lepiej, że pada, pomyślała, Nie będzie przynajmniej czuć jedzenia. Podczas ucieczki ktoś zerwał jej z pleców ostatni kawałek postrzępionej bluzki, była teraz zupełnie naga od pasa w górę. Szła z obnażonymi, mokrymi od deszczu piersiami, a mimo to nie wyglądała jak Wolność prowadząca lud na barykady. Uginała się pod cudownie wypełnionymi torbami, które jednak w niczym nie przypominały łopoczącego na wietrze sztandaru. Z plastikowych worków, akurat na wysokości psich nosów, wydobywał się zapach. Po mieście grasowały stada tych bezpańskich, wygłodniałych czworonogów i wkrótce żona lekarza zauważyła sforę psów, która podążała za nią krok w krok. Miała nadzieję, że żaden zwierzak nie odważy się zatopić kłów w plastikowej torbie pełnej cudownych darów. Deszcz padał tak mocno, jakby nastąpiło oberwanie chmury, należało się spodziewać, że ludzie schronią się w domach, czekając na poprawę pogody. Tak się jednak nie stało. Na ulice wyległy grupy ślepców, którzy z uniesionymi głowami i otwartymi ustami łapali krople wody, wystawiali na deszcz swoje brudne i obolałe ciała, inni, bardziej przewidujący, wynosili na ulice wiadra, garnki, naczynia, czekając, aż napełnią się manną z nieba, którą dobry Bóg zesłał spragnionym ludziom. Żona lekarza nie wiedziała, że z kranów od dawna nie spłynęła nawet kropla życiodajnej wody. Jedną z wad cywilizacji jest łatwość, z jaką przyzwyczajamy się do wody, która nieprzerwanie płynie do naszych domów, mamy ją na zawołanie, zapominając, że jest to wynik pracy wielu ludzi, którzy odkręcają i zakręcają zawory, obsługują elektryczne pompy, komputery regulujące dopływ wody ze zbiorników i że do tego wszystkiego potrzebne są oczy, których teraz brakowało. Zabrakło ich również, by zapamiętać ten niezwykły obraz, kobietę uginającą się pod ciężarem plastikowych worków, która w strumieniach deszczu brnęła przez sterty gnijących odpadków, przez kałuże ludzkich i zwierzęcych odchodów, przeciskając się między opuszczonymi samochodami i autobusami, tarasującymi zarośnięte chodniki i ulice, zręcznie omijając ślepców błąkających się z otwartymi ustami i oczami wpatrzonymi w mleczne niebo, jakby wciąż nie byli w stanie uwierzyć, że z niepozornych chmur może spaść tyle wody. Żona lekarza uważnie czytała nazwy ulic, niektóre udało jej się zapamiętać, innych nie, jednak w pewnej chwili spostrzegła, że się zgubiła. Musiałam pomylić drogę, pomyślała, zrobiła jedno okrążenie, po czym następne, ale nie poznawała już ani ulic, ani sklepów. Zrozpaczona usiadła na brudnym chodniku pokrytym czarną, błotnistą mazią, czując, że opuściły ją resztki sił, i wybuchnęła płaczem. Sfora śledzących ją psów zaczęła ostrożnie, acz bez wielkiego zainteresowania obwąchiwać torby z jedzeniem, tak jakby dawno minęła pora ich posiłku. Jeden z czworonogów polizał ją po twarzy, sprawiając wrażenie, jakby całe jego psie życie polegało na pocieszaniu strapionych. Żona lekarza pogłaskała go po mokrej sierści, po czym objęła i wybuchnęła głośnym, histerycznym płaczem. Kiedy wreszcie podniosła spuchnięte od płaczu oczy, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrósł przed nią wielki plan miasta, który lokalne władze umieściły tu dla wygody turystów, mogących w ten sposób sprawdzić, gdzie się znajdują, lub w przyszłości opowiedzieć, gdzie byli. Teraz, gdy wszyscy oślepli, można by mieć za złe władzom nadmierną rozrzutność, ale wydarzenia ostatnich tygodni nauczyły ludzi cierpliwości, czas rozwiązuje wszelkie problemy, nauczyły też, że przeznaczenie musi pokonać wiele krętych ścieżek, nim dotrze do celu. Możemy się tylko domyślić, ile wysiłku kosztowało bogów wyczarowanie tej wielkiej mapy i postawienie jej przed oczami zabłąkanej kobiety. Widzisz, jesteś bliżej celu, niż ci się wydaje, po prostu poszłaś w przeciwną stronę, musisz iść tą ulicą do skweru, potem skręcić w lewo, następnie w pierwszą przecznicę w prawo i już jesteś na miejscu, nie zapomnij tylko numeru domu. Psy nie towarzyszyły jej dalej, być może coś odciągnęło ich uwagę albo nie chciały opuścić znajomej dzielnicy. Za żoną lekarza powlókł się jedynie pies, który zlizywał jej gorzkie łzy, kto wie, może on też był częścią misternego planu boskiej pomocy. Wkrótce oboje wkroczyli do znajomego sklepu, pies pocieszyciel nie zdziwił się na widok leżących na ziemi nieruchomych ciał, które wyglądały jak martwe, choć wciąż tliło się w nich życie. Przyzwyczaił się już do takiego widoku, wiedział, że gdy przyjdzie pora, prawie wszyscy ludzie wstaną. Obudźcie się, zawołała żona lekarza, Przyniosłam jedzenie. Przedtem jednak przezornie zamknęła drzwi, by nikt niepowołany jej nie usłyszał. Pierwszy podniósł głowę zezowaty chłopiec, ale był tak słaby, że nie mógł się podnieść, po chwili poruszyli się dorośli, wszystkim śniło się, że zamieniono ich w kamienie, a każdy wie, że kamienie mają głęboki sen, wystarczy przejść się po polu, by się o tym przekonać, leżą nieruchomo zagrzebane w ziemi, czekając nie wiadomo na co. Jednak magiczne słowo “jedzenie" poruszyło nawet psa pocieszyciela, który choć nie znał ludzkiej mowy, radośnie zamerdał ogonem, ten prosty gest przypomniał mu, że nie zrobił tego, co było obowiązkiem każdego szanującego się psa, a mianowicie nie otrząsnął się z wody. Dla takiego czworonoga nie ma nic prostszego, raz, dwa i wszystko wokół jest mokre, a jego sierść puszysta. Cudowna siła rozpryskujących się kropel zesłanych prosto z nieba oraz szelest plastikowych toreb otwieranych przez żonę lekarza zdjęły czar ze skamieniałych postaci. Nie wszystko pachniało apetycznie, lecz dla wygłodniałych ślepców nawet zapach czerstwej kromki chleba wydawał się cudownym aromatem. Nikt już nie spał, wszystkim trzęsły się ręce, a na twarzach pojawił się niepokój. Lekarz, podobnie jak pies pocieszyciel, w porę przypomniał sobie o swej powinności i ostrzegł zebranych, Jedzcie powoli, bo może wam zaszkodzić, Szkodzi nam głód, zauważył pierwszy ślepiec, Słuchaj pana doktora, skarciła go żona, i mężczyzna zamilkł, myśląc z niechęcią, Ten to chyba jest ślepy na umyśle. Były to słowa krzywdzące i niesprawiedliwe, lekarz cierpiał tak samo jak inni, był równie głodny i ślepy jak reszta, o czym świadczyło chociażby to, że nie widział nagich piersi swej żony. Dopiero gdy poprosiła go o sweter, wszyscy zwrócili głowy w jej stronę, ale na próżno, i tak nic nie zobaczyli, od dawna przecież byli ślepi.
W czasie posiłku żona lekarza opowiedziała o swojej wyprawie, pomijając milczeniem jedynie to, że zamknęła drzwi do magazynu, gdyż nie miała pewności, czy w tamtej chwili rzeczywiście działała w imię wyższego dobra, za to ze szczegółami opowiedziała o ślepcu, który zranił się w kolano, i skutecznie rozbawiła towarzystwo, oprócz człowieka z opaską na oku, na którego zmęczonej twarzy pojawił się jedynie blady uśmiech, i zezowatego chłopca, który był całkowicie pochłonięty jedzeniem. Pies pocieszyciel również dostał swoją porcję, za co odwdzięczył się, obszczekując gorliwie każdego przechodnia, który próbował otworzyć drzwi sklepu. Ludzie cofali się przerażeni, gdyż od dawna chodziły plotki, że po mieście grasują wściekłe psy. Wystarczy mi jedno nieszczęście, że jestem ślepy, myślał przechodzień i brał nogi za pas. Kiedy ślepcy zaspokoili pierwszy głód i odzyskali siły, żona lekarza opowiedziała im o rozmowie z mężczyzną, którego spotkała przed sklepem w czasie deszczu. Jeżeli mówił prawdę, zakończyła, czeka nas wiele niespodzianek, nasze domy i mieszkania mogły ulec zniszczeniu, być może nie uda nam się tam wejść, myślę głównie o tych osobach, które nie mają kluczy, my na przykład zgubiliśmy swoje podczas pożaru i nie ma szans, byśmy je odnaleźli w zgliszczach. Wypowiadając ostatnie słowo, wyobraziła sobie płomienie trawiące jej nożyczki, ogień, który najpierw pali zaschniętą krew, potem zniekształca i topi cienki metal, ostre końce, zmieniając je w miękką masę, aż trudno uwierzyć, że te niepozorne resztki, kupka stopionego metalu przebiła komuś gardło. W taką samą bezkształtną masę zmieniły się również jej klucze. My mamy klucze, odezwał się lekarz, z trudem wsuwając trzy palce do małej kieszonki poszarpanych spodni, z której wyjął pęk kluczy, Jakim cudem znalazły się u ciebie, przecież schowałam je do torebki, zdziwiła się jego żona, Wyjąłem je, bo bałem się, że mogą się zgubić, poza tym wolałem mieć je przy sobie, łatwiej mi było wierzyć, że kiedyś wrócimy do domu, Dobrze, że się znalazły, ale przedtem trzeba sprawdzić, czy ktoś nie wyważył drzwi, Może nic się nie stało. Na chwilę wszyscy rozmarzyli się, oglądając oczami wyobraźni znajome kąty swych mieszkań, lecz wkrótce trzeba było wrócić na ziemię i ustalić, kto ma klucze, a kto je zgubił. Pierwsza odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Gdy mnie zabierali, w domu byli jeszcze rodzice, dlatego nie miałam przy sobie kluczy. Potem odezwał się stary człowiek z czarną opaską na oku, Byłem u siebie, właścicielka mieszkania, u której wynajmowałem pokój, przyszła z wiadomością, że na dole czeka dwóch sanitariuszy, nie myślałem wtedy o kluczach. Brakowało jeszcze zeznania żony pierwszego ślepca. Nie wiem, nie pamiętam, co z nimi zrobiłam, tłumaczyła się zmieszana, choć doskonale pamiętała okoliczności, w których je zgubiła. Kiedy oślepła, z płaczem wybiegła na dwór, głupi i absurdalny, choć skądinąd naturalny odruch, którego nie potrafiła opanować. Zaczęła błagać o pomoc sąsiadki, których jeszcze nie zabrano, ale one zaryglowały drzwi. Opanowana i spokojna, gdy zachorował jej mąż, teraz całkiem straciła głowę, zostawiając otwarte na oścież mieszkanie, była tak wstrząśnięta, że nawet nie poprosiła sanitariuszy, by wrócili z nią do domu, żeby mogła zamknąć drzwi. Zezowatego chłopca nikt nie pytał o klucze, biedne dziecko nie pamiętało nawet swego adresu. Żona lekarza położyła rękę na ramieniu dziewczyny w ciemnych okularach i powiedziała, Zaczniemy od ciebie, ponieważ mieszkasz najbliżej, ale przedtem musimy się przebrać i poszukać butów, nie możemy w takim stanie chodzić po ulicach. Mówiąc to chciała wstać, ale zauważyła, że po obfitym posiłku zezowatego chłopca zmorzył sen, Dobrze, wobec tego odpoczniemy trochę, spróbujcie się zdrzemnąć, a potem zastanowimy się, co robić dalej. Zdjęła mokrą spódnicę i przytuliła się do męża, żeby się ogrzać, to samo zrobiła żona pierwszego ślepca. Kiedy przysunęła się do męża, ten zapytał, Czy to ty, lecz kobieta pochłonięta smutnymi myślami o opuszczonym domu nie odpowiedziała. Nie poprosiła też męża, by ją pocieszył, choć potrzebowała otuchy bardziej niż kiedykolwiek. Nie wiadomo, jakie uczucia kierowały dziewczyną w ciemnych okularach, ale objęła ona ramieniem starego człowieka z czarną opaską na oku i przytulona do niego zasnęła, podczas gdy on czuwał. Pies pocieszyciel ułożył się pod drzwiami, pilnując wejścia, widocznie gdy nie musiał zlizywać łez, robił się ostry i nie dawał nikomu do siebie podejść.
Wkrótce udało im się znaleźć czyste ubrania i buty, lecz wciąż nie wiedzieli, jak pozbyć się brudu, który oblepiał ich cuchnącą skorupą. Mimo to różnili się od pozostałych ślepców doborem i kolorem strojów. Choć wybór w sklepach był niewielki, bo wszystko zostało już przebrane, po raz kolejny przyszła im z pomocą widząca przewodniczka, która służyła radą, To bardziej pasuje do twoich spodni, nie możesz łączyć pasków z groszkami. Co prawda te praktyczne uwagi nie obchodziły zbytnio mężczyzn, którzy założyliby nawet worek po kartoflach, ale dziewczyna w ciemnych okularach i żona pierwszego ślepca wciąż dopytywały się o kolory ubrań, próbując wyobrazić sobie, jak w nich wyglądają. Co do obuwia, wszyscy zgodzili się, że wygoda jest ważniejsza od wyglądu, panie zrezygnowały ze szpilek i wysokich obcasów, mokasynów i lakierek, gdyż przy obecnym stanie ulic i chodników byłoby to mało praktyczne. Najbardziej przydałyby się kalosze z wysokimi cholewami, które nie przepuszczają brudu i błota, a do tego dają się łatwo wkładać i zdejmować. Niestety trudno było dla wszystkich znaleźć odpowiedni rozmiar, na przykład zabrakło małego numeru dla zezowatego chłopca, każda para była tak duża, że stopa latała mu w środku, musiał się więc zadowolić najprostszym obuwiem sportowym. Gdyby ktoś opowiedział o tym jego matce, westchnęłaby z niedowierzaniem, mówiąc, Niesamowite, właśnie takie buty by wybrał, gdyby widział. Stary człowiek z czarną opaską na oku miał dużą stopę, więc bez wahania wybrał markowe buty do koszykówki, robione z myślą o dwumetrowych dryblasach. Wyglądał śmiesznie, jakby szedł w wielkich, białych kapciach, ale wkrótce nie różniły się one od zabrudzonego obuwia pozostałych przechodniów, bo jak to w życiu, potrzeba tylko trochę czasu, aby wszystko wróciło do normy.
Deszcz wkrótce ustał. Ślepcy przestali biegać po ulicach z otwartymi ustami, błąkali się teraz bez celu, nie wiedząc, co ze sobą począć. Było im wszystko jedno, czy chodzą, czy stoją, poza szukaniem żywności nie mieli żadnego zajęcia. Cóż innego mogli robić, nie było żadnej rozrywki, muzyki, przy której można by odpocząć, nigdy przedtem nie panowała wokół taka cisza, teatry i kina zamieniły się w noclegownie dla tych, którzy stracili dach nad głową. Gdy jeszcze działał rząd, a właściwie kilka ministerstw, w dużych salach widowiskowych organizowano kwarantanny, wierząc, że uciekając się do tych starych i wypróbowanych metod, jakimi walczono z żółtą febrą, uda się zniszczyć również białą zarazę. Po pewnym czasie jednak rząd przestał istnieć i nie trzeba było aż wywoływać pożaru, by otworzyć drzwi internowanym. Równie dramatyczna sytuacja panowała w muzeach, gdzie tłumy ludzi, a mówiąc ściślej postacie zaludniające płótna oraz niezliczone posągi popadały w zapomnienie, gdyż nikt ich nie oglądał ani nie podziwiał. Wszędzie panował bezruch. Trudno powiedzieć, na co czekali mieszkańcy miasta, może łudzili się, że uczeni odkryją szczepionkę przeciw białej zarazie, lecz gdy okazało się, że choroba nie oszczędziła nawet naukowców, stracono nadzieję i przestano wierzyć w siłę medycyny. Nie było nikogo, kto mógłby zdrowymi oczami patrzeć przez mikroskop, laboratoria świeciły pustkami, a bakterie z nudów pożerały się nawzajem. Na początku epidemii zdrowi ludzie czuli się odpowiedzialni za swych bliskich i przyprowadzali ich do szpitali, ale wkrótce i tam wszyscy oślepli, lekarze po omacku badali pacjentów, osłuchiwali ich z przodu, z tyłu, bo choć stracili wzrok, mieli jeszcze słuch, ale na tym kończyła się ich pomoc. Wygłodniali pacjenci, którzy mogli poruszać się o własnych siłach, zaczęli uciekać ze szpitali, gdyż woleli umrzeć na ulicy lub wśród bliskich, jeśli ich jeszcze mieli, niż samotnie w szpitalu. Częstokroć byli tak osłabieni, że padali na chodnik i już się nie podnosili. Grzebano ich dopiero wtedy, gdy wokół zaczynał roznosić się fetor rozkładającego się ciała, który wskazywał ślepym przechodniom miejsce, gdzie leżały zwłoki nieszczęśnika, pod warunkiem że zmarł on na uczęszczanej ulicy. Nic dziwnego, że wszędzie było pełno psów, biegających z kawałkami mięsa w pyskach jak wygłodniałe hieny, których cętkowana sierść jeży się na widok padliny, chyłkiem przemykających się przez ulice, jakby w obawie, że ich martwe, rozszarpane zdobycze nagle powstaną i zemszczą się za niegodne atakowanie bezbronnego przeciwnika. Jak wygląda miasto, spytał stary człowiek z czarną opaską na oku, na co żona lekarza odparła, Życie wszędzie wygląda tak samo, w środku i na zewnątrz, w domach, na ulicach, w ukryciu i w miejscach publicznych, nie ma różnicy między tym, co przeszliśmy, a tym, co nas czeka, Jak zachowują się ludzie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Poruszają się jak zjawy, tak przynajmniej je sobie wyobrażam, chodzą jak we śnie, jakby nie wierzyli, że świat, którego nie widzą, wciąż istnieje, Czy na ulicach jest dużo samochodów, spytał pierwszy ślepiec, który nie mógł przeboleć utraty auta, Tak, ale przypominają jedno wielkie złomowisko. Lekarz i żona pierwszego ślepca zrezygnowali z zadawania pytań, po co pytać, jeśli odpowiedzi mają być równie przygnębiające. Natomiast zezowaty chłopiec był całkowicie pochłonięty nowymi, wymarzonymi butami, nie przeszkadzało mu nawet to, że nie może ich zobaczyć. Być może dlatego nie poruszał się jak zjawa. Podobnie pies pocieszyciel nie przypominał hieny. Nie czuł zapachu padliny, tylko szedł krok w krok za jedynymi zdrowymi oczami w mieście.
Chociaż dziewczyna w ciemnych okularach mieszkała niedaleko, dla wycieńczonych siedmiodniowym postem słabych ślepców droga ciągnęła się w nieskończoność. Szli wolno, przysiadając co kilka minut na chodniku. Na nic zdał się staranny dobór kolorów i deseni, wkrótce stroje wszystkich ślepców stały się równie brudne jak wszystko dookoła. Na wąskiej uliczce, gdzie mieszkała dziewczyna w ciemnych okularach, nie stały żadne samochody, nie dość, że była jednokierunkowa, to jeszcze obowiązywał tu zakaz parkowania, poza tym w takim zaułku czasem całymi godzinami nie widywało się żywej duszy. Jaki to numer domu, spytała żona lekarza, Siedem, mieszkam na drugim piętrze po lewej stronie. Jedno z okien było otwarte, co dawniej uważano za nieomylny znak czyjejś bytności, teraz jednak nic nie było pewne. Nie warto, żebyśmy wchodzili wszyscy, powiedziała żona lekarza, Zostańcie tutaj, ja z nią pójdę. Ktoś próbował wyważyć drzwi wejściowe, zamek był wygięty, część drewnianej listwy ledwo trzymała się futryny. Milcząc, żona lekarza przepuściła dziewczynę przodem, w końcu to jej dom, była u siebie, znała tu każdy kąt. Klatka schodowa tonęła w ciemnościach, więc wszystko jedno, kto idzie pierwszy, pomyślała żona lekarza. Dziewczyna w pośpiechu zaczęła wchodzić po schodach, potykając się dwukrotnie, aż sama zaczęła się z siebie śmiać, Trudno uwierzyć, że tyle razy pokonywałam te schody z zamkniętymi oczami, i pomyśleć, że takich określeń używałam setki razy, choć czasem są one tak niedokładne i mylące, na przykład, czy iść na oślep znaczy iść z zamkniętymi oczami czy być ślepym. Na drugim piętrze drzwi po lewej stronie były zamknięte. Dziewczyna w ciemnych okularach przesunęła ręką po futrynie i znalazła dzwonek, Pamiętaj, że nie ma prądu, przypomniała jej żona lekarza i te proste słowa, zwykłe przypomnienie oczywistej rzeczy, zabrzmiały jak złowroga wróżba. Zapukała raz, drugi, trzeci, w końcu zaczęła walić pięściami w drzwi, wołając, Mamo, tatusiu, Nikt nie odpowiedział, gorzkiej prawdy nie roztkliwiają czułe słowa. Nikt nie powiedział, Kochana córeczko, nareszcie jesteś, a już straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek cię ujrzymy, wejdź, kochanie, a ta pani to pewnie twoja przyjaciółka, prosimy, prosimy, mamy tu bałagan, ale proszę nie zwracać uwagi. Drzwi jednak były wciąż zamknięte. Nie ma ich, wyszeptała dziewczyna w ciemnych okularach, oparła splecione ramiona o drewnianą framugę, ukryła w nich głowę i wybuchnęła płaczem, wyglądała, jakby całym zastygłym w tej pozie ciałem wołała o litość. Trudno uwierzyć, że kobieta lekkich obyczajów może okazać się istotą tak wrażliwą i rozpaczać jak każdy uczciwy człowiek po stracie bliskich, choć na pewno rację mają ci, którzy uważają, że jedno nie wyklucza drugiego. Żona lekarza chciała ją pocieszyć, ale wiedziała, że to niczego nie zmieni, wiadomo było, że prawie wszyscy opuścili swoje domy. Może zapytamy sąsiadów, zaproponowała, Jeśli oczywiście ktoś został, Dobrze, chodźmy, szepnęła dziewczyna w ciemnych okularach bez cienia nadziei w głosie. Zaczęły pukać do drzwi sąsiadów, ale i tam nikt się nie odzywał. Piętro wyżej drzwi stały otworem, oba mieszkania były splądrowane, szafy świeciły pustkami, na półkach w kuchni nie zachował się nawet okruszek chleba. Wyglądało na to, że ktoś niedawno opuścił dom, może była to grupa zbłąkanych ślepców wędrujących od drzwi do drzwi, z jednej pustki w drugą.
Zeszły na pierwsze piętro, żona lekarza zapukała do najbliższych drzwi, po dłuższej chwili ciszy z głębi mieszkania odezwał się zachrypnięty, nieufny głos, Kto tam. Dziewczyna w ciemnych okularach podeszła do drzwi, To ja, sąsiadka z drugiego piętra, szukam rodziców, może pani wie, gdzie są, co się z nimi stało. Usłyszały szuranie, drzwi otworzyły się i stanęła w nich wynędzniała, brudna staruszka, sama skóra i kości, jej twarz okalały długie, siwe, skołtunione włosy. Ostry smród pleśni i stęchlizny uderzył w nie z taką siłą, że obie kobiety odruchowo cofnęły się o krok. Staruszka miała szeroko otwarte, wyblakłe oczy, Nie wiem, co się z nimi stało, Zabrali ich dzień po tobie, wtedy jeszcze widziałam, Czy ktoś tu jeszcze został, Czasem słyszę czyjeś kroki, ale to obcy ludzie, którzy tu tylko nocują, A co się stało z pani mężem, synem i synową, Ich też zabrali, A pani pozwolili zostać, Ukryłam się, Gdzie, Nie uwierzysz, dziecko, ale w twoim mieszkaniu, Jak się pani tam dostała, Przez tylne wyjście ewakuacyjne, wybiłam szybę w oknie, weszłam i otworzyłam drzwi od środka, klucz był w zamku, Jak się pani udało samej tu przeżyć, spytała żona lekarza, A to kto, staruszka aż podskoczyła na dźwięk obcego głosu, To przyjaciółka z mojej grupy, uspokoiła ją dziewczyna w ciemnych okularach, Nie chodzi mi tylko o to, że jest pani sama, ale skąd przez ten czas brała pani jedzenie, drążyła żona lekarza, Nie jestem głupia, potrafię dać sobie radę, Nie musi pani odpowiadać, pytam przez ciekawość, Dlaczego nie, mogę odpowiedzieć, na początek przeszłam się po wszystkich mieszkaniach i wyniosłam stamtąd, co się dało, najpierw zjadałam rzeczy, które mogły się zepsuć, a resztę przechowywałam, Ma pani jeszcze coś do jedzenia, Nie, wszystko zjadłam, odparła staruszka z wyrazem niepokoju w oczach, w których od dawna nie tliło się już życie, przypominały okrągłe, szklane kulki, które ktoś wcisnął w jej zastygłą twarz. Podobne wrażenie sprawiały jej powieki, rzęsy i brwi, choć na przestrzeni wieków jedynie oczom poświęcano uwagę, opisując je na wszelkie możliwe sposoby, Co pani teraz je, spytała żona lekarza, Na ulicach rządzi śmierć, ale w domach nadal toczy się życie, odparła tajemniczo staruszka, Nie rozumiem, Wszędzie są jakieś ogródki warzywne, ludzie hodowali tu króliki, kury, są też kwiaty, chociaż tych nie da się niestety zjeść, Co pani robi, To zależy, czasem znajdę gdzieś głowę kapusty, czasem złapię królika albo kurę, Je to pani na surowo, Najpierw próbowałam rozpalać ognisko, ale z czasem przyzwyczaiłam się do surowego mięsa, liście wewnątrz kapusty są słodkie, bądźcie spokojne, z głodu wasza babcia nie umrze. Cofnęła się, ginąc niemal w ciemnościach, tylko jej białe oczy świeciły w mroku. Po chwili dodała, Jeśli chcesz, możesz przejść przez moje mieszkanie, stąd przedostaniesz się do siebie. Dziewczyna w ciemnych okularach chciała podziękować, powiedzieć, Nie trzeba, po co, nie warto, przecież nie ma tam moich rodziców, ale nagle poczuła nieodpartą chęć ujrzenia swego pokoju, Co za bzdury, zaśmiała się w duchu, Jestem ślepa i chcę zobaczyć moje mieszkanie, ale mogę przynajmniej dotknąć ścian, narzuty na łóżku, dotknąć ręką poduszki, gdzie kładłam moją biedną, skołataną głowę, pogładzić meble, może na komodzie stoi jeszcze wazon z kwiatami, chyba że staruszka strąciła go, przeszukując mieszkanie, wściekła, że nie znalazła tam nic do jedzenia. Dobrze, jeśli pani pozwoli, skorzystam z tej propozycji, powiedziała po namyśle, Bardzo pani dziękuję, Wejdź, dziecko, ale pamiętaj, że jedzenia tam nie znajdziesz, a ja sama mam tak niewiele, że dla mnie ledwo starczy, poza tym ty i tak nie wzięłabyś tego do ust, pewnie nie lubisz surowego mięsa, Proszę się nie martwić, mamy co jeść, Macie jedzenie, spytała, W takim razie w zamian za uprzejmość powinnyście mi go trochę odstąpić, Oczywiście, proszę się nie martwić, uspokoiła ją żona lekarza. Kiedy minęły korytarz, owionął je smród nie do zniesienia. Podłoga słabo oświetlonej kuchni usiana była skórami z królika, pierzem, kośćmi, w naczyniu pełnym zaschniętej krwi leżały kawałki przeżutego mięsa. Czym pani karmi kury i króliki, spytała żona lekarza, Kapustą, zielskiem, odpadkami, odparła staruszka, jakimi odpadkami, przecież kury i króliki nie jedzą mięsa, Króliki jeszcze nie, ale kury już się na nie rzucają, zwierzęta są jak ludzie, do wszystkiego potrafią się przyzwyczaić. Staruszka poruszała się pewnie, ani razu się nie potknęła, odsunęła krzesło, które jej zawadzało, tak jakby widziała, po czym wskazała ręką wyjście ewakuacyjne, Tamtędy, uważajcie, jest ślisko i schody się chwieją, A drzwi, Wystarczy je lekko popchnąć, tu macie klucze, Ależ to moje klucze, chciała krzyknąć dziewczyna w ciemnych okularach, ale natychmiast pomyślała, że i tak na nic jej się nie przydadzą, jeśli rodzice lub ktokolwiek, kto był w ich domu, zabrał klucze od drzwi wejściowych. Nie może przecież nachodzić staruszki za każdym razem, gdy będzie chciała wejść lub wydostać się z mieszkania. Poczuła skurcz w sercu, być może ze wzruszenia, że zaraz znajdzie się w swoim domu, może na myśl, że nie zastanie w nim rodziców, a może z zupełnie innego powodu.
W kuchni panował porządek, jedynie meble pokrywała cienka warstwa kurzu, na szczęście deszcz oczyścił powietrze, na czym skorzystały także wielkie głowy kapusty i wszelka roślinność. Gdy żona lekarza wyjrzała przez okno, zobaczyła zarośnięty ogród, który przypominał miniaturową dżunglę. Ciekawe, czy są tu króliki, może nadal siedzą w klatkach i czekają, aż ślepa ręka poda im liść kapusty, a potem mimo ich rozpaczliwego wyrywania się, wyciągnie je za uszy po to, aby drugą dłonią zadać śmiertelny cios, miażdżąc czaszkę i kręgosłup. Dziewczyna znała rozkład mieszkania, więc poruszała się pewnie i swobodnie jak jej sąsiadka z dołu, ani razu nie potknęła się i nie zawahała. Łóżko rodziców było nie zasłane, pewnie wywlekli ich z domu o świcie. Dziewczyna rzuciła się na poduszki i wybuchnęła płaczem. Żona lekarza usiadła obok. Nie płacz, powiedziała, Cóż innego mogła wymyślić, żadne łzy nie pomogą, gdy wszystko straciło dawny sens. W pokoju dziewczyny na komodzie stały uschnięte kwiaty, woda z wazonu wyparowała. Jej dłonie po omacku błądziły po suchych płatkach, jakby chciały się upewnić, czy rzeczywiście życie jest takie kruche. Żona lekarza otworzyła okno i wyjrzała na ulicę, jej podopieczni siedzieli na chodniku i cierpliwie czekali, jedynie pies pocieszyciel zareagował na cichy dźwięk i podniósł łeb. Niebo znów zasnuło się chmurami i pociemniało, zbliżał się wieczór. Żona lekarza pomyślała, że mogą przenocować w mieszkaniu dziewczyny, choć zdawała sobie sprawę, że staruszka z dołu nie będzie zachwycona przemarszem tylu osób przez jej dom. Poczuła na ramieniu rękę dziewczyny w ciemnych okularach. Znalazłam klucze, wisiały na haku, rodzice musieli o nich zapomnieć, powiedziała. Tak więc problem sam się rozwiązał, nie musiała narażać grupy na utyskiwania sąsiadki, mogli wejść głównymi drzwiami. Pójdę po nich, powiedziała żona lekarza, Jak to dobrze, że możemy przenocować w mieszkaniu, a nie na ulicy, Może pani spać z mężem w łóżku moich rodziców, zaproponowała dziewczyna w ciemnych okularach, Później się zastanowimy, Tutaj ja decyduję, to mój dom, Masz rację, będzie, jak zechcesz, żona lekarza przytuliła dziewczynę, po czym zeszła po resztę grupy. Szli podnieceni, rozmawiając głośno, co chwila potykając się o stopnie, chociaż ostrzegła ich, że między kolejnymi podestami jest po dziesięć stopni. Można było pomyśleć, że to grupa rozbawionych gości przybyłych z wizytą. Na końcu spokojnie kroczył pies pocieszyciel, który zachowywał się tak, jakby całe życie pilnował ludzi. Dziewczyna w ciemnych okularach stała na klatce schodowej i spoglądała w dół jak gospodyni, która sprawdza, kto idzie, obcy czy swój, jeśli swój, przywita go ciepłym słowem, przecież mówi się, że przyjaciół poznaje się nawet z zamkniętymi oczami. Wejdźcie, proszę, powie, Czujcie się jak u siebie w domu. Słysząc hałas staruszka z pierwszego piętra wyjrzała przez szparę w drzwiach w obawie, że to znów jakaś banda ślepców szukających noclegu. Zwykle się nie myliła. Kto idzie, spytała. To moi znajomi, uspokoiła ją z góry dziewczyna w ciemnych okularach. Staruszka nie kryła zaskoczenia. Jak ona tam weszła, zastanawiała się, dopiero po chwili zrozumiała, że przez nieuwagę zostawiła klucze w mieszkaniu dziewczyny. Była zła na siebie, że popełniła takie głupstwo, straciła tym sposobem wyłączne prawo do mieszkania, którego od miesięcy była jedyną lokatorką. Nie mogąc inaczej wyładować złości, otworzyła szerzej drzwi i zawołała, Pamiętajcie, że obiecaliście dać mi coś do jedzenia. Jednak wszyscy byli tak zajęci, że nikt jej nie odpowiedział, żona lekarza prowadziła ślepców, a dziewczynę w ciemnych okularach całkowicie pochłonęła rola gospodyni. Staruszka krzyknęła ze złością, Słyszycie, co mówię, ale ten nagły wybuch rozjuszył psa, który rzucił się na nią ujadając tak, że aż się zatrzęsła cała klatka schodowa. Kobieta krzyknęła przerażona, czując, że spotkała ją kara boska, i w ostatniej chwili zatrzasnęła drzwi. Co to za wiedźma, spytał stary człowiek z czarną opaską na oku. Swoją drogą, ciekawe, jak by on sam się zachował, gdyby przyszło mu żyć w samotności tyle czasu, czy pamiętałby o życzliwości i dobrych manierach.
Jedzenia mieli niewiele, tyle co zdołali przynieść w workach, wody było tak mało, że musieli oszczędzać każdą kroplę, ale na szczęście mieli światło, gdyż dziewczynie udało się znaleźć w szafce kuchennej dwie świece, które matka trzymała na wypadek awarii prądu. Żona lekarza zapaliła je głównie z myślą o sobie, innym było to obojętne, mieli tyle światła w głowach, że oślepli. Wykorzystując skromne dary losu, przyrządzili uroczystą kolację, wieczerzę, jaka zdarza się raz w życiu, gdy wszystko staje się wspólne. Zanim zasiedli do stołu, żona lekarza i dziewczyna w ciemnych okularach zeszły na dół, by spełnić obietnicę, a właściwie żądanie sąsiadki, i wręczyć jej opłatę za przejście przez zakazaną strefę. Staruszka przyjęła dary ze łzami w oczach, skarżąc się, że przeklęty pies omal jej nie pożarł. Macie chyba mnóstwo jedzenia, jeśli możecie wyżywić taką bestię, zauważyła, chcąc tą niestosowną uwagą wzbudzić w kobietach wyrzuty sumienia, by pomyślały, że nie można pozwolić biednej staruszce zginąć z głodu, podczas gdy jakiś wściekły pies obżera się smakołykami. One jednak nie podniosły świadczenia, ponieważ słusznie uznały, że w obecnych warunkach nawet to, co już dały, było na wagę złota. Staruszka, która w gruncie rzeczy nie była taką wiedźmą, na jaką wyglądała, zrozumiała, że nic nie wskóra i skruszona przyniosła dziewczynie klucze od tylnego wejścia. Weź, to przecież twoje klucze, powiedziała, po czym zawstydzona swoim zachowaniem mruknęła pod nosem, Bardzo dziękuję. Kobiety wróciły na górę. Okazuje się, że nawet wiedźmy mają serce. Kiedyś nie była taka zła, to samotność pozbawiła ją uczuć, powiedziała bez przekonania dziewczyna w ciemnych okularach. Żona lekarza milczała. Dopiero po kolacji, gdy wszyscy udali się na spoczynek i kiedy zostały same w kuchni, jak matka i córka sprzątające po gościach, zapytała, Co masz zamiar zrobić, Nic, zostanę tu i będę czekać na rodziców, Sama, a do tego ślepa, Przyzwyczaiłam się, Do samotności też, Do niej również muszę przywyknąć, sąsiadka z dołu jakoś daje sobie radę, Chcesz skończyć tak jak ona, żywiąc się kapustą i surowym mięsem, a co dalej, poza wami nie ma tu nikogo, będziecie żyć nienawidząc się wzajemnie, bojąc się, że jedna drugiej sprzątnie sprzed nosa posiłek, każdy liść kapusty będzie jak wyrzut sumienia, ciesz się, że nie widziałaś tej biedaczki i jej mieszkania, czułaś tylko smród, ale zapewniam cię, że nawet w szpitalu nie było tak brudno, Prędzej czy później wszyscy będziemy wyglądać tak jak ona, a potem wszyscy umrzemy, Jak na razie jeszcze żyjemy, Posłuchaj, jesteś mądrzejsza ode mnie, w porównaniu z tobą wiem niewiele, ale wydaje mi się, że my od dawna jesteśmy martwi albo, jeśli wolisz, umarliśmy, ponieważ straciliśmy wzrok, co na jedno wychodzi, Ja wciąż widzę, Masz szczęście, ty i twój mąż, ale nie wiesz, jak długo to potrwa, jeśli oślepniesz, upodobnisz się do nas, niedługo wszyscy będziemy wyglądać jak moja sąsiadka, Liczy się to, co jest teraz, jestem odpowiedzialna za to, co dzieje się dziś, a nie za to, co zdarzy się jutro, kiedy być może oślepnę, Odpowiedzialna, dlaczego, Dlatego że mam oczy, podczas gdy inni je stracili, Nie nakarmisz i nie zaopiekujesz się wszystkimi ludźmi na świecie, Powinnam przynajmniej spróbować, Wiesz, że nie dasz rady, Będę pomagać na tyle, na ile mnie stać, Wiem, że dotrzymasz słowa, gdyby nie ty, pewnie by mnie tu nie było, Dlatego nie pozwolę ci zginąć, Ale moim obowiązkiem jest zostać w domu i czekać na rodziców, chcę, żeby mnie tu zastali, jeśli wrócą, Sama powiedziałaś, jeśli wrócą, może dawno przestali być twoimi rodzicami, Nie rozumiem, Sama powiedziałaś, że sąsiadka z dołu była kiedyś dobrą kobietą, Biedaczka, To twoi rodzice są biedni, skąd wiesz, czy choroba nie zmieniła również ich uczuć, do tej pory wszyscy postępowaliśmy według zasad ustalonych przez ludzi widzących, one nas kształtowały, ślepcy czują i myślą inaczej, tracąc wzrok nie wiemy, co i jak się w nas zmieni, sama mówisz, że staliśmy się martwi dlatego, że straciliśmy wzrok, Ale przecież ty nadal kochasz swego męża, Tak, kocham tak jak siebie samą, ale kiedy oślepnę, stanę się inną osobą, nie wiem, czy nadal będę umiała go kochać i jaka będzie ta miłość, Kiedyś też byli na świecie niewidomi, Było ich jednak znacznie mniej, i to ludzie widzący ustalali reguły gry, uczucia ludzi ślepych były nam obce, teraz jest odwrotnie, żyjemy w świecie ślepców, a to dopiero początek, na razie pamiętamy dawne czasy, ale sama dobrze wiesz, jak teraz wygląda życie, gdyby ktoś powiedział mi kiedyś, że zabiję człowieka, nigdy bym w to nie uwierzyła, a jednak to zrobiłam, Co mi radzisz, Chodź z nami, zamieszkamy razem, A reszta, Zaproponuję im to samo, ale przede wszystkim zależy mi na tobie, Dlaczego, Sama zadaję sobie to pytanie, może dlatego, że stałaś mi się bliska jak rodzona siostra, a może dlatego, że spałaś z moim mężem, Wybacz mi, To nie zbrodnia, nie musisz przepraszać, Staniemy się pasożytami żyjącymi twoim kosztem, stracisz przez nas zdrowie, Dawniej też nie brakowało pasożytów, a zdrowie do czegoś się wreszcie przyda poza utrzymywaniem mnie przy życiu, ale dość tego gadania, chodźmy spać, jutro zaczynamy nowe życie.
Nowe albo takie samo. Po przebudzeniu zezowaty chłopiec chciał iść do łazienki, miał biegunkę, coś widocznie musiało mu zaszkodzić. Okazało się jednak, że nie można tam wejść, ponieważ staruszka z pierwszego piętra korzystała z ubikacji we wszystkich opuszczonych mieszkaniach i w końcu zapchała muszle klozetowe. Tylko przez przypadek poprzedniego wieczoru nikt z siedmioosobowej grupy nie korzystał z WC, wówczas wcześniej odkryliby, w jakim stanie znajdowała się łazienka. Teraz jednak wszyscy poczuli nagłą potrzebę wypróżnienia, ale zezowaty chłopiec cierpiał najbardziej, aż zwijał się z bólu. Niestety, w naszej opowieści musimy również uwzględnić nieprzyjemne, choć istotne przejawy życia bohaterów. Łatwo prowadzić uczone dysputy, gdy ciału nic nie dolega, na przykład można się rozwodzić nad tym, czy istnieje bezpośredni związek między oczami i uczuciami, zastanawiać się nad konsekwencjami utraty wzroku albo nad tym, czy odpowiedzialność jednostki zależy od dobrego wzroku, ale gdy żołądek daje o sobie znać, kiedy buntuje się ciało, a wnętrzności przeszywa ból, upodabniamy się do zwierząt. Do ogrodu, rzuciła hasło żona lekarza, i rzeczywiście było to jedyne sensowne wyjście. Gdyby wyszli później, być może spotkaliby sąsiadkę z pierwszego piętra, pamiętajmy, aby nie nazywać jej wiedźmą, w otoczeniu kur, niewidoczną wśród trzepoczących skrzydeł. Dlaczego, zapyta ktoś, ale ten, kto zadaje takie pytania, nie wie, co to kury. Żona lekarza wyprowadziła na schody skręcającego się z bólu zezowatego chłopca, lecz biedne dziecko nie mogło wytrzymać i na ostatnich stopniach nastąpiła katastrofa. Reszta ślepców po omacku schodziła ewakuacyjnymi schodami, tym razem naprawdę ratując się przed klęską. Zapomnieli o wstydzie, który do niedawna nie pozwoliłby im na tak swobodne zachowanie, i rozbiegli się po ogrodzie. Teraz stękali z wysiłku, ukrywając się po kątach. Żona lekarza nie była wyjątkiem, skulona w kącie ogrodu patrzyła na ślepców i bezgłośnie płakała. Płakała w imieniu wszystkich ludzi, gdyż ani jej mąż, ani dziewczyna w ciemnych okularach, ani stary człowiek z czarną opaską na oku, ani nawet zezowaty chłopiec, żadne z nich nie potrafiło już płakać. Widziała ich przez łzy, przycupniętych w trawie lub za głowami kapusty, gdzie zaglądały ciekawskie kury oraz pies pocieszyciel, który przyszedł za nimi. Każdy próbował podetrzeć się tym, co miał pod ręką, jedni wyrwanymi chwastami, inni ziemią, brudząc się jeszcze bardziej. Potem w milczeniu wrócili schodami ewakuacyjnymi do mieszkania, tym razem staruszka z dołu nie spytała, kim są, skąd przychodzą i dokąd idą, gdyż jeszcze smacznie spała po obfitej kolacji. Kiedy znaleźli się na górze, zapanowała cisza, nie wiedzieli, o czym rozmawiać. Dziewczyna w ciemnych okularach przerwała milczenie, mówiąc, że w takim stanie nie mogą pokazać się na ulicy. Niestety nie było wody, skończyła się też ulewa, gdyby jeszcze trwała, nie byłoby problemu, wyszliby na dwór, rozebrali się bez fałszywego wstydu i wystawili brudne ciała na dobroczynne działanie deszczu, strugi wody spływałyby po gołych karkach, piersiach i nogach, chlupotały w zagłębieniach dłoni, a oni szorowaliby każdy skrawek skóry, wody starczyłoby nawet, by napoić przygodnego przechodnia, kimkolwiek by był, a gdyby nieznajomy powodowany straszliwym pragnieniem przez przypadek spierzchniętymi ustami dotknął mokrego ciała, zamiast wyciągniętej dłoni, i zlizał ostatnią kroplę wody, kto wie, czy nie wzbudziłoby to w nim pragnienia zupełnie innego rodzaju. Dziewczyna w ciemnych okularach była obdarzona bujną wyobraźnią, która, jak wiemy, często prowadziła ją na manowce, ale pozwalała też na chwilę zapomnieć o tragicznej, beznadziejnej, a jednocześnie groteskowej sytuacji. Mimo to była jednak osobą praktyczną, czego dowiodła, przynosząc ze swego pokoju oraz z szafy rodziców stertę ręczników i prześcieradeł. Możecie tym się wytrzeć, powiedziała, Lepsze to niż nic, i miała rację. Gdy zasiedli do stołu, czuli się jak nowo narodzeni.
Podczas śniadania żona lekarza przedstawiła obecnym swój plan. Musimy zadecydować, co robimy dalej, myślę, że wszyscy mieszkańcy miasta są ślepi, a przynajmniej ślepi są ci, których widziałam, nie ma wody, prądu, nie ma niczego, wszystko stoi na głowie, Czy działa jeszcze rząd, spytał pierwszy ślepiec, Nie sądzę, a jeśli nawet, jest to rząd ślepców, którzy kierują innymi ślepcami, czyli nie ma co liczyć na dobrą organizację, Nie mamy przed sobą żadnej przyszłości, powiedział ze smutkiem stary człowiek z czarną opaską na oku, Tego nie wiem, żyć jakoś trzeba, Bez przyszłości teraźniejszość staje się bez znaczenia, to tak, jakby jej nie było, Może ludzie nauczą się żyć bez oczu, ale prawdopodobnie przestaną być ludźmi, myślę, że nikt z nas nie może nazwać się człowiekiem w takim znaczeniu, jakiego używaliśmy dawniej, ja na przykład zabiłam człowieka, Co takiego, przeraził się pierwszy ślepiec, Tak, herszta bandytów z lewego skrzydła, wbiłam mu nożyczki w gardło, Zabiłaś, żeby nas pomścić, kobiety może pomścić tylko inna kobieta, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach, Usprawiedliwiona zemsta jest rzeczą ludzką, gdyby ofiara nie mogła bronić się przed katem, nie byłoby na tym świecie sprawiedliwości, Ani ludzkości, dodała żona pierwszego ślepca, Wróćmy do rzeczy, przerwała te rozważania żona lekarza, Jeśli będziemy trzymać się razem, mamy szansę przetrwać, ale gdy się rozdzielimy, wchłonie nas ogromna masa ludzka i niechybnie zginiemy, Mówiłaś, że po ulicach chodzą zorganizowane grupy ślepców, zauważył lekarz, To znaczy, że pojawiła się nowa forma życia, nie musimy więc zginąć wchłonięci przez bezwolny tłum, Nie jestem pewna, czy rzeczywiście są zorganizowani, widziałam jedynie, jak razem szukali żywności i schronienia, Wróciliśmy do czasów jaskiniowców, powiedział stary człowiek z czarną opaską na oku i dodał, Z tą różnicą, że jest nas więcej, a wokół nie ma bujnej, nieokiełznanej przyrody, miliony ludzi żyją na jałowej, zniszczonej ziemi, I wszyscy są ślepi, przypomniała żona lekarza, Zorganizowane grupy rozpadną się, kiedy zabraknie wody i jedzenia, każdy uzna, że w pojedynkę ma większe szansę na przetrwanie, nie będzie musiał dzielić się z innymi, co upoluje, to jego, Przecież te grupy muszą mieć swoich przywódców, kogoś, kto wydaje rozkazy, zauważył pierwszy ślepiec, Być może, ale ci przywódcy widzą tyle samo co ich podwładni, Ty rządzisz nami dlatego, że nie jesteś ślepa, przypomniała dziewczyna w ciemnych okularach, Ja nie rządzę, tylko kieruję, jestem waszą ostatnią parą oczu, Naturalny przywódca, widzący władca w świecie niewidomych, zauważył ze smutkiem stary człowiek z czarną opaską na oku, Jeśli rzeczywiście tak uważacie, pozwólcie się nadal prowadzić moim oczom, póki jeszcze mi służą, dlatego powtarzam, że zamiast rozdzielić się i rozejść do swych domów, ona zostanie tutaj, ty pójdziesz tam, oni tam, lepiej trzymać się razem, Możecie zamieszkać u mnie, zaproponowała dziewczyna w ciemnych okularach, Nasze mieszkanie jest większe, zauważyła żona lekarza, Pod warunkiem, że nikt go jeszcze nie zajął, przypomniała żona pierwszego ślepca, Sami musimy się o tym przekonać, jeśli mieszkanie będzie zajęte, wrócimy tutaj albo zamieszkamy u kogoś innego, może u was, może u ciebie, zwróciła się do starego człowieka z czarną opaską, Ja nie mam mieszkania, wynajmowałem pokój, Nie masz rodziny, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Nie, Ani żony, ani dzieci, ani rodzeństwa, Nikogo, Jeśli nie odszukam moich rodziców, też będę sama jak palec, Nieprawda, ja zostanę z tobą, odezwał się nieoczekiwanie zezowaty chłopiec. Nawet nie dodał, Jeśli nie znajdę mamy, nie przyszło mu do głowy, że może istnieć jakiś warunek spełnienia tej obietnicy. Na pierwszy rzut oka jego zachowanie mogło wydawać się dziwne, ale po dłuższym namyśle należy uznać je za całkiem naturalne, młodzi ludzie łatwo przystosowują się do nowych warunków, mają przed sobą całe życie. No więc na co się decydujecie, spytała żona lekarza, Idę z wami, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach, Proszę tylko, byś raz na tydzień przyprowadziła mnie do domu, kto wie, może wrócą moi rodzice, Chcesz zostawić klucze u sąsiadki, Nie mam wyjścia, i tak zabrała już wszystko, co mogła, Zniszczy ci mieszkanie, Wie, że żyję, wiec może tego nie zrobi, My też idziemy z wami, odezwał się pierwszy ślepiec, Chcielibyśmy tylko jak najszybciej sprawdzić, co się dzieje w naszym domu, Oczywiście, Do mnie nie warto wstępować, już wam mówiłem, że mieszkam skromnie, Pójdziesz z nami, Tak, ale pod pewnym warunkiem, powiedział stary człowiek z czarną opaską. Jego słowa mogły wydawać się niestosowne w sytuacji, gdy ktoś wyświadcza mu przysługę, ale starość taka już jest, gdy godziny są policzone, człowiek próbuje przeżyć je najgodniej, jak potrafi. Pod jakim warunkiem, spytał lekarz, Powiecie mi, kiedy stanę się dla was ciężarem, a jeśli w imię przyjaźni lub z litości będziecie milczeć, mam nadzieję, że sam to w porę zauważę i zrobię, co do mnie należy, Co masz na myśli, spytała zaniepokojona dziewczyna w ciemnych okularach, Odejdę, ucieknę, zniknę, jak robiły to kiedyś stare słonie, słyszałem, że obecnie nie dożywają sędziwego wieku, Przecież nie jesteś słoniem, Nie jestem również mężczyzną, Nie możesz być mężczyzną, skoro zachowujesz się jak dziecko, zdenerwowała się dziewczyna w ciemnych okularach i w ten sposób ucięła rozmowę.
Plastikowe torby były teraz o wiele lżejsze, nic dziwnego, sąsiadka z pierwszego piętra dwa razy korzystała z zapasów, raz wieczorem, drugi rano, kiedy poprosili ją, by przechowała klucze do czasu, gdy pojawią się prawowici właściciele mieszkania. Należało ją jakoś przekupić, wiemy już, jaki miała wredny charakter. Nie zapominajmy też o psie pocieszycielu, który również korzystał z ludzkiej hojności, tylko człowiek o kamiennym sercu mógłby oprzeć się jego błagalnym spojrzeniom. Ale, ale, gdzie się podział pies, nie ma go w mieszkaniu, nie wychodził również na ulicę, pewnie jest w ogrodzie. Żona lekarza zbiegła na dół i przyłapała czworonoga, jak pożerał kurę, Rzucił się na nią tak szybko, że nie zdążyła nawet zagdakać. Gdyby staruszka z pierwszego piętra nie była ślepa i codziennie liczyła swój dobytek, lepiej nie myśleć, jak by na to zareagowała i jaki los spotkałby powierzone jej klucze. Pies rozdarty pomiędzy możliwością zakończenia zbrodniczej uczty a groźbą utraty swej pani, nie zastanawiał się długo. Zanim staruszka zdążyła zejść schodami ewakuacyjnymi do ogrodu, zaniepokojona dziwnymi odgłosami dobiegającymi z dworu, zwierzę zdążyło zakopać w pulchnej ziemi resztki kury, zacierając ślady zbrodni i odkładając na później wyrzuty sumienia, po czym radośnie pobiegło na górę za swoją panią, owiewając ciepłym oddechem fałdy spódnicy staruszki, która nawet nie domyśliła się, jak blisko był jej wróg, następnie ułożyło się u stóp żony lekarza i głośnym szczekaniem przyznało się do popełnionej zbrodni. Jego głośne ujadanie wystraszyło sąsiadkę, która dopiero teraz zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie narażony został jej stan posiadania, i zadzierając głowę, krzyknęła ze schodów, Zamknijcie tego psa, inaczej zadusi mi wszystkie kury, Proszę się nie obawiać, zawołała z góry żona lekarza, Nie jest głodny, dostał swoją porcję, a poza tym zaraz wychodzimy, Wychodzicie, spytała zdziwiona staruszka, a w jej głosie zabrzmiała nuta żalu, jakby chciała powiedzieć, Jak możecie zostawić mnie tu samą, ale zamilkła urażona, czując, że jej skarga nikogo nie wzruszy. Nawet najbardziej zatwardziałe serca potrafi ścisnąć żal i stara kobieta nie była w tym wyjątkiem. Urażona nie chciała nawet otworzyć drzwi, by pożegnać się z niewdzięcznikami, którym wspaniałomyślnie pozwoliła przejść przez swoje mieszkanie. Słyszała ich kroki i rozmowy, ktoś mówił, Uważaj, nie potknij się, ktoś prosił, Połóż rękę na moim ramieniu, trzymaj się poręczy, słowa, które pobrzmiewały echem w całym mieście. Zdziwiła ją tylko uwaga kobiety, która skarżyła się, że w korytarzu jest zbyt ciemno i nie widać stopni. Podejrzane było nie tylko to, że kobieta widziała ciemność zamiast jasności, ale również uwaga, że nie widzi stopni. Co to wszystko ma znaczyć, zastanawiała się, próbując skupić myśli, ale czuła taką pustkę w głowie, że w końcu wzruszyła ramionami i powiedziała głośno, Pewnie się przesłyszałam. Kiedy żona lekarza wyszła na ulicę, zdała sobie sprawę ze swej nieostrożności, musi bardziej uważać na to, co mówi, Nie poruszam się jak ślepcy, ale przynajmniej muszę mówić jak oni, pomyślała.
Kiedy wyszli na ulicę, ustawiła swych podopiecznych w dwóch rzędach po trzy osoby. W pierwszym stał jej mąż, dziewczyna w ciemnych okularach, a pomiędzy nimi zezowaty chłopiec. W drugim rzędzie znaleźli się stary człowiek z czarną opaską na oku i pierwszy ślepiec, a między nimi jego żona. Chciała mieć ich blisko siebie, nie tak jak przedtem, kiedy szli gęsiego i w każdej chwili mogli się zgubić, wystarczyło, by minęli liczniejszą lub bardziej agresywną grupę ślepców, którzy niczym wielki parowiec na morzu przecięliby na pół tę niepozorną barkę, historia zna wiele takich przypadków, kiedy tonęły roztrzaskane statki, ginęli ludzie, ich rozpaczliwe krzyki zagłuszał szum fal, a niewzruszony parowiec płynął dalej, nieświadom dokonanych zniszczeń. Podobnie rzecz miała się ze ślepcami, którzy mogli się zgubić przy lada okazji, jeden tu, drugi tam, zatonąć w morzu niewidomych lub odpłynąć jak fala nie znająca celu swej podróży. Żona lekarza nie wiedziała, komu najpierw podać rękę, mężowi czy zezowatemu chłopcu, a może dziewczynie w ciemnych okularach albo ślepym małżonkom, Stary człowiek z czarną opaską na oku był już daleko na drodze do cmentarzyska słoni. Przede wszystkim musi jednak obwiązać całą grupę liną z prześcieradeł, którą przygotowała w nocy, kiedy wszyscy spali. Nie trzymajcie się liny zbyt kurczowo, cokolwiek się stanie, nie puszczajcie jej, pamiętajcie, że nie możecie puścić liny. Musieli zachować między sobą odstępy, ale jednocześnie iść tak, by czuć bliskość drugiej osoby i mieć z nią stały kontakt. Tylko jeden ślepiec nie musiał przejmować się tymi nowymi problemami związanymi z taktyką przemarszu. Był nim zezowaty chłopiec, którego dorośli chronili ze wszystkich stron. Żaden ze ślepców nie zapytał, jak pływają po bezkresnym morzu inni ludzie, czy także obwiązują się liną lub stosują równie wymyślne sztuczki, by nie wypaść z grupy. Odpowiedź byłaby prosta, poza nielicznymi przypadkami, kiedy z nie znanych nam powodów ślepcy stosowali bardziej przemyślne metody przemieszczania się, większość poruszała się po mieście bezładnie, zdając się na łaskę i niełaskę morskich prądów. Dlatego wciąż ktoś się gubił, bezradni ludzie dawali się porwać wielkiej fali, niepewni, czy masa wody ich pochłonie czy odrzuci. Ulegając sile sentymentalnych przyzwyczajeń sąsiadka z pierwszego piętra ukradkiem uchyliła okno, lecz na ulicy panowała cisza, widocznie intruzi opuścili już ten bezludny zaułek. Należało przypuszczać, że staruszce kamień spadnie z serca, bo nie będzie musiała się z nikim dzielić żywym inwentarzem, ale o dziwo z jej ślepych oczu spłynęły dwie łzy i po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy warto dalej żyć. Nie umiała na nie odpowiedzieć, ale przecież odpowiedź nie przychodzi na zawołanie, jedynym rozwiązaniem jest cierpliwie czekać.
Dom, w którym wynajmował pokój stary człowiek z czarną opaską na oku, znajdował się kilkanaście przecznic dalej, lecz wszyscy zgodnie uznali, że darują sobie tę wizytę, nie było tam jedzenia, ubrań nie potrzebowali, a książki stały się teraz bezużyteczne. Na ulicach roiło się od ślepców poszukujących pożywienia. Plądrowali sklepy, wychodząc na ogół z pustymi rękami, po czym naradzali się, dokąd pójść, czy zostać w tej dzielnicy, czy ryzykować eskapadę do innej części miasta. Bez wody, prądu i gazu nie można było gotować, gdyż groziło to pożarem, nie mówiąc o tym, że do przygotowania przyzwoitej strawy, która smakiem choć trochę przypominałaby dawne posiłki, potrzebne były przyprawy, sól i olej. Gdyby przynajmniej znalazły się jakieś warzywa, można by je zagotować albo wrzucić do wrzątku kawałek mięsa, poza kurami i królikami chodziły przecież po mieście psy i koty, może udałoby się coś złapać. Niestety, były to tylko marzenia, gdyż nauczone doświadczeniem zwierzęta stały się nieufne i nawet oswojone czworonogi łączyły się w grupy i polowały na polujących, mając tę przewagę, że widziały, dzięki czemu potrafiły zarówno uciekać, jak i skutecznie atakować. Dlatego też w zaistniałych okolicznościach najbardziej poszukiwanym jedzeniem stały się konserwy. Po pierwsze, nadawały się do natychmiastowego spożycia i nie trzeba było ich gotować, po drugie miały poręczne opakowania i łatwo dawały się przenosić. Co prawda na każdej puszce znajdowała się data ważności, która określała termin przydatności produktu do spożycia, po którym konsumpcja stawała się nieprzyjemna, wręcz ryzykowna, ale człowiek potrafi przyzwyczaić się do wielu rzeczy. Wkrótce po mieście zaczęło krążyć powiedzenie oparte na starym przysłowiu, Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, które przewrotnie zamieniono na bardziej pasujące do nowych okoliczności, Czego oczy nie widzą, tego żołądek nie czuje, co oznaczało, że da się przełknąć każde świństwo. Idąca przodem żona lekarza zastanawiała się, jak podzielić resztę żywności, czy wystarczy jej na jeden posiłek. Nie brała pod uwagę psa, który świetnie sam dawał sobie radę i najadł się do syta rano, wbijając ostre kły w szyję bezbronnej kury, odbierając jej tym samym głos i życie. Pomyślała, że jeśli nikt nie splądrował ich domu, powinna tam znaleźć trochę konserw. Nie było tego wiele, tyle, ile potrzebowało bezdzietne małżeństwo, ale zawsze mogły się przydać. Musiała pamiętać, że jest ich siedmioro, więc i te zasoby szybko stopnieją, nawet jeśli będzie wydzielać głodowe porcje. Jutro muszę wrócić do podziemnego magazynu, pomyślała, choć nie wiedziała jeszcze, czy pójdzie sama, czy poprosi męża lub pierwszego ślepca, który jest młodszy i ma więcej sił, by jej towarzyszył, ktoś musi pomóc jej dźwigać torby. Chodziło też o szybkie zebranie jak największej ilości jedzenia i sprawne wycofanie się z zatłoczonego sklepu. Sterty śmieci na ulicach stawały się coraz większe, ulewne deszcze sprawiły, że ludzkie odchody rozlewały się cuchnącymi kałużami. Wszędzie wokół kobiety i mężczyźni publicznie załatwiali swoje potrzeby, pozostawiając zarówno ślady o rzadkiej konsystencji świadczące o biegunce, jak i ekskrementy przypominające gęstością pastę do butów. Powietrze wchłaniało fetor brudnych ulic, a smród przybierał formę gęstej mgły, przez którą trudno było się przedrzeć. Na otoczonym drzewami placu, gdzie pośrodku stał pomnik, kilka psów pożerało ludzkie zwłoki. Biedak musiał umrzeć kilka minut wcześniej, gdyż jego ciało jeszcze nie zdążyło zesztywnieć i psy z łatwością odrywały od kości kawałki mięsa. Samotny kruk skakał w pobliżu, czekając na dogodną chwilę, by uszczknąć coś z tej uczty. Żona lekarza szybko odwróciła głowę, lecz za późno. Jej ciałem wstrząsnął skurcz, zwymiotowała raz, drugi, trzeci, jakby to ją szarpała sfora rozwścieczonych psów, przeszył ją dreszcz bezgranicznej rezygnacji. Tu doszłam i tu chcę umrzeć, pomyślała. Co ci jest, spytał zaniepokojony mąż, opasani liną, wystraszeni ślepcy otoczyli ją ciasnym kręgiem. Co ci się stało, zaszkodziło ci jedzenie, spytał znów lekarz, Może było nieświeże, Ja nic nie czuję, Ani ja. Na szczęście byli ślepi, słyszeli tylko szczekanie podnieconych zwierząt i żałosne krakanie samotnego ptaka, gdyż w zamieszaniu któryś pies, przez nieuwagę, bez złych zamiarów ugryzł go w skrzydło. Żona lekarza wiedziała, że musi coś powiedzieć, Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać, sfora psów zjada zdechłego kundla, Czy to nasz piesek, spytał zezowaty chłopiec, Nie, nasz piesek, jak go nazywasz, jest zdrowy. Rzeczywiście, wierny stróż szedł za nimi krok w krok, trzymając się jednak w pewnej odległości. Zjadł kurę, więc nie jest głodny, zauważył pierwszy ślepiec, Już ci lepiej, spytał lekarz, Tak, chodźmy, A nasz piesek, znów zapytał zezowaty chłopiec, To nie jest nasz piesek, po prostu za nami idzie, może zechce zostać z innymi psami, to jego przyjaciele, kiedyś wałęsał się z nimi po mieście, Muszę się załatwić, jęknął nagle chłopiec, Teraz, Tak, boli mnie brzuszek, dłużej nie wytrzymam. Nie było innej rady, chłopiec musiał ukucnąć tam, gdzie stał. Żona lekarza znów zwymiotowała. Po kilku minutach ruszyli w dalszą drogę. Kiedy przeszli przez plac i znaleźli się w cieniu drzew, żona lekarza obejrzała się za siebie. Zewsząd nadciągały wygłodniałe psy, wybuchła walka o resztki uczty. Nawet pies pocieszyciel, który rano najadł się do syta, nie mógł się powstrzymać, zawrócił i z nosem przy ziemi pobiegł do ujadającej sfory czworonogów. Jak widać uległ sile przyzwyczajenia, gdyż wystarczyło jedno spojrzenie, by znaleźć cel, do którego prowadził ślad.
Szli dalej, pozostawiając za sobą dom starego człowieka z czarną opaską na oku. Doszli do długiej i szerokiej ulicy, gdzie po obu stronach ciągnęły się szeregi luksusowych kamienic. Mijali drogie, duże i wygodne samochody, w których spali ludzie. Jakaś wielka limuzyna przekształciła się w prawdziwą rezydencję, jej obecni lokatorzy wychodzili prawdopodobnie z założenia, że łatwiej jest dostać się do samochodu niż do domu. Mieszkańcy limuzyny musieli robić to samo, co ślepcy podczas kwarantanny, czyli idąc ulicą po omacku liczyli auta. Dwadzieścia siedem po prawej stronie, już jestem w domu, mówił lokator luksusowego wozu. Limuzyna stała przed wejściem do banku. Parę dni wcześniej przyjechał nią na cotygodniowe zebranie przewodniczący rady nadzorczej banku. Miało to być pierwsze walne zgromadzenie po ogłoszeniu epidemii. Widocznie nikt nie pomyślał, by na czas zebrania odstawić samochód do podziemnego garażu. Kierowca limuzyny oślepł, gdy przewodniczący rady jak zwykle wchodził do budynku głównym wejściem. Zdołał tylko krzyknąć, mówimy oczywiście o szoferze, ale przewodniczący już go nie słyszał. Ściślej mówiąc, nie było to walne zgromadzenie, ponieważ w ciągu poprzedzających je kilku dni oślepła większość członków rady. Tego dnia miano poruszyć sprawę reorganizacji rady w razie oślepnięcia wszystkich jej członków oraz ich zastępców. Jednak przewodniczący nie zdążył otworzyć zebrania, ponieważ przedtem sam stracił wzrok. Nie udało mu się nawet dotrzeć na dziesiąte piętro, gdzie miało odbyć się spotkanie, bo kiedy w towarzystwie asesora wjeżdżał na górę, winda stanęła między dziewiątym a dziesiątym piętrem. Okazało się, że w całym budynku zgasło światło, a ponieważ nieszczęścia chodzą parami, jednocześnie z awarią prądu oślepli pracownicy banku odpowiedzialni za działanie urządzeń elektrycznych oraz człowiek obsługujący ręcznie stary generator, który od dawna nadawał się do wymiany. Tak więc z powodu przestarzałej instalacji winda z asesorem i przewodniczącym rady utknęła między piętrami, a po chwili oślepł asesor. Przewodniczący stracił wzrok godzinę później. Tego dnia oślepła większość pracowników banku, nie zdołano oczywiście usunąć awarii prądu i było wielce prawdopodobne, że martwi mężczyźni uwięzieni w windzie nadal tam pozostali, choć swoją drogą mieli szczęście, gdyż stalowy grobowiec, jeśli można tak nazwać windę, chronił ich przed sforą krwiożerczych psów. Oczywiście nie wiemy, co zdarzyło się naprawdę, gdyż jedynymi świadkami tego wydarzenia były puste samochody, toteż wielu może powątpiewać w prawdziwość naszej relacji, słusznie twierdząc, że ponieważ nikt tego nie widział, niemożliwe jest przekazanie prawdziwej wersji wydarzeń. Jedynym wytłumaczeniem może być argument, że tak jak w przypadku stworzenia świata też nikogo tam nie było, a wszyscy dokładnie wiedzą, co się stało. Ciekawe, co się dzieje z bankami, zastanawiała się żona lekarza. Nie miała szczególnego powodu do niepokoju, choć trzymała w banku większość swoich oszczędności. Zadała to pytanie z czystej ciekawości, tak po prostu, nie oczekując odpowiedzi, nawet takiej, jakiej udziela się w przypadku pytań o stworzenie świata, a która brzmi następująco, Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię, ziemia zaś była bezładem i pustkowiem, ciemność była nad powierzchnią wód, a duch Boży unosił się nad wodami. Jednak zamiast tego dał się słyszeć głos starego człowieka z czarną opaską na oku, Pamiętam, co się wtedy działo, wówczas jeszcze widziałem na jedno oko, na początku był chaos, ludzie bali się, że oślepną i stracą pieniądze, w panice zaczęli wycofywać z banku wszystkie oszczędności, wiadomo, chcieli zapewnić sobie bezpieczną przyszłość, jeśli ktoś wychodzi z założenia, że nie wróci do pracy, jedynym rozwiązaniem jest korzystać z tego, co nagromadził przez lata dobrobytu i trafnych inwestycji, zakładając, że taki człowiek rzeczywiście był przewidujący i zbierał grosz do grosza, Z powodu tego nagłego szturmu klientów w ciągu dwudziestu czterech godzin najważniejsze banki w kraju musiały ogłosić bankructwo, rząd apelował o spokój i odwoływał się do odpowiedzialności obywatelskiej, a w wydanym oświadczeniu solennie obiecywał podjęcie odpowiednich kroków w związku z nieszczęściem, które spadło na naród, lecz to nie uspokoiło ludzi, przede wszystkim z powodu rozprzestrzeniającej się zarazy, ale również dlatego, że zdrowi obywatele myśleli tylko o tym, jak uratować swoje oszczędności, tak więc prędzej czy później banki musiały zostać zamknięte, a nawet jeśli nie zbankrutowały, otoczono je policją, ale to niewiele pomogło, gdyż wśród protestujących tłumów znajdowali się również policjanci w cywilu, którzy tak jak inni krzyczeli, że nie pozwolą, by ich krwawica poszła na marne, niektórzy nawet dezerterowali, zawiadamiając przełożonych o swym rzekomym oślepnięciu, aby jako zwykli obywatele dołączyć do manifestujących, ich koledzy na służbie też wkrótce mieli dosyć straszenia naładowaną bronią uczciwych ludzi i udawali, że mają kłopoty ze wzrokiem, oni też mieli pieniądze ulokowane w bankach i stracili nadzieję na ich odzyskanie, a mimo to oskarżano ich o spiskowanie z obecnym rządem, najgorsze jednak dopiero miało nadejść, rozwścieczone i zrozpaczone tłumy ślepców i widzących zaatakowały banki, nie mogli przecież zwyczajnie podejść do okienka i poprosić o zrealizowanie czeku lub powiedzieć urzędnikowi, Chcę zlikwidować moje konto, jedynym wyjściem było rzucić się na zdeponowane w kasach pieniądze, ograbić sejfy, które przypadkiem pozostały otwarte, schować do kieszeni sakiewkę z monetami do wydawania reszty, taką, jakich używały nasze babcie, trudno opisać, co się działo, zarówno w wielkich luksusowych wnętrzach pokrytych dywanami, jak i w skromnych holach filii banków, wszędzie rozgrywały się dantejskie sceny, nie mówiąc o dewastacji bankomatów, które ogołocono ze wszystkiego, a na ekranach niektórych maszyn pojawiło się groteskowe zdanie, Dziękujemy za skorzystanie z usług naszego banku. W gruncie rzeczy maszyny są bardzo głupie, a właściwie ich głupota obnaża niekompetencję ludzi, w każdym razie cały system bankowy załamał się w mgnieniu oka, padł jak domek z kart, i to nie dlatego, że pieniądze straciły wartość, wręcz przeciwnie, każdy, kto je miał, nie zamierzał wypuścić ich z rąk, usprawiedliwiając się niepewną przyszłością, ta sama myśl przyświecała zapewne ślepcom, którzy zabarykadowali się w podziemiach kilku banków, gdzie znajdowały się sejfy, czekając, aż stanie się cud i pancerne stalowe drzwi otworzą się na oścież, udostępniając im drogę do skarbów, wychodzili stamtąd jedynie po jedzenie, wodę i w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych, potem wracali na posterunek, każdy wypowiadał hasło, jednocześnie pokazując dłonią ustalony znak, co miało utrudnić wstęp intruzom, żyli w całkowitych ciemnościach, ale nikomu to nie przeszkadzało, gdyż otaczała ich świetlista biel. Podczas fascynującej opowieści starego człowieka o upadku banków ślepcy przeszli prawie pół miasta. Co pewien czas przystawali, by zezowaty chłopiec mógł ulżyć swym cierpieniom. Opowieść starego człowieka była fascynująca, a sam narrator potrafił w sugestywny sposób opisać straszliwe wydarzenia, lecz należało przypuszczać, że jego relacja była nieco przesadzona, szczególnie ostatni fragment o ślepcach żyjących w podziemiach banków, nie znał przecież ich hasła i nie mógł widzieć gestów, jakie wykonywali. Mimo to jego opowieść pozwala nam wyobrazić sobie, jak to mogło wyglądać.
O zmierzchu dotarli wreszcie do domu lekarza i jego żony. Okolica nie różniła się od reszty miasta, wszędzie było pełno brudu i śmieci, bandy ślepców wałęsały się po ulicach i po raz pierwszy, być może, zawdzięczali to szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, ujrzeli dwa wielkie szczury, których nie ważył się tknąć żaden zabłąkany kot. Gryzonie były ogromne i na pewno bardzo agresywne. Pies pocieszyciel rzucił na nie spojrzenie pełne obrzydzenia, jakby żył w innym świecie, jakby z czworonoga przekształcił się w istotę ludzką. Znajome miejsca nie wzruszyły żony lekarza, nie powiedziała, zwyczajem większości ludzi, No proszę, jak ten czas szybko leci, jeszcze tak niedawno żyliśmy tu szczęśliwie. Wręcz przeciwnie, była przygnębiona, gdyż podświadomie wierzyła, że jej ulica okaże się czysta, wysprzątana i lśniąca, że jej sąsiedzi utracą wprawdzie wzrok, ale pozostaną dobrymi ludźmi. Jakaż byłam głupia, powiedziała na głos, Dlaczego, o czym mówisz, spytał mąż, Nic, nic, o niczym ważnym, Jak ten czas szybko leci, ciekawe, jak wygląda nasze mieszkanie, westchnął lekarz, Zaraz się przekonamy. Wyczerpani, z trudem wchodzili po schodach, zatrzymując się na kolejnych piętrach. Mieszkamy na samej górze, ostrzegła ślepców żona lekarza. Każdy szedł samodzielnie, pies pocieszyciel czasem ich wyprzedzał, czasem szedł z tyłu, jakby całe życie spędził pilnując stada owiec i teraz również uważnie śledził każdy krok ludzi. Prawie wszędzie drzwi były otwarte, z mieszkań dobiegały głosy, wszędzie panował ten sam straszliwy smród, którego odurzające wyziewy zatruwały powietrze na klatce schodowej. Dwa razy w drzwiach pojawili się ślepcy, wyglądając na zewnątrz niewidzącymi oczami. Kto tam, pytali. Za drugim razem żona lekarza poznała jednego z sąsiadów, towarzyszył mu jakiś obcy człowiek. Kiedyś tu mieszkaliśmy, powiedziała, nie wdając się w szczegóły. Po wyrazie twarzy znajomego ślepca zorientowała się, że rozpoznał jej głos, lecz nie powiedział, Ach, tak, to żona pana doktora. Może później, gdy bezpiecznie wycofa się do pokoju, oznajmi kompanom, Wrócili ci z piątego piętra. Kiedy zasapani wdrapali się na piąte piętro, żona lekarza zauważyła, że drzwi są zamknięte, choć ktoś próbował je wyłamać. Lekarz wyjął ze swej nowej kurtki klucze i zamachał nimi w powietrzu, czekając, aż żona je odbierze. Ona jednak ujęła go delikatnie za nadgarstek i skierowała jego dłoń do zamka w drzwiach.
Poza kurzem, który pod nieobecność właścicieli zwykle kładzie się cienką warstwą na meblach, wykorzystując ten jedyny czas bezruchu, gdy nie przeszkadzają mu silne zawirowania powietrza, wzbudzane przez szalejące dzieci, ścierki i odkurzacze, w mieszkaniu panował porządek i tylko nieliczne ślady wskazywały, że właściciele opuszczali je w pośpiechu. Trzeba jednak pamiętać, że gdy czekali na telefon z ministerstwa, żona lekarza, jak zwykle spokojna i przewidująca, podobnie jak ludzie, którzy przed śmiercią dopinają wszystko na ostatni guzik, aby przypadkiem nie zostawić po sobie żadnych kłopotliwych spraw, które mogłyby stać się przyczyną rodzinnych waśni, szybko uporała się ze żmudnymi pracami domowymi, zmyła naczynia, posłała łóżka, wysprzątała łazienkę. W mieszkaniu nie panował idealny porządek, lecz nie można wymagać cudów, gdy z oczu płyną łzy, a ręce trzęsą się ze zdenerwowania. Siedmioro pielgrzymów poczuło się jak w raju, byli tak zaskoczeni stanem mieszkania, że ich przeżycie bez przesady moglibyśmy uznać za transcendentalne. Stanęli w drzwiach porażeni wonią bijącą z wnętrza, choć był to zwykły zapach nie wietrzonego pomieszczenia. Kiedyś rzuciliby się do otwierania okien, wołając, Trzeba przewietrzyć mieszkanie, ale teraz należałoby zabić je deskami, by nie wpuścić do środka straszliwego fetoru z ulicy. Żona pierwszego ślepca wyszeptała, Wszystko pobrudzimy. Rzeczywiście, buty mieli umazane błotem i odchodami, raj wkrótce mógł przekształcić się w piekło, w którym, jak twierdzą mądre głowy, panuje morowe powietrze, straszliwy smród, cuchnie pleśnią, zgnilizną i to jest największą męką dla potępionych dusz, a nie rozpalone do białości obcęgi, smoła w kotłach oraz inne narzędzia tortur wywodzące się z kuchni lub kuźni. Od niepamiętnych czasów panie domu witały gości słowami, Wejdźcie, proszę, śmiało, nie zdejmujcie butów, wszystko się posprząta. Jednak nasza gospodyni, podobnie jak jej przyjaciele, dobrze wiedziała, że w świecie, w którym żyli, wszystko mogło stać się tylko brudniejsze, dlatego poprosiła wszystkich o zdjęcie butów i pozostawienie ich na klatce schodowej. Co prawda mieli również brudne stopy, ale jednak bez porównania czyściejsze od zabrudzonego obuwia, a to wszystko dzięki zapobiegliwości dziewczyny w ciemnych okularach, która rozdała im ręczniki i prześcieradła, by mogli się wytrzeć. Nieśmiało weszli do środka, żona lekarza zaś wrzuciła brudne buty do plastikowego worka w nadziei, że w wolnej chwili uda jej się wyszorować je na balkonie, co na pewno nie pogorszy stanu i zapachu otoczenia. Niebo znów pociemniało, zasnuły je gęste chmury, Przydałoby się trochę deszczu, westchnęła żona lekarza. Zostawiła worek na balkonie i zdecydowanym, pewnym krokiem wróciła do mieszkania. Zastała swych podopiecznych w pokoju, stali w milczeniu, gdyż mimo znużenia bali się usiąść, by nie pobrudzić krzeseł. Jedynie lekarz w skupieniu gładził meble, jakby robił pierwsze porządki po powrocie do domu, zostawiając na nich ślady rąk. Żona lekarza kazała im się rozebrać, Nie możecie zostać w tych ubraniach, są równie brudne jak buty, Mamy się rozebrać tutaj, przy wszystkich, pierwszy ślepiec nie krył wzburzenia, Tak nie można, Jeśli chcecie, mogę każdego z was zaprowadzić do innego pokoju, odpowiedziała z ironicznym uśmiechem, Nie będziecie musieli się wstydzić, Mnie to zupełnie nie przeszkadza, odezwała się żona pierwszego ślepca, Tylko ty wiesz, jak wyglądam nago, a nawet jeśli zapomniałeś, to i tak widziałeś mnie w gorszym stanie, mój mąż ma słabą pamięć, zwróciła się do innych, Nie rozumiem, po co przypominać przykre rzeczy, odburknął pierwszy ślepiec, Gdybyś był kobietą i musiał przeżyć to, co my, nie gadałbyś takich głupstw, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach, rozbierając zezowatego chłopca. Lekarz i stary człowiek z czarną opaską na oku nadzy już od pasa w górę zaczęli rozpinać spodnie. Czy mogę oprzeć się na twoim ramieniu, muszę zdjąć spodnie, spytał lekarza stary człowiek z czarną opaską na oku. Wyglądali zabawnie, a jednocześnie żałośnie, tak wychudzeni i brudni, że litość chwytała za serce. Lekarz zachwiał się i obaj runęli na ziemię, ale na szczęście nic im się nie stało i po chwili wybuchnęli śmiechem. Siedzieli na podłodze utytłani od stóp do głów ulicznym szlamem, z przyrodzeniem zwisającym między nogami, z owłosieniem przyprószonym siwizną, oto, co zostało z powagi i godności szacownego starca i wykształconego lekarza. Pani domu pomogła im wstać, niebawem zapadnie noc i nikt już nie będzie musiał się wstydzić. Ciekawe, czy są w domu świece, pomyślała i przypomniała sobie, że ma dwie stare lampy, jedną naftową ze szklanym kloszem, drugą oliwną z trzema otworami w podstawie. Zostało mi trochę oliwy, muszę tylko znaleźć knot, gdzie też go schowałam, zastanawiała się gorączkowo, Na dzisiaj powinno starczyć, jutro przejdę się po sklepach chemicznych, na pewno znajdę tam naftę, trudniej będzie z konserwami, po czym dodała, Szczególnie jeśli będę szukać ich w drogeriach. Uśmiechnęła się do siebie, myśląc, że nie jest tak źle, skoro nadal potrafi się z siebie śmiać. Dziewczyna w ciemnych okularach rozbierała się tak powoli, jakby miała na sobie kilka warstw ubrań. Kiedy już wydawało się, że za chwilę zrzuci z siebie ostatnią rzecz, pojawiała się kolejna szmatka, czyżby nagle stała się taka wstydliwa. Gdyby jednak żona lekarza podeszła bliżej, mimo brudu pokrywającego policzki dziewczyny, zauważyłaby na jej twarzy rumieniec wstydu. Trudno zrozumieć kobiety, jedna oblewa się rumieńcem, choć kiedyś szła do łóżka z każdym napotkanym mężczyzną, a druga stała się tak wyrozumiała, że gdyby dostrzegła zakłopotanie przyjaciółki, najspokojniej w świecie szepnęłaby jej do ucha, Nie wstydź się, on cię nie widzi, mając oczywiście na myśli swego męża. Pamiętamy przecież, jak ta bezwstydnica zaciągnęła go do łóżka. Cóż, każda kobieta to zagadka. Może był też inny powód, może któryś z pozostałych nagich mężczyzn i ją przyjął do swego łóżka.
Żona lekarza pozbierała rozrzucone ubrania, spodnie, koszule, jedną marynarkę, swetry, bluzki oraz brudną i lepką bieliznę, której nie odświeżyłoby żadne pranie. Zrobiła z nich tobołek i powiedziała, Poczekajcie, zaraz wracam. Wyszła na balkon i położyła rzeczy obok worka z butami, po czym sama zdjęła ubranie, wpatrując się w ciemne miasto pod ciężkim niebem. Żadnego okna nie rozświetlał choćby słaby płomień świecy, fasady kamienic pozostały czarne i niewzruszone, to nie było miasto, lecz masa smoły, która, zastygając, przybierała kształty domów, dachów i kominów. Wszystko było martwe i tonęło w ciemnościach. Na balkonie pojawił się pies pocieszyciel, którego zaniepokoiło zniknięcie żony lekarza. Jednak tym razem nie musiał zlizywać łez z policzków swej pani, gdyż jej rozpacz nie uzewnętrzniała się i oczy pozostały suche. Kobieta poczuła chłód i przypomniała sobie o bezradnych ślepcach, których zostawiła w salonie, pewnie wciąż czekali na kolejne instrukcje. Wróciła do mieszkania i w zapadającym mroku ujrzała przed sobą anonimowe, bezpłciowe postacie, niewyraźne plamy, ginące w mroku cienie. Jestem przewrażliwiona, pomyślała, Zapomniałam, że oni widzą inaczej, dla nich nie ma ciemności, toną w morzu mleka, ich ciała wypełnia oślepiająca biel. Westchnęła i powiedziała na głos, Zapalę lampę, teraz jestem równie ślepa jak wy, Czy jest już prąd, spytał zezowaty chłopiec, Nie, ale mam lampę oliwną, Co to takiego, spytał znów chłopiec, Potem ci pokażę. W jednej z plastikowych toreb znalazła zapałki, poszła do kuchni i wyjęła z szafki butelkę z odrobiną oliwy, nie potrzebowała jej wiele, urwała kawałek ścierki na knot i wróciła do pokoju. Spojrzała na staroświecką lampę i pomyślała, że po raz pierwszy do czegoś się przyda, choć pewnie nikt nie wyobrażał sobie, w jakich okolicznościach przejdzie chrzest bojowy, ani ludzie, ani zwierzęta, ani nawet lampy, nikt nie przypuszczał, jaki spotka ich los. Kiedy zapaliła knot, z trzech otworów zaczęły wydobywać się słabe, drżące płomyki, chwilami wydłużały się, sycząc, jakby chciały uciec w mroczną noc, to znów kurczyły się, zmieniając w małe, ogniste kule światła. Teraz lepiej, powiedziała żona lekarza, Zaraz przyniosę czyste ubrania, Zabrudzimy je, przypomniała jej dziewczyna w ciemnych okularach, która podobnie jak żona pierwszego ślepca wstydliwie zakrywała piersi i łono. Żona lekarza zastanawiała się, czy to przed nią się tak zakrywają, czy przed płomieniem lampy, który je oświetla. Lepiej mieć czyste ubranie na brudnym ciele niż odwrotnie, powiedziała. Wzięła lampę i poszła do szafy po czyste ubrania. Wróciła po chwili, niosąc stertę ubrań, spodnie, piżamy, fartuchy, spódnice, bluzki, sukienki, koszule, wszystko, co mogło się przydać do okrycia wynędzniałych ciał. Ślepcy różnili się wzrostem, ale przymusowy post sprawił, że wyglądali niemal jak rodzeństwo. Pomogła im się ubrać, zezowaty chłopiec dostał plażowe szorty lekarza, które nawet jemu ujęły kilka lat. Wreszcie możemy usiąść, westchnęła z ulgą żona pierwszego ślepca, Możesz nas zaprowadzić na miejsca, zwróciła się do żony lekarza, Nie znamy rozkładu mieszkania.
Salon wyglądał zwyczajnie, na środku stał mały stolik, po bokach kanapy, każdy bez trudu znalazł dla siebie miejsce. Po jednej stronie usiedli lekarz z żoną oraz stary człowiek z czarną opaską na oku, na drugiej sofie usadowili się dziewczyna w ciemnych okularach i zezowaty chłopiec, na trzeciej zaś pierwszy ślepiec i jego żona. Wszyscy byli wyczerpani. Chłopiec położył głowę na kolanach dziewczyny i natychmiast zasnął, zapominając o tajemniczej lampie. Siedzieli przez godzinę, napawając się nieoczekiwanym szczęściem, w słabym świetle nie było widać brudu na ich twarzach. Ktoś walczył ze snem, inni wpatrywali się błyszczącymi oczami w przestrzeń, pierwszy ślepiec ujął swoją żonę za rękę gestem charakterystycznym w chwilach, gdy odprężając ciało, osiągamy stan wewnętrznego wyciszenia. Zaraz przygotuję kolację, powiedziała żona lekarza, Ale przedtem chciałabym, żebyśmy ustalili reguły naszego współżycia, nie bójcie się, nie zacznę przemawiać jak sierżant, dla każdego znajdzie się miejsce do spania, mamy dwie sypialnie z małżeńskim łożem, reszta może spać tutaj, każdy na swojej kanapie, jutro poszukam jedzenia, skończyły nam się zapasy, chciałabym, żeby mi ktoś pomógł nieść torby, chodzi również o to, byście poznali drogę do domu, ulice i skrzyżowania, jeśli zachoruję albo oślepnę, co może wydarzyć się w każdej chwili, musicie nauczyć się samodzielności, jeszcze jedna sprawa, na balkonie stoi wiadro, do którego możecie się załatwiać, wiem, że z przykrością wychodzi się na dwór, szczególnie kiedy jest zimno i pada deszcz, ale powinniśmy dbać o czystość, nie zapominajmy o tym, jak wyglądało nasze życie podczas kwarantanny, straciliśmy resztki godności, upadliśmy tak nisko, że staliśmy się obojętni na to, co nas otacza, tu też może dojść do podobnej sytuacji, jednak o ile w szpitalu mogliśmy się usprawiedliwiać panującymi warunkami, o tyle tutaj odpowiadamy za siebie, możemy wybierać między dobrem a złem, tylko proszę, nie pytajcie, co jest dobre, a co złe, gdy ślepota była jeszcze rzadką chorobą, ludzie potrafili dokonywać wyborów, dobro i zło to dwa słowa określające nasz stosunek do innych, a nie to, co dzieje się w nas samych, tutaj trudno już w cokolwiek wierzyć, przepraszam za to przemówienie o moralności, ale nie wiecie, nie możecie wiedzieć, co to znaczy widzieć w świecie ślepców, nie jestem waszą królową ani wybranką losu, jestem zwykłym człowiekiem, który widocznie urodził się po to, by dać świadectwo tych wszystkich okropności, wy czujecie to, co się wokół dzieje, ale ja to również widzę, to tyle, a teraz chodźmy coś zjeść. Nikt nie zadawał pytań, tylko lekarz powiedział cicho, Jeśli kiedykolwiek odzyskam wzrok, będę z większą uwagą zaglądał ludziom w oczy, szukając w nich duszy, Duszy, spytał stary człowiek z czarną opaską na oku, Duszy, stanu ducha, nieważne. Nagle odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Każdy z nas nosi w sobie coś, czego nie można nazwać, ale co stanowi prawdę o nas samych. Wszystkich zaskoczyła ta uwaga, która padła z ust niewykształconej, prostej kobiety.
Żona lekarza przygotowała z nędznych resztek kolację i pomogła ślepcom zasiąść do stołu, przypominając, Jedzcie powoli, to najlepszy sposób, żeby oszukać żołądek. Pies pocieszyciel nie pojawił się na kolacji, widocznie odzwyczaił się od jedzenia, a poza tym uznał, że po porannej uczcie nie byłby mile widziany, nie chciał też swej płaczącej pani, która była dla niego jedyną liczącą się osobą w tym gronie, odejmować od ust strawy. Lampa oliwna cierpliwie czekała na prezentację, którą żona lekarza obiecała zezowatemu chłopcu. Daj mi ręce, powiedziała kobieta, gdy skończyli jeść, po czym wolno naprowadziła jego dłonie na lampę. Tu, jak widzisz, jest okrągła podstawa, tu część, na której osadzony jest klosz, tutaj wlewa się oliwę, uważaj, możesz się sparzyć, a tu są trzy otwory, raz, dwa, trzy, z nich wydobywa się płomień, tu jest knot, który można zrobić ze szmatki, jego koniec zanurzony jest w oliwie, wystarczy go zapalić i już mamy płomień, oczywiście, dopóki nie skończy się oliwa, Lampa daje słabe światło, ale wystarczy, by widzieć, Ja nie widzę, Kiedyś znów będziesz widział, podaruję ci wtedy tę lampę, Jakiego jest koloru, Widziałeś kiedyś mosiądz, Nie wiem, nie pamiętam, co to jest mosiądz, Żółty metal, Aha, chłopiec zamyślił się. Pewnie zaraz zapyta o matkę, pomyślała żona lekarza, ale pomyliła się. Chłopiec poprosił tylko o wodę, ponieważ bardzo chciało mu się pić, Musisz wytrzymać do jutra, nie mamy wody, lecz po chwili przypomniała sobie, że w zbiorniku nad muszlą klozetową znajdowało się jeszcze około pięciu litrów życiodajnej wody, z pewnością nie była gorsza od tej, jaką pili w szpitalu. Idąc ciemnym korytarzem, czuła się jak niewidoma. Po omacku przeszła do łazienki, podniosła klapę zbiornika i włożyła do niego palce, nie widziała wody, lecz poczuła jej chłód, zanurzyła szklankę, i tak oto ludzkość zatoczyła krąg i powróciła do swych brudnych, prymitywnych źródeł. Kiedy żona lekarza wróciła do jadalni, ślepcy wciąż siedzieli na swoich miejscach, a lampa oświetlała twarze wpatrzone w jej migocący płomień, zdawało się, że szepce im do ucha, Patrzcie, tu jestem, nasyćcie oczy moim światłem, bo niedługo zgasnę. Żona lekarza podniosła szklankę do ust zezowatego chłopca, Masz, pij, powiedziała, Powoli, nie spiesz się, poczuj jej smak, szklanka wody to teraz prawdziwy rarytas. Nie zwracała się do niego ani do nikogo przy stole, opowiadała całemu światu o cudzie, jakim jest szklanka życiodajnej wody. Gdzie ją znalazłaś, spytał mąż, Czy to woda deszczowa, Nie, wzięłam ją z rezerwuaru, Mieliśmy w domu jeszcze jedną butelkę wody mineralnej, Rzeczywiście, zawołała, Jakże mogłam zapomnieć, jedna była pełna, z drugiej wypiliśmy połowę, wspaniale, nie pij tego więcej, zwróciła się do chłopca, Za chwilę napijemy się czystej, źródlanej wody, chwyciła lampę i pobiegła do kuchni. Po chwili wróciła z butelką, migoczący płomień lampy oświetlał jej krystaliczną zawartość, bezcenny skarb. Potem przyniosła szklanki, najlepsze jakie miała, z prawdziwego kryształu, i wolno, celebrując każdy ruch, napełniła je, mówiąc, Pijmy. Drżące ręce odnalazły szklanki i niepewnie podniosły je do ust. Pijmy, powtórzyła żona lekarza. Na środku stołu świeciła lampa oliwna, która wyglądała jak słońce otoczone mgławicą gwiazd. Gdy odstawili puste szklanki, dziewczyna w ciemnych okularach i stary człowiek płakali.
Noc mieli niespokojną. Spali płytkim snem, jeden dręczący koszmar przechodził w drugi, z każdego zakamarka podświadomości wypełzały okruchy świeżych wspomnień, nowe sekrety, nowe pragnienia. Ślepcy ciężko wzdychali i szeptali przez sen, To nie moje koszmary, lecz sen odpowiadał, Jeszcze nie znasz swoich koszmarów. Tym sposobem dziewczyna w ciemnych okularach dowiedziała się, kim naprawdę był stary człowiek śpiący tuż obok niej, i tym sposobem on nabrał przekonania, że poznał historię życia dziewczyny, chociaż podobny sen nie zawsze otwiera te same drzwi. O świcie zaczęło padać. Zacinający deszcz z siłą uderzył w szybę, która wydała głuchy dźwięk. Żona lekarza otworzyła oczy, szepnęła, Ale pada, i znów je zamknęła. W pokoju panował mrok. Można jeszcze pospać, pomyślała. Poczuła jednak dziwny niepokój, jakby czekało na nią jakieś zadanie. Zdawało jej się, że deszcz powtarza monotonnie, Wstań, nie śpij, choć nie miała pojęcia, co przyniesie nowy dzień. Ostrożnie, by nie obudzić męża, wyszła z sypialni. Przechodząc przez salon stanęła na chwilę, by przyjrzeć się śpiącym na kanapach ślepcom, potem poszła do kuchni, gdzie najbardziej słychać było ulewę. Rękawem fartucha przetarła zaparowaną szybę i wyjrzała na dwór. Niebo wyglądało jak jedna wielka, kłębiąca się chmura, z której leją się strumienie wody. Na balkonie leżała sterta brudnych ubrań i plastikowy worek z butami, które należało umyć. Pranie. Resztki snu rozproszyła konieczność wypełnienia nowego zadania. Otworzyła drzwi, wyszła na balkon i po chwili była mokra od stóp do głowy, jakby stanęła pod wodospadem. Muszę to wykorzystać, pomyślała. Wróciła do kuchni i zebrała po cichu brudne naczynia oraz garnki, wszystko, co można było opłukać w deszczu, który zacinał ostro, targany podmuchami wiatru, przypominając wielką, szeleszczącą miotłę omiatającą dachy domów. Wyniosła talerze i garnki na balkon, po czym ustawiła je wzdłuż ściany. Wreszcie miała wystarczająco dużo wody, by zrobić pranie i wyszorować cuchnące buty. Żeby tylko nie przestało padać, powtarzała w duchu, gorączkowo szukając w kuchni mydła, detergentów, szczotek, które pozwoliłyby choć trochę zmyć cuchnący brud, jaki osadził się na ich duszach. Na ciele, poprawiła na głos swą metafizyczną myśl, Czy to nie jedno i to samo. Chcąc przekonać się o słuszności tych słów oraz powiązać to, co zostało powiedziane, z tym, co zostało pomyślane, zrzuciła z siebie mokry fartuch i wystawiwszy nagie ciało na czułe głaskanie, to znów na bezlitosne smaganie deszczu, zabrała się do prania. Ulewa była tak silna, że nie usłyszała kroków na balkonie. To dziewczyna w ciemnych okularach i żona pierwszego ślepca wyszły na dwór, wiedzione przeczuciem, intuicją, głosem wewnętrznym, który kazał im opuścić łóżka. Trudno dociec, czy te same szepty wskazały im drogę na balkon, tego się nie dowiemy, odpowiedzi może być wiele. Pomóżcie mi, krzyknęła żona lekarza, gdy je zobaczyła, Jak mamy pomóc, skoro nie widzimy, spytała żona pierwszego ślepca, Najpierw zdejmijcie ubrania, będzie mniej do suszenia, Ale my nie widzimy, powtórzyła żona pierwszego ślepca, Nieważne, na pewno na coś się przydamy, odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Pranie skończę później, na razie wyczyściłam to, co było najbrudniejsze, powiedziała żona lekarza, A teraz do roboty, jesteśmy jedyną kobietą na świecie, która ma sześć rąk i parę zdrowych oczu. Być może w oknach naprzeciwko stali ślepcy z czołami przylepionymi do zimnych szyb, mężczyźni i kobiety, którzy zbudzeni odgłosami szalejącej wichury wdychali zimne powietrze mijającej nocy, wspominając czasy, gdy widzącymi oczami obserwowali deszczowe niebo. Na pewno jednak nie przypuszczali, że po balkonie biegają trzy nagie kobiety, nagusieńkie jak je Pan Bóg stworzył, które jak obłąkane, bo nie można inaczej nazwać kogoś, kto na golasa i do tego w takim stanie paraduje pod nosem sąsiadów, nawet jeśli są ślepi, tańczyły w deszczu, są rzeczy, których nie wypada robić, strugi wody spływają im po piersiach, toczą się wolno i giną w gęstwinie włosów łonowych, cienkimi strużkami leją się po udach. Może zbyt surowo je oceniamy, być może jest to najpiękniejsza i najwznioślejsza scena, która wydarzyła się w tym mieście. Z balkonu spływa pachnący dywan piany, który kusi i wzywa, któż nie chciałby zanurzyć się w tej bieli, umyć ciała i oczyścić duszy, stać się naprawdę nagim. Na szczęście widzi nas tylko Pan Bóg, zauważyła żona pierwszego ślepca, która pomimo tylu rozczarowań i bolesnych doświadczeń wciąż wierzyła, że Bóg nie oślepł. Myślę, że on też nas nie widzi, niebo jest nazbyt zachmurzone, odparła żona lekarza, Za to ja was widzę, Czy bardzo zbrzydłam, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Jesteś chuda i brudna, ale nigdy nie będziesz brzydka, A ja, spytała żona pierwszego ślepca, Ty też jesteś brudna i wychudzona, nie tak piękna jak ona, ale o wiele ładniejsza ode mnie, To ty jesteś piękna, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach, Skąd wiesz, skoro nigdy mnie nie widziałaś, Śniłaś mi się dwa razy, Kiedy, Ostatnio dziś w nocy, Miałaś ładny sen, bo poczułaś się pewnie i byłaś spokojna, marzyłaś o swoim domu, to normalne po tym, co przeszliśmy, w twoim śnie byłam domem, a żeby mnie wyśnić, musiałabyś mnie zobaczyć, więc wymyśliłaś sobie piękną twarz, Ja też uważam, że jesteś piękna, a nigdy mi się nie śniłaś, wtrąciła żona pierwszego ślepca, Jak widać ślepota jest dobrodziejstwem dla brzydkich, Nie jesteś brzydka, Nie, ale mam parę zmarszczek tu i tam, Ile masz lat, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Niedługo skończę pięćdziesiąt, Jak moja mama, A ona, Co ona, Czy nadal jest ładna, Kiedyś wyglądała lepiej, Widzisz, wszystkich czeka to samo, nikomu nie ubywa lat, Ty jesteś inna, powiedziała żona pierwszego ślepca. Mowa ludzka jest jak przebranie, ukrywa to, co istotne, słowa łączą się i błądzą, bez celu, lecz nagle, dzięki trzem, czterem wyrazom lub same z siebie, odnajdują wyjście, wystarczy jakiś zaimek osobowy, przysłówek, czasownik, jeden przymiotnik i już bezkształtna masa słów zyskuje siłę, wypływa na powierzchnię, objawia wzruszeniem na twarzy, w oczach, nadaje kształt uczuciom, bywa, że dają o sobie znać nadwerężone nerwy, które znoszą wiele, znoszą wszystko, jak odbijająca ciosy zbroja, ale do czasu. Żona lekarza ma nerwy ze stali, lecz i na nią przychodzi czas, stoi naga, drżąca i zalewa się łzami z powodu jakiegoś zaimka, przysłówka, czasownika, jednego przymiotnika, które są tylko częściami mowy, umownym podziałem gramatycznym, pozostałe dwie kobiety, tamte kobiety, również zaczynają szlochać i obejmują się nawzajem jak w modlitewnym uniesieniu, trzy nagie gracje tańczące w strugach deszczu. Są to jednak chwile, które nie mogą trwać wiecznie, kobiety mokną już od ponad godziny i za parę minut poczują chłód. Zimno mi, odzywa się dziewczyna w ciemnych okularach. Nie da się bardziej wyczyścić ubrań, natomiast buty lśnią jak nigdy, teraz tylko trzeba umyć cuchnące ciała. Kobiety wcierają pianę we włosy, szorują sobie nawzajem plecy, śmieją się tak, jak kiedyś śmiały się w ogrodzie dziewczynki grające w ciuciubabkę, w odległych czasach, gdy jeszcze widziały. Wstaje dzień, przez pochmurne ramię poranka nieśmiało wygląda słońce, ale znów kryje się za chmurami, deszcz robi się coraz słabszy. Praczki wracają do kuchni, wycierają się ręcznikami, które żona lekarza przyniosła z szafki w łazience. Ich skóra nieprzyjemnie pachnie detergentem, ale trudno, przecież nie mają mydła, jak mówi, na bezrybiu i rak ryba, choć tu wszyscy czują się tak, jakby niczego im nie brakowało, być może dlatego, że potrafią mądrze gospodarować tym, co mają. W końcu jednak trzeba się ubrać, raj był na balkonie, nie tu. Fartuch żony lekarza jest całkiem mokry, dlatego kobieta wkłada sukienkę w kwiatki i wygląda w niej przepięknie.
Kiedy wróciły do salonu, zastały starego człowieka z czarną opaską siedzącego na kanapie z opuszczoną głową i rękami splecionymi na karku. Chude palce ginęły w siwych, cienkich strąkach włosów, które opadały mu na szyję. Siedział nieruchomo, jakby całą siłą woli chciał zatrzymać uciekające myśli lub odwrotnie, wyrzucić je wszystkie z siebie. Mimo to usłyszał, jak wchodziły, wiedział, co robiły, wiedział, że były nagie, i to nie dlatego, że cudem odzyskał wzrok i jak starcy podglądał nie jedną, lecz trzy kąpiące się Zuzanny, nie, nadal był ślepy. Stanął jedynie za kuchennymi drzwiami i przysłuchiwał się ich rozmowie, wsłuchiwał w ich śmiech, plusk wody, szelest deszczu, wdychał zapach detergentów, a gdy wrócił do pokoju, nie mógł się nadziwić, że na świecie wciąż tętni życie, i zastanawiał się, czy nadal wolno mu z niego korzystać. Kobiety umyły się, powiedziała żona lekarza, Teraz kolej na mężczyzn, Nadal pada, spytał stary człowiek z czarną opaską, Tak, na balkonie stoją miski z wodą, Wolałbym umyć się w łazience, w balii, odparł, akcentując ostatnie słowo, jakby w ten sposób chciał podkreślić swój podeszły wiek, przypomnieć, że w jego czasach ludzie kąpali się w balii, a nie w wannie. Po chwili namysłu dodał, Jeśli, oczywiście, pozwolisz, Nie pobrudzę ci mieszkania, postaram się nie zamoczyć podłogi, Jak wolisz, przyniosę miskę, odparła żona lekarza, Pomogę ci, Nie trzeba, Chciałbym się na coś przydać, nie jestem inwalidą, No dobrze, chodźmy. Wciągnęła do środka miskę z wodą i nakierowując na nią ręce starego człowieka, powiedziała, Trzymaj, teraz, i razem podnieśli naczynie. Dobrze, że jesteś, bez ciebie nie dałabym sobie rady, Znasz to przysłowie, Jakie przysłowie, Praca starca funta kłaków warta, lecz głupi ten, co nią pogardza, Wydaje mi się, że brzmi ono nieco inaczej, Wiem, tam gdzie powiedziałem starzec, powinno być dziecko, zamiast pogardza powinno być nie nagradza, ale przysłów nie można powtarzać w nieskończoność w tej samej formie, jeśli sens ich ma pozostać ten sam, trzeba je dostosowywać do życia, Ale z ciebie filozof, Bzdury, jestem po prostu starym człowiekiem. Przelali wodę do wanny i żona lekarza przypomniała sobie, że jednak ma w szafce kostkę mydła. Dała je staremu człowiekowi. Weź, będziesz ładnie pachniał, ładniej od nas, możesz mydlić się do woli, w sklepach nie ma jedzenia, ale mydła jest pod dostatkiem, Dziękuję, Uważaj, nie poślizgnij się, poproszę mojego męża, żeby ci pomógł, Nie, dziękuję, wolę umyć się sam, Jak chcesz, daj mi rękę, masz tu maszynkę i pędzel, gdybyś chciał się ogolić, Dziękuję. Kiedy żona lekarza wyszła, stary człowiek z czarną opaską na oku zdjął piżamę, którą dostał poprzedniego wieczoru, po czym ostrożnie wszedł do wanny. Woda była zimna, a do tego ledwo zakrywała dno, nie było porównania z radosnym tańcem roześmianych kobiet w strugach deszczu. Stary człowiek ukląkł i sprawdził, ile jest wody, potem nabrał jej w dłonie i chlusnął na pierś. Była tak lodowata, że na chwilę zaparło mu dech, ale chcąc mieć to już za sobą, oblał się cały. Zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć, w końcu powoli, dokładnie namydlił ciało, ramiona, pierś, brzuch, podbrzusze, przyrodzenie, pachwiny. Wyglądam gorzej niż zwierzę, pomyślał, szorując chude uda, kolana, pięty, zdzierając skorupę brudu, która przylgnęła do niego jak druga skóra. Poczekał chwilę, by mydło wniknęło w zaschłą warstwę nieczystości. Przypomniał sobie, że musi umyć głowę, podniósł ręce, by zdjąć opaskę, Ty też potrzebujesz mydła, mruknął pod nosem i wrzucił ją do wody. Czuł, że jego ciało powoli się rozgrzewa, zamoczył głowę i umył włosy. Wyglądał jak bałwan z piany, cały biały w morzu mleka, w którym nikt go nie znajdzie, ale mylił się, nagle poczuł na plecach czyjeś ręce zgarniające pianę z jego ramion i piersi, powoli, okrężnymi ruchami zmywające brud, jakby dokładnością próbowały nadrobić niedociągnięcia wynikające ze ślepoty. Stary człowiek chciał spytać, Kim jesteś, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, a jego ciało przeszył dreszcz, choć nie czuł zimna. Kobiece ręce okrężnymi ruchami wcierały pianę w jego ciało. Nie powiedziała, Jestem żoną lekarza, albo, Jestem żoną pierwszego ślepca, Jestem dziewczyną w ciemnych okularach. W pewnej chwili dłonie cofnęły się, dały się słyszeć czyjeś kroki, dźwięk zamykanych drzwi i zapadła cisza. Stary człowiek z czarną opaską na oku został sam, wciąż klęczał w wannie, jakby błagał kogoś lub coś o litość, cały drżał. Kto to był, zastanawiał się gorączkowo, Na pewno żona lekarza, jedyna widząca osoba, nasza ostoja, żywicielka, ta, która potrafi dyskretnie pomagać i wspierać. To podpowiadał mu rozum, ale stary człowiek dawno przestał wierzyć rozumowi. Wciąż nie mógł opanować drżenia rąk, nie wiedział, czy trzęsie się z zimna, czy z emocji. Znalazł opaskę na dnie wanny, wycisnął z niej wodę, wygładził i zawiązał wokół głowy, gdy miał ją na sobie, nie czuł się taki nagi. Kiedy czysty i pachnący wszedł do salonu, żona lekarza zauważyła, Oto porządnie ogolony i umyty mężczyzna, po czym dodała głosem osoby, która nagle przypomniała sobie o karygodnym zaniedbaniu, jakiego się dopuściła, Jaka szkoda, pewnie nie mogłeś umyć sobie pleców. Stary człowiek z czarną opaską na oku nie odpowiedział, tylko w duchu przyznał sobie rację, nie warto wierzyć rozumowi.
Resztki zapasów dostały się zezowatemu chłopcu. Dorośli musieli poczekać na kolejną dostawę żywności. W spiżarni znalazło się jeszcze kilka słoików kompotu, suszone owoce, cukier, parę herbatników, stare tosty, ale obiecali sobie, że to wszystko zostawią na czarną godzinę i że póki się da, dzień w dzień będą zdobywać swój chleb powszedni. Jedynie niekorzystny zbieg okoliczności mógł sprawić, że wrócą z pustymi rękami, wtedy będą musieli zadowolić się dwoma herbatnikami i łyżeczką kompotu. Mamy truskawkowy lub brzoskwiniowy, co kto woli, do tego kilka orzechów, a na koniec deser, szklanka wody. Żona pierwszego ślepca zgłosiła się na ochotnika, chciała pomóc w zdobywaniu żywności, uważała, że jej mąż nie da sobie rady i że we dwoje bardziej się przydadzą. Dodała również, że jeśli to możliwe, chciałaby wstąpić do swego mieszkania, które znajduje się w tej samej dzielnicy, może opuścili je już nieproszeni goście albo zamieszkali tam krewni sąsiadów, którzy przyjechali ze wsi, uciekając przed epidemią, bo wiadomo, że w mieście człowiek zawsze sobie jakoś poradzi. Wyszli we troje ubrani w to, co na chybił trafił wyjęli z szafy, gdyż ich własne rzeczy jeszcze nie wyschły. Niebo wciąż było zachmurzone, ale przestało padać. Gwałtowna ulewa zmyła ze stromych ulic śmieci, które piętrzyły się teraz w dole, odsłaniając czyste, wymyte chodniki. Miejmy nadzieję, że znów zacznie padać, nie daj Boże, żeby teraz wyszło słońce, zauważyła żona lekarza, Wszędzie czuć zgniliznę, Umyliśmy się i dlatego zwracamy uwagę na przykre zapachy, powiedziała żona pierwszego ślepca, którą skwapliwie poparł mąż, chociaż od zimnej kąpieli nabawił się przeziębienia. Na ulice wyległy tłumy ślepców, ludzie mogli wreszcie swobodnie poruszać się po czystych chodnikach i załatwiać swoje naturalne potrzeby, które wciąż odczuwali, mimo iż marnie jedli i pili. Wszędzie wałęsały się psy węszące z nosami przy ziemi. Czasem zanurkowały w stercie śmieci, jeden z nich właśnie wydobył zdechłego szczura, który utopił się w czasie deszczu, rzecz niebywała, świadcząca o sile ostatniej ulewy. Być może szczur dał się zaskoczyć burzy w złym miejscu i nie zdążył wykorzystać swych znanych umiejętności pływackich. Pies pocieszyciel trzymał się z dala od starych kompanów, z którymi niegdyś wypuszczał się na łowy. On już dokonał swego życiowego wyboru, choć nie czekał też na resztki z pańskiego stołu. Już coś złapał i pracowicie przeżuwał, sterty śmieci kryją w sobie niewyobrażalne skarby, wystarczy tylko zanurkować. To samo będą musieli zrobić również pierwszy ślepiec i jego żona, oni także będą musieli zanurkować w morzu mleka i odnaleźć drogę powrotną do domu. Poznali już cztery skrzyżowania wokół domu, w którym teraz mieszkali, cztery rogi ulic, które mają im służyć jako punkty odniesienia. Ślepców nie obchodzi, czy to wschód, zachód, północ czy południe, potrzebują drogowskazów, które rozpoznają ich ręce i pozwolą obrać właściwą drogę. Dawniej, gdy niewidomych było jeszcze niewielu, używali oni białych lasek, którymi stukali o ziemię i dotykali ścian budynków, jakby za pomocą tajnego kodu odnajdywali właściwą drogę. Teraz jednak, gdy oślepł cały świat, wśród ciągłych hałasów, ciągłego stukania i pukania, laska stałaby się całkowicie bezużyteczna, nie mówiąc o tym, że jej biel zginęłaby w świetlistej jasności. Jak wiemy, psy znajdowały się w lepszej sytuacji, co prawda miały słaby wzrok, ale za to instynkt i wspaniały węch pozwalały im bezbłędnie trafiać do celu. Pies pocieszyciel podniósł nogę i zaznaczył róg ulicy, by w razie potrzeby trafić tu bez trudu. Żona lekarza rozglądała się pilnie, szukając sklepów spożywczych, by móc zapełnić pustą spiżarnię. Pomimo spustoszenia od czasu do czasu w starych, małych sklepikach dało się zauważyć jakiś worek fasoli lub grochu, gdyż rośliny strączkowe nie cieszyły się powodzeniem, wiadomo, że trzeba je gotować, a do tego potrzebna jest woda, obecnie najbardziej poszukiwany towar w mieście. Wybór w sklepach wyraźnie zmalał. A jednak, ziarnko do ziarnka, uzbiera się miarka. Żona lekarza nie przywiązywała wielkiej wagi do przysłów, musiała jednak coś zapamiętać z ludowych mądrości, gdyż napełniła fasolą i grochem dwie plastikowe torby. Pomyślała, że ugotuje je w wodzie, w której się moczyły i którą po ugotowaniu wypiją zamiast zupy. Jak widać, nie tylko w przyrodzie nic nie ginie, zawsze coś da się wykorzystać. Trudno zrozumieć, dlaczego dźwigali ciężkie worki z fasolą, mając taki szmat drogi do przebycia, mieszkanie pierwszego ślepca i jego żony znajdowało się daleko, ale widocznie człowiek najedzony nigdy nie pojmie głodnego. W domu wszystko się przyda, mawiała babka żony lekarza, nie dodając jednak, że czasem trzeba przemierzyć pół świata, by to coś zdobyć, a to właśnie czyniła nasza trójka, wybierając najdłuższą z możliwych dróg. Gdzie jesteśmy, spytał pierwszy ślepiec, a żona lekarza dokładnie opisała mu miejsce, gdzie się znajdowali, Tutaj straciłem wzrok, stałem na światłach, Tak, zgadza się, to chyba jest to skrzyżowanie, Nie do wiary, szepnął, Wolę nie przypominać sobie, co przeżyłem zamknięty w samochodzie, kiedy ludzie tłukli pięściami w okna, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko krzyczałem, że jestem ślepy, a potem pojawił się ten złodziej, który odwiózł mnie do domu, Biedny człowiek, westchnęła żona pierwszego ślepca, Już nigdy nie ukradnie samochodu, Tak bardzo boimy się śmierci, że nawet usprawiedliwiamy zmarłych, powiedziała żona lekarza, To tak, jakbyśmy prosili o wybaczenie, zanim przyjdzie nasza kolej, A ja wciąż mam wrażenie, że śnię, westchnęła żona pierwszego ślepca, Śnię, że oślepłam, Kiedy czekałem w domu na twój powrót, czułem to samo, wyznał pierwszy ślepiec. Minęli skrzyżowanie, gdzie wydarzył się opisany wypadek, teraz wspinali się stromymi, wąskimi uliczkami, gubiąc się w labiryncie miasta. Żona lekarza słabo znała te okolice, lecz pierwszy ślepiec szedł pewnie, ani razu nie zbaczając z trasy, ona czytała mu nazwy ulic, on wydawał polecenia, Teraz w lewo, teraz w prawo, w końcu powiedział, Jesteśmy na miejscu, dom jest po lewej stronie, mniej więcej w połowie ulicy, Jaki numer, spytała żona lekarza, lecz nie pamiętał. Niemożliwe, żebym zapomniał, po prostu wyleciało mi z głowy. Nie wróżyło to niczego dobrego, jeśli ludzie zapominają, gdzie jest ich dom, to co będzie dalej. Na szczęście w wyprawie brała udział również jego żona. Słyszymy teraz jej głos, który bez wahania recytuje adres. Dzięki temu uniknęli błądzenia od domu do domu i obmacywania każdych drzwi. Był to desperacki pomysł pierwszego ślepca, który wierzył, że dom w magiczny sposób przyciągnie jego ręce, że dotykiem rozpozna kawałek metalu, drewno, raz, dwa, trzy i już mamy obraz wyczarowany z kawałków wyobraźni. Weszli na klatkę schodową, Żona lekarza szła pierwsza, Na którym piętrze mieszkacie, spytała, Na trzecim, odparł bez wahania pierwszy ślepiec, na szczęście z jego pamięcią nie było tak źle, jak przypuszczał, to normalne, że niektóre rzeczy się zapomina, inne zostają w pamięci. Pamiętał na przykład, jak wchodził tymi drzwiami, kiedy stracił wzrok. Na którym piętrze pan mieszka, spytał wtedy człowiek, który potem ukradł mu samochód, Na trzecim, odparł, Jedyną różnicą było to, że tym razem nie jechali windą, lecz szli niewidocznymi schodami, które tonęły jednocześnie w mroku i w roziskrzonej bieli, w jednych oczach była ciemność, w drugich oślepiające słońce, a może blask dopalającej się świecy. Żona lekarza szybko przyzwyczaiła się do ciemności, po drodze zderzyli się z dwiema schodzącymi kobietami. Być może też mieszkały wyżej, na trzecim piętrze, ale nikt już nie zadawał pytań, nawet sąsiedzi nie byli tacy wścibscy jak dawniej.
Drzwi były zamknięte. Co teraz zrobimy, spytała żona lekarza, Spróbuję jeszcze raz, powiedział pierwszy ślepiec i zapukał do drzwi, raz, drugi, trzeci, Nikogo nie ma, powiedziało któreś z nich, ale w tym samym momencie drzwi uchyliły się. Nie ma się co dziwić, że tak długo to trwało, trudno wymagać od ślepca, aby błyskawicznie zareagował na czyjeś stukanie. Kto tam, o co chodzi, spytał mężczyzna, który stanął w progu. Wyglądał na osobę wykształconą i kulturalną. Kiedyś tu mieszkałem, odezwał się były właściciel, Ach tak, odparł krótko mężczyzna, po czym zapytał, Czy jest pan sam, Nie, jest ze mną żona i nasza przyjaciółka, Dlaczego mam wierzyć, że to pańskie mieszkanie, Łatwo to udowodnić, odezwała się żona pierwszego ślepca, Mogę dokładnie opisać, co znajduje się w środku. Człowiek milczał przez chwilę, po czym powiedział, Proszę wejść. Żona lekarza przepuściła ślepców, tym razem nie potrzebowali przewodniczki. Jestem sam, moi znajomi wyszli zdobyć coś do jedzenia, nieznajomy zawahał się, Powinienem chyba powiedzieć znajome, lecz pewnie zabrzmiałoby to podejrzanie, przerwał i po chwili dodał, Ale uważam, że powinni państwo o tym wiedzieć, Co pan ma na myśli, odezwała się żona lekarza, Mówię o mojej żonie i dwóch córkach, Dlaczego rodzaj rzeczownika ma dla pana takie znaczenie, Bo jestem pisarzem, a dla pisarza słowa są bardzo ważne. Pierwszy ślepiec poczuł się wyróżniony, Patrzcie państwo, pisarz w moim domu. Korciło go, by zapytać, jak się nazywa, ale bał się, że popełni nietakt. Może nawet znał to nazwisko albo nawet czytał jego książkę. Kiedy zastanawiał się, jakie pytanie wypada mu zadać, jego żona spytała wprost, Jak się pan nazywa, Ślepcy nie mają imion i nazwisk, ja to mój głos, reszta nie ma znaczenia, Ale kiedyś pisał pan książki i figuruje na nich pańskie nazwisko, zauważyła żona lekarza, Skoro nikt ich nie czyta, to tak, jakby nie istniały. Pierwszy ślepiec poczuł, że temat rozmowy zaczyna odbiegać od spraw, które go najbardziej interesowały. Jak pan się tu znalazł, spytał, Zwyczajnie, nie mieszkam już w swoim domu, zajęli go obcy ludzie, na nic zdały się perswazje, mało brakowało, a zrzuciliby nas ze schodów, Mieszkał pan daleko stąd, Nie, Próbował pan tam wracać, spytała żona lekarza, Przecież ludzie przemieszczają się z miejsca na miejsce, Próbowałem jeszcze dwukrotnie, Nadal tam są, Tak, Co pan teraz zrobi, to my jesteśmy właścicielami tego mieszkania, przypomniał pierwszy ślepiec, Czy wyrzuci nas pan za drzwi, Nie ten wiek i nie to zdrowie, ale nawet gdybym miał siłę, nie odwołałbym się do tak drastycznych metod, pisarz uczy się cierpliwości, jest mu ona niezbędna przy pisaniu książek, Opuści pan nasze mieszkanie czy nie, Tak, jeśli nie ma innego wyjścia, Myślę, że nie ma, A może mieszkają państwo razem z przyjaciółmi, zaczął ostrożnie pisarz. Żona lekarza domyśliła się, do czego zmierza. Tak jest, Jeśli państwo pozwolą, chciałbym coś zaproponować, Słuchamy, Proponuję, żeby zostało po staremu, w tej chwili wszyscy mamy dach nad głową, obiecuję, że będę sprawdzał, co się dzieje w moim domu, jeśli się zwolni, wrócę do siebie, a gdy się wyprowadzę, państwo wprowadzicie się tutaj, Nie podoba mi się ten pomysł, Wiem, że się panu nie podoba, ale podejrzewam, że drugie rozwiązanie jeszcze mniej pana zadowoli, Mianowicie, Mogą się państwo wprowadzić, nawet w tej chwili, Teraz, Tak, będziemy mieszkać razem, Nie ma mowy, przerwała mu żona pierwszego ślepca, Póki co, niech wszystko zostanie po staremu, a potem się zastanowimy, Mam jeszcze jeden pomysł, powiedział pisarz, Jaki, spytał pierwszy ślepiec, Możecie nas traktować jak swoich gości, Nie, na razie niczego nie zmieniajmy, powtórzyła żona pierwszego ślepca, Zostaniemy u naszej przyjaciółki, chyba nie muszę pytać, czy się zgodzisz, zwróciła się do żony lekarza, Dobrze wiesz, że się zgadzam, Dziękuję państwu, powiedział pisarz, Prawdę mówiąc, od dawna przypuszczałem, że zjawią się prawowici właściciele mieszkania, To naturalne, że pan tu zamieszkał, kiedy jest się ślepym, ogranicza się swoje potrzeby do tego, co w danej chwili znajduje się pod ręką, zauważyła żona lekarza, Jak państwo przeżyli pierwszy okres epidemii, Trzy dni temu wyszliśmy ze szpitala, byliśmy internowani, Ach, to ta słynna kwarantanna, Tak, było to ciężkie przeżycie, Bardzo ciężkie, wtrąciła żona pierwszego ślepca, Pan jest pisarzem i jak przed chwilą pan powiedział, zna się na słowach, więc na pewno pan wie, że przymiotniki są bezużyteczne, zauważyła spokojnie żona lekarza, Gdy na przykład ktoś zabije człowieka, wystarczy powiedzieć to zwyczajnie, zabił człowieka, gdyż czyn ten sam w sobie jest przerażający i nie potrzebuje przymiotników, Czy to znaczy, że mamy za dużo słów, To znaczy, że mamy za mało uczuć, A może przestaliśmy je nazywać, I dlatego je tracimy, Proszę mi opowiedzieć, jak wyglądało życie podczas kwarantanny, Po co, Jestem pisarzem, Trudno zrozumieć coś, czego się nie widziało, Pisarz jest zwykłym człowiekiem, nie może być wszędzie naraz i wszystkiego przeżywać, musi pytać i używać wyobraźni, Kiedyś panu opowiem, może napisze pan o tym książkę, Już zacząłem, Przecież jest pan ślepy, Ślepcy też mogą pisać, Zdążył pan nauczyć się brajla, Skądże znowu, No to jak pan pisze, spytał pierwszy ślepiec, Zaraz to państwu zademonstruję, pisarz wstał z krzesła, wyszedł, a po chwili wrócił z kartką papieru i długopisem, Oto ostatnie zdanie, które napisałem, My nie widzimy, powiedziała żona pierwszego ślepca, Ja też, To jak pan pisze, spytała żona lekarza, widząc gęsto zapisaną kartkę, na której widać było zlewające się linie, To proste, uśmiechnął się pisarz, Za pomocą palców, kładę papier na niezbyt twardej powierzchni, choćby na pliku innych kartek, a potem piszę, Jak może pan pisać, spytał pierwszy ślepiec, Długopis to bardzo przydatne narzędzie, nawet dla ślepego pisarza, co prawda nie mogę przeczytać tego, co napisałem, ale wiem, gdzie skończyłem, z łatwością wyczuwam wklęśnięcia na papierze, i tak powoli zapełniam całą kartkę, próbując zachować odstęp między liniami, to bardzo proste, Czasem linie się zlewają, zauważyła żona lekarza, delikatnie biorąc od pisarza kartkę papieru, Skąd pani wie, Widzę, Jak to, odzyskała pani wzrok, kiedy, spytał zaskoczony, Jestem chyba jedyną osobą, która nigdy go nie straciła, Jak to możliwe, Nie wiem, pewnie nie ma na to żadnego wyjaśnienia, Czyli widziała pani to wszystko, co się zdarzyło podczas epidemii, Niestety, nie miałam innego wyjścia, Ilu was internowano, Około trzystu, Jak długo was trzymali, Od wybuchu epidemii, Wyszliśmy dopiero trzy dni temu, tak jak panu mówiłam, A ja byłem pierwszą ofiarą choroby, odezwał się pierwszy ślepiec, To musiało być straszliwe przeżycie, Znowu to samo określenie, zauważyła żona lekarza, Przepraszam, pewnie wszystko, co napisałem do tej pory, to wierutna bzdura, zacząłem pisać, kiedy oślepła moja rodzina, O czym pan pisał, O tym, co przeszliśmy, o życiu, Każdy powinien mówić o własnych doświadczeniach, a jeśli nie wie, pyta innych, Właśnie to zrobiłem, A ja panu odpowiem, nie wiem kiedy, ale obiecuję, że tu wrócę, odparła żona lekarza, wręczając pisarzowi zapisaną kartkę, Nie pogniewa się pan, jeśli poproszę, żeby mi pan pokazał swój warsztat pracy, Ależ oczywiście, że nie, Czy my też możemy tam pójść, spytała żona pierwszego ślepca, To przecież wasz dom, powiedział krótko pisarz, Ja tu jestem tylko gościem. Zaprowadził ich do sypialni, gdzie stało małe biurko, a na nim lampa naftowa. Słabe światło wpadające przez okno wydobywało z mroku kolejne przedmioty, po lewej stronie leżał czysty papier, po prawej zapisane strony przyszłej książki, w środku w połowie zapisana kartka. Obok lampy leżały dwa nowe długopisy. Tu pracuję, powiedział pisarz. Mogę zobaczyć, spytała żona lekarza i nie czekając na odpowiedź, wzięła do ręki zapisane kartki. Było ich około dwudziestu, rzuciła okiem na nierówne, chwiejne pismo, na słowa wyryte ślepą ręką w papierowej bieli. Jestem tu gościem, powiedział przed chwilą pisarz, a to, co teraz oglądała, było śladem jego krótkiej bytności. Położyła mu rękę na ramieniu, a on ujął jej dłoń i powoli podniósł do ust, Niech mi się pani nie zagubi, proszę się nie dać zagubić, szepnął, a jego słowa zabrzmiały tajemniczo i zaskakująco, jakby wypowiedział je, myśląc o czymś innym. Wrócili do domu obładowani zapasami jedzenia, które miało starczyć na najbliższe trzy dni. Żona lekarza oraz pierwszy ślepiec, bardzo podekscytowany, opowiedzieli o wyprawie. Nieuchronnie zbliżała się noc, przed snem żona lekarza przeczytała zebranym kilka stron książki, którą przyniosła z biblioteczki. Zezowaty chłopiec, znużony poważną treścią, usnął z głową na kolanach dziewczyny w ciemnych okularach, opierając się nogami o uda starego człowieka z czarną opaską na oku.
Dwa dni później lekarz zwierzył się żonie, że chciałby sprawdzić, w jakim stanie znajduje się jego gabinet. Co prawda nie ma to teraz znaczenia, ale może kiedyś ludzie odzyskają wzrok i moja aparatura okaże się jeszcze przydatna do badań, chyba nic nie zginęło, Możemy iść w każdej chwili, Jeśli nie macie nic przeciwko temu, pójdę z wami, a przy okazji chciałabym sprawdzić, co się dzieje u mnie w domu, poprosiła dziewczyna w ciemnych okularach, Nie przypuszczam, żeby wrócili moi rodzice, ale to mi poprawi samopoczucie, Dobrze, po drodze wstąpimy do ciebie, uspokoiła ją żona lekarza. Więcej chętnych do wyprawy w rodzinne strony nie było. Pierwszy ślepiec i jego żona wiedzieli, że na razie nie mają po co wracać do domu, w podobnej sytuacji, choć z innych powodów, znajdował się stary człowiek z czarną opaską na oku, a zezowaty chłopiec nadal nie mógł sobie przypomnieć, gdzie mieszkał. Niebo było bezchmurne, wyglądało na to, że ulewne deszcze już nie wrócą, słabe promienie słońca ogrzewały twarz. Nie wyobrażam sobie, jak będziemy żyć, gdy nadejdą upały, powiedział ponuro lekarz, Wszystko zacznie gnić, Na ulicach jest pełno zdechłych zwierząt, czasem nawet ludzkich zwłok, kto wie, ilu mieszkańców na zawsze utknęło w swoich domach, najgorsze jest to, że nie jesteśmy zorganizowani, ludzie powinni się organizować, w domach, na swoich ulicach, w dzielnicach, Masz na myśli nowy rząd, spytała żona lekarza, Jakąkolwiek organizację, nasze ciało również działa według ustalonych reguł, żyje dopóty, dopóki funkcjonuje jego system, a śmierć nie jest niczym innym jak dezorganizacją systemu, Jak wyobrażasz sobie funkcjonowanie ślepego społeczeństwa, Poprzez organizację, porządkowanie życia jest pierwszym krokiem do odzyskania wzroku, Może masz rację, ale jak dotąd ta epidemia przyniosła nam tylko śmierć i cierpienie, a moje oczy są równie bezużyteczne jak twój gabinet, Nie zapominaj, że dzięki nim żyjemy, zauważyła dziewczyna w ciemnych okularach, Gdybym była ślepa, też byśmy przetrwali, świat jest pełen ślepców, którzy jakoś sobie radzą, A ja myślę, że wszyscy umrzemy, to tylko kwestia czasu, To zawsze była kwestia czasu, powiedział lekarz, Ale dotąd ludzie nie umierali z powodu utraty wzroku, nie ma chyba gorszego sposobu umierania, Śmierć przychodzi w różny sposób, chorujemy, giniemy w wypadkach, w wyniku fatalnego splotu okoliczności, A teraz zaczniemy umierać z powodu ślepoty, czyli będziemy umierać na raka i ślepotę jednocześnie, na gruźlicę i ślepotę, na AIDS i ślepotę, na zawał i ślepotę, choroby będą różne, ale tak naprawdę zabije nas ślepota, Nikt nie jest nieśmiertelny, nie wymkniemy się śmierci, ale powinniśmy przynajmniej próbować walczyć ze ślepotą, powiedziała żona lekarza, W jaki sposób, jeśli jest to konkretna i realna choroba, spytał lekarz, Nie wiem, odparła żona lekarza, Ani ja, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach.
Nie musieli wyważać drzwi, bez przeszkód weszli do środka, mieli bowiem klucze, które zostawili w domu, gdy przyjechała po nich karetka. Jesteśmy w poczekalni, powiedziała żona lekarza, Tu siedziałam, uśmiechnęła się dziewczyna w ciemnych okularach, Sen trwa, choć nie wiem który, czy to sen o tym, jak przyśniło mi się, że oślepłam w poczekalni, czy o tym, że zawsze byłam ślepa i przyszłam do lekarza, żeby wyleczyć zapalenie spojówek, które nie miało nic wspólnego ze ślepotą, Kwarantanna nie była snem, zauważyła żona lekarza, Owszem, tak jak nie śniło nam się, że zostałyśmy zgwałcone, przypomniała dziewczyna, A ja naprawdę przebiłam człowiekowi gardło, Zaprowadź mnie do gabinetu, przerwał lekarz, Mogę iść sam, ale wolałbym, żebyś ze mną poszła. Drzwi były otwarte. Ktoś tu wszystko poprzewracał, powiedziała żona lekarza, Papiery leżą na podłodze, nie widzę szafki z kartami pacjentów, Myślę, że wzięli ją ludzie z ministerstwa, przyszli po dane pacjentów i żeby nie tracić czasu, zabrali ze sobą całą szafkę, Pewnie masz rację, A co z aparaturą, Na pierwszy rzut oka wygląda, że jest w porządku, Przynajmniej coś ocalało, westchnął lekarz. Z wyciągniętymi rękami podszedł do stolika, gdzie leżało pudełko ze szkłami, pogładził ręką oftalmoskop, biurko, potem zwrócił się do dziewczyny w ciemnych okularach, Teraz wiem, co masz na myśli, mówiąc, że czujesz się jak we śnie. Usiadł za biurkiem i położył ręce na zakurzonym, szklanym blacie. Uśmiechnął się ironicznie i dodał ze smutkiem, jakby zwracał się do pacjenta siedzącego naprzeciwko, Przykro mi, panie doktorze, ale pana przypadek jest beznadziejny, proszę przyjąć przyjacielską radę, nasi przodkowie mawiali, że najlepszym lekarstwem na chorobę jest czas, Przestań, krzyknęła żona lekarza, Wybacz, ale czuję się, jakbym wrócił do miejsca, gdzie kiedyś dokonywałem cudów, a teraz odebrano mi czarodziejską moc, Największym cudem będzie, jeśli uda nam się przetrwać, powiedziała jego żona, Dzień po dniu musimy chwytać okruchy życia, jakby to nie my, ale samo życie oślepło i potrzebowało przewodnika, powiedziała i z zadumą dodała, Kto wie, może ta moc, która tchnęła w nas życie, teraz sama oddała się nam w opiekę, Mówisz, jakbyś była ślepa, zauważyła dziewczyna w ciemnych okularach, Masz rację, oślepiła mnie wasza choroba, może gdybym nie była jedyną widzącą osobą, widziałabym lepiej, Obawiam się, że jesteś jak świadek szukający sądu, przed który cię wezwano, ale nie wiesz, dokąd iść, przed kim i kiedy masz zeznawać, zauważył lekarz, Koniec jest już bliski, zgnilizna toczy świat, mnożą się choroby, brakuje wody, jedzenie staje się trucizną, tak brzmiałoby moje pierwsze zdanie, powiedziała żona lekarza, A drugie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Spójrzmy prawdzie w oczy, Nie możemy, przecież jesteśmy ślepi, zdziwił się lekarz, Pewien mądry człowiek powiedział, że największym ślepcem jest ten, kto nie chce przejrzeć, Ależ ja chcę, zawołała dziewczyna w ciemnych okularach, To nie wystarczy, jedyna zmiana polegałaby na tym, że nie byłabyś tą najgorszą ślepą osobą, Dość tego gadania, Chodźmy, nic tu po nas, przerwał lekarz.
Idąc do domu dziewczyny w ciemnych okularach, weszli na plac, gdzie grupki ślepców przysłuchiwały się przemówieniom innych ślepców, na pierwszy rzut oka nie sprawiających wrażenia niewidomych, twarze mówców zwrócone były w kierunku słuchaczy, ci zaś patrzyli w skupieniu w stronę, skąd dobiegał głos. Zewsząd padały przepowiednie o końcu świata, mówiono o odkupieniu poprzez skruchę, o wizji dnia siódmego, o anielskim posłańcu, o kosmicznym kataklizmie, o tym, że zgaśnie słońce, o duchowości plemiennej, o życiodajnym soku mandragory, o maści tygrysiej, o zaletach znaków zodiaku, o kierunkach wiatrów, o słodkiej woni księżyca, o powrocie sił ciemności, o mocy egzorcyzmów, o śladach stóp, o różoukrzyżowaniu, o czystości limfy, o krwi czarnego kota, o uśpionej mocy cienia, o wzburzonych wodach, o słuszności ludożerstwa, o bezbolesnej kastracji, boskich tatuażach, dobrowolnym oślepnięciu, o myśli tajemnej, o tym, co wklęsłe, wypukłe, poziome, pionowe, pochyłe, skupione i rozproszone, o tym, co nieuchwytne, o wycinaniu strun głosowych, o śmierci słów. Nie słyszę, by ktoś tu mówił o organizacji, zauważyła żona lekarza, Może o tym dyskutują na innym placu, odparł jej mąż, Na ulicach przybywa zwłok, powiedziała żona lekarza, To nasz duch walki ściele się trupem, sama mówiłaś, że koniec jest bliski, niedługo zabraknie wody, szerzą się choroby, a jedzenie staje się trucizną, przypomniał lekarz, Może wśród tych trupów są moi rodzice, odezwała się cichym głosem dziewczyna w ciemnych okularach, Mijam ich i nic nie widzę, Ludzie zawsze przechodzili obojętnie obok zmarłych, powiedziała żona lekarza.
Znajoma uliczka, przy której mieszkała dziewczyna w ciemnych okularach, wydawała się jeszcze bardziej opuszczona niż przedtem. Przy wejściu natknęli się na ciało martwej kobiety do połowy rozszarpane przez zdziczałe zwierzęta. Na szczęście tym razem nie towarzyszył im pies pocieszyciel, na pewno miałby ochotę zatopić w nim ostre zęby i musieliby odciągać go od zwłok, To twoja sąsiadka z pierwszego piętra, powiedziała żona lekarza, Kto, gdzie, spytał jej mąż, Leży przy wejściu, nie czujesz, Biedaczka, szepnęła dziewczyna w ciemnych okularach, Po co wychodziła na ulicę, przecież nigdy tego nie robiła, Być może wyszła na spotkanie śmierci, nie mogła znieść myśli, że w takiej chwili będzie sama, skazując swoje ciało na powolny rozkład, powiedział lekarz, Nie dostaniemy się do mojego mieszkania, nie mamy kluczy, Może czekają na ciebie rodzice, przypomniał jej lekarz, Wątpię, Masz rację, rzuciła krótko żona lekarza, A klucze są tutaj. Na ziemi, w zagłębieniu zesztywniałej dłoni błyszczał jasny, metalowy przedmiot. Może to jej klucze, zmartwiła się dziewczyna w ciemnych okularach, Nie sądzę, po co miałaby iść na spotkanie śmierci z własnymi kluczami, Przecież nie wyniosła ich dla mnie, i tak bym ich nie zauważyła, jestem ślepa, sądzisz, że chciała mi je oddać, Nie wiem, co zamierzała z nimi zrobić, może miała nadzieję, że odzyskasz wzrok, może wzbudziło jej podejrzenia to, że z taką łatwością poruszaliśmy się po mieszkaniu, może usłyszała, jak narzekałam, że nic nie widzę, albo po prostu trawiła ją gorączka, straciła zdolność logicznego myślenia, pamiętała tylko, że musi oddać ci klucze, śmierć zaskoczyła ją w progu, nim zdążyła wyjść na ulicę. Żona lekarza wyjęła z ręki zmarłej klucze, oddała je dziewczynie w ciemnych okularach i spytała, Co robimy, zostawiamy ją tutaj, Nie możemy pochować jej na ulicy, bo nie mamy odpowiednich narzędzi, by podważyć płyty chodnika, zauważył lekarz, Jest jeszcze ogród, Tak, ale wtedy trzeba by ją wciągnąć na drugie piętro i potem zwlec schodami ewakuacyjnymi w dół, Nie ma innego wyjścia, Damy radę, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Nie chodzi o to, czy damy radę, ale czy pozwolimy jej tu zostać, Nie pozwolimy, powiedział zdecydowanym tonem lekarz, A więc musimy dać sobie radę. Tak też się stało, choć z wielkim trudem, ale udało im się wciągnąć ciało po schodach, i to nie dlatego, że tyle ważyło, ponieważ już za życia kobieta była wychudzona, a reszty dokonały wygłodniałe psy i koty. Jednak ciało było tak zesztywniałe, że z trudem pokonywali zakręty na schodach i mimo niewielkiej odległości cztery razy musieli odpoczywać. Jednak ani hałas, jaki czynili, ani straszliwy fetor rozkładającego się ciała nie wywabił na klatkę żywego ducha. Tak jak przypuszczałam, moich rodziców nie ma, powiedziała ze smutkiem dziewczyna w ciemnych okularach. Kiedy dotarli na drugie piętro, całkiem opadli z sił, a musieli jeszcze przejść przez mieszkanie i zejść do ogrodu, ale z pomocą wszystkich świętych, którzy, jak wiemy, chętniej schodzą na dół, niż pną się w górę, poszło im to o wiele szybciej, stopnie były szersze, jak przystało na schody do nieba, a ciało wydawało się lżejsze. Trzeba było jednak uważać, by nie wypuścić go z rąk, łoskot byłby niemiłosierny, nie mówiąc o bólu, który podobno po śmierci bardziej doskwiera niż za życia.
Ulewne deszcze sprawiły, że ogród przypominał dziewiczą puszczę, szalejący podczas burzy wiatr przywiał mnóstwo polnych chwastów. Biegające samopas króliki nie musiały troszczyć się o pożywienie, nowy jadłospis bez wody zaakceptowały również kury. Usiedli na ziemi wyczerpani, dysząc ze zmęczenia, odpoczywali obok zwłok sąsiadki. Żona lekarza musiała wciąż odganiać od nich króliki i kury, pierwsze przybiegały wiedzione ciekawością, nerwowo poruszając małymi noskami, drugie szykując do ataku ostre dzioby. Zanim twoja sąsiadka wyszła na ulicę, zdążyła wypuścić z klatki króliki, zauważyła żona lekarza, Nie chciała, żeby zdechły z głodu, Jak widać, trudność nie polega na życiu z bliźnimi, lecz na ich zrozumieniu, powiedział cicho lekarz. Dziewczyna w ciemnych okularach wycierała ręce o pęk wyrwanych chwastów, sama była sobie winna, nie uważała, chwytając rozszarpane ciało, tak to jest, gdy się nie ma oczu. Trzeba znaleźć łopatę albo motykę, westchnął lekarz, a jego słowa zabrzmiały dziwnie znajomo, tak oto zamyka się magiczny krąg, słowa powtarzają się w podobnych okolicznościach, najpierw złodziej, teraz kobieta, która chciała ukraść klucze. Gdy ją zakopią, zatrą się wszelkie różnice między nimi, chyba że ktoś zachowa ich w pamięci. Żona lekarza udała się do mieszkania dziewczyny po czyste prześcieradło, lecz musiała zadowolić się mniej zabrudzonymi ręcznikami. Gdy zeszła na dół, kury ucztowały już przy zwłokach staruszki, a króliki skubały świeżą trawę. Owinęła ciało i zaczęła szukać łopaty, wreszcie znalazła ją w szopie z narzędziami. Sama się tym zajmę, powiedziała, Ziemia jest wilgotna, łatwo da się wykopać grób, odpocznijcie. Wybrała miejsce, gdzie nie było grubych korzeni, które zwykle trzeba wycinać ostrym brzegiem łopaty, a jest to zajęcie uciążliwe, gdyż jak wiadomo korzenie są giętkie i w ucieczce przed śmiertelnym ciosem gilotyny kryją się w pulchnej ziemi. Nikt nie zwrócił uwagi na ślepców, którzy powychodzili na balkony okolicznych domów, żona lekarza zawzięcie kopała grób, jej mąż zaś i dziewczyna w ciemnych okularach od dawna nie mieli pożytku ze swych oczu. Była to garstka wycieńczonych kobiet i mężczyzn, których zwabiły odgłosy kopania, gdyż nawet jeśli ziemia nie jest twarda, raz po raz motyka napotyka na kamień i słychać szczęk metalu. Wyglądali jak duchy zmarłych, które ciekawość przyciągnęła do świeżej mogiły. Żona lekarza skończyła kopać, wyprostowała się, otarła pot z czoła, a gdy chciała rozmasować krzyż, spostrzegła tę upiorną asystę. Nie namyślając się, pod wpływem emocji, krzyknęła do nich, jakby wołała do wszystkich ślepców świata, Ona powstanie, Zauważmy, że nie powiedziała, Ona zmartwychwstanie, jakby bała się użyć zbyt mocnego sformułowania, choć w słowniku oba te wyrazy uważane są za bliskoznaczne, a nawet za synonimy. Przerażeni ślepcy wycofali się do swych ciemnych domów, nie rozumiejąc, skąd te dziwne słowa, widocznie nie byli na nie przygotowani, gdyż nie bywali na wielkim placu, gdzie głoszono różne proroctwa. By podkreślić wagę swoich słów, żona lekarza powinna była wrzucić do grobu głowę modliszki i martwego skorpiona. Dlaczego powiedziałaś powstanie, do kogo mówiłaś, spytał lekarz, Do ślepców, którzy wyszli na dwór, przestraszyłam się i dlatego krzyknęłam, Ale dlaczego użyłaś takich dziwnych słów, Nie wiem, wymknęło mi się, Może powinnaś pójść na plac i nauczać, Rzeczywiście, wygłosić kazanie o króliczym zębie i kurzym dziobie, ale dosyć tych głupstw, pomóżcie mi, chwyć tu, o tak, uważaj, nie zepchnij mnie do grobu, dobrze, weź ją za nogi, ja chwycę z tej strony, powoli, powoli, spuszczajcie, jeszcze, jeszcze. Wykopała głęboki grób w obawie przed kurami, które rozgrzebując ziemię, mogłyby natrafić na ciało. No, nareszcie, westchnęła i zaczęła zasypywać dół, po czym wyrównała ziemię i usypała kopczyk. Zrobiła to wszystko tak sprawnie, jakby całe życie była grabarzem. Wreszcie wyrwała rosnący w rogu mały krzak róży i posadziła go na grobie, tam gdzie spoczywała głowa zmarłej. Czy ona na pewno powstanie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Ona już nie, odparła żona lekarza, Ale ci, co jeszcze żyją, powinni powstać, uwolnić się od siebie, a widzę, że tego nie robią, Przecież wiesz, że jesteśmy na wpół martwi, przerwał jej lekarz, Ale i na wpół żywi, odparła i poszła do szopy, by schować łopatę. Gdy wróciła, rozejrzała się dookoła, jakby chciała sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W jakim porządku, zadała sobie w duchu pytanie, W takim porządku, zgodnie z którym umarli są z umarłymi, żywi z żywymi, a kury i króliki żywią się jednym, samymi będąc pożywieniem drugich. Chciałabym zostawić jakąś wiadomość rodzicom, odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Żeby wiedzieli, że żyję, dodała niepewnie, Nie chcę pozbawiać cię złudzeń, ale najpierw musieliby dotrzeć do domu, a to mało prawdopodobne, powiedział lekarz, Pamiętaj, że gdybyśmy nie mieli przewodnika, nigdy byśmy tu nie trafili, Ma pan rację, nawet nie mam pewności, czy żyją, ale mimo to powinnam zostawić jakiś ślad mojej obecności, inaczej będę czuła się tak, jakbym ich opuściła, Co chcesz im zostawić, spytała żona lekarza, Coś, co rozpoznają dotykiem, odparła dziewczyna w ciemnych okularach, Problem w tym, że nie ma już we mnie nic, co przypominałoby osobę, którą dawniej byłam. Żona lekarza spojrzała na dziewczynę, siedziała skulona na schodach ewakuacyjnych, z rękami na kolanach. Spojrzała na jej piękną, zatroskaną twarz i spływające na ramiona włosy. Wiem, co możesz im zostawić, powiedziała i szybko pobiegła do mieszkania, by po chwili wrócić z nożyczkami i sznurkiem. Co chcesz zrobić, spytała z niepokojem dziewczyna, słysząc szczęk nożyczek. Kiedy twoi rodzice wrócą i znajdą na drzwiach pukiel włosów, nie będą mieli wątpliwości, do kogo należy, prawda, spytała żona lekarza, Zaraz się rozpłaczę, szepnęła dziewczyna w ciemnych okularach i łzy popłynęły jej z oczu. Ukryła twarz w dłoniach, rozpacz, tęsknota, wzruszający pomysł żony lekarza, wszystko to spowodowało mętlik w jej głowie. Po chwili ze zdziwieniem stwierdziła, że jej myśli, błądzące po nieznanych ścieżkach, doprowadziły ją do zmarłej sąsiadki, że płacze również z żalu za starą wiedźmą, obrzydliwą staruchą żywiącą się surowym mięsem, która skostniałą ręką zwróciła jej klucze. Co za czasy, westchnęła żona lekarza, Świat stoi na głowie, to, co dawniej było symbolem śmierci, teraz stało się oznaką życia. A wszystko to dzięki twoim rękom, powiedział lekarz, Owszem, mój drogi, potrzeba jest matką wynalazków, ale nie czas na filozofowanie, podajcie mi ręce i wracajmy do żywych. Dziewczyna w ciemnych okularach sama zawiesiła pukiel włosów na klamce drzwi. Myślisz, że je zauważą, spytała, Klamka w drzwiach jest jak wyciągnięta dłoń, odparła żona lekarza i tym dziwnym zdaniem zakończyli swą wizytę.
Tego wieczoru żona lekarza znów czytała ślepcom na głos, była to jedyna forma rozrywki, na jaką mogli sobie pozwolić. Wielka szkoda, że lekarz nie grał na skrzypcach, słuchaliby teraz słodkich dźwięków w swoim czystym królestwie na piątym piętrze, a sąsiedzi wzdychaliby z zazdrości, Ci to mają życie, a może wierzą, że uciekną przed nieszczęściem, kpiąc z cudzych cierpień. Niestety, jedyną dostępną muzyką był potok słów, który cichym szmerem wylewał się z książek. Nawet gdyby ciekawość zwabiłaby kogoś pod drzwi, usłyszałby tylko monotonny szept, długą nić dźwięków, która wije się w nieskończoność, gdyż wszystkie książki są nieskończone jak świat, który opisują. Późnym wieczorem, gdy skończyli lekturę, stary człowiek z czarną opaską na oku westchnął, Widzicie, do czego doprowadziła nas choroba, możemy tylko słuchać, Ja się nie skarżę, mogłabym tak siedzieć i słuchać przez całe życie, odparła dziewczyna w ciemnych okularach, Ja też nie narzekam, mówię tylko o tym, co zrobiła z nas choroba, możemy tylko słuchać opowieści o dawnych czasach, na szczęście jest wśród nas ktoś, kto może czytać nam te historie, ale wolę nie myśleć, co się stanie, jeśli i te oczy kiedyś zgasną, zerwie się ostatnia nić, która łączy nas ze światem, oddalimy się od siebie jak przedmioty zagubione w przestrzeni, ślepi jak nigdy dotąd, A ja wciąż wierzę, że nadejdą lepsze czasy, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach, Wierzę, że spotkam rodziców, wierzę, że ten chłopiec odnajdzie swoją matkę, Zapomniałaś o naszej wspólnej nadziei, O jakiej nadziei, Że odzyskamy wzrok, Czasem nadzieja graniczy z obłędem, A ja ci mówię, że gdyby nie ta głupia nadzieja, nie chciałoby mi się żyć, No to powiedz, w co tak bardzo wierzysz, Że odzyskam wzrok, To już wiemy, w co jeszcze wierzysz, Nie powiem, Dlaczego, To nie twoja sprawa, Skąd wiesz, czy znasz mnie na tyle, by decydować za mnie, co powinnam wiedzieć, a czego nie, Uspokój się, nie chciałem cię urazić, Wszyscy mężczyźni są tacy sami, myślą, że skoro wyszli z brzucha kobiety, to wszystko o niej wiedzą, O kobietach wiem niewiele, o tobie nic, a co do mężczyzn, mój czas już dawno minął, jestem tylko jednookim, ślepym starcem, Czy to jedyne obelgi, jakie możesz na swój temat wymyślić, Skądże znowu, nie masz pojęcia, jak z wiekiem wydłuża się lista obelg, Jestem młodsza, a mimo to też miałabym się czym pochwalić, Tak naprawdę nie zrobiłaś jeszcze niczego złego, Skąd ta pewność, przecież nigdy ze mną nie mieszkałeś, Nie mieszkałem, Dlaczego takim tonem powtarzasz moje słowa, Jakim tonem, Właśnie takim, Powiedziałem tylko, że rzeczywiście nigdy z tobą nie mieszkałem, Chodzi mi o ton, jakim to powiedziałeś, nie udawaj, że nie rozumiesz, Proszę, przestań, Nie przestanę, chcę wiedzieć, No dobrze, mam pewne pragnienie, którego wolałabym ci nie zdradzać, Mianowicie, Wiąże się ono z ostatnim określeniem na mojej czarnej liście, Jakim, mów jaśniej, nie lubię zagadek, Nie mogę pokonać w sobie straszliwego pragnienia, byśmy nigdy nie odzyskali wzroku, Dlaczego, Bo nadal chciałbym tak żyć, Chciałbyś żyć razem z nami, a może ze mną, Proszę, nie pytaj, Darowałabym ci odpowiedź, gdybyś był mężczyzną, ale sam powiedziałeś, że jesteś starcem, a starzec to człowiek, który wiele przeżył i dlatego ma odwagę stawić czoło prawdzie, odpowiedz, Tak, chciałbym żyć z tobą, Dlaczego, Chcesz mnie zmusić, żebym odpowiedział ci przy wszystkich, Robiliśmy w ich obecności większe świństwa i bardziej upokarzające rzeczy, na pewno nic gorszego nas nie spotka, Dobrze, jeśli nalegasz, odpowiem, dlatego, że czuję się jeszcze mężczyzną i podobasz mi się, Tak trudno było wydusić z siebie słowa miłości, W moim wieku człowiek boi się ośmieszyć, Nie jesteś śmieszny, Proszę, zapomnij o tym, co powiedziałem, Nie mam zamiaru zapomnieć ani tobie na to nie pozwolę, To jakiś obłęd, najpierw zmuszasz mnie do publicznych oświadczyn, a teraz, A teraz moja kolej, Żebyś nie żałowała tego, co powiesz, pamiętaj o czarnej liście, Nie obchodzi mnie, czy jutro będę się wstydziła swojej szczerości czy nie, Przestań, Ty chcesz być ze mną, ale i ja chcę być z tobą, Zwariowałaś, Od dziś zaczniemy żyć jak małżeństwo, nawet jeśli będziemy musieli opuścić naszych przyjaciół, dwoje ślepców widzi więcej niż jeden, To jakieś szaleństwo, przecież ty mnie nawet nie lubisz, To nie ma znaczenia, nigdy nikogo nie lubiłam, chodziłam z mężczyznami do łóżka, nic ponadto, Sama widzisz, Co, Przed chwilą obiecałaś, że będziesz szczera, więc powiedz przynajmniej, czy mnie lubisz, Lubię cię na tyle, by z tobą być, nikomu przedtem tego nie powiedziałam, Gdybyś nie oślepła, mnie też byś tego nie powiedziała, jestem stary, siwy, prawie łysy, zamiast jednego oka mam dziurę, a drugie przysłania mi bielmo, Kobieta, którą wtedy byłam, nigdy by tego nie powiedziała, to prawda, ale zmieniłam się, Ciekawe, co powiesz jutro, Chcesz się przekonać, To jakiś obłęd, powtórzył stary człowiek, Nie jestem sędzią, to życie podejmuje za nas decyzje, Jedną już podjęło.
Rozmowa ta odbyła się przy świadkach, jedne ślepe oczy wpatrzone w drugie, wykrzywione złością usta, rozognione twarze. Przez nieostrożność starego człowieka i determinację obojga los zadecydował, że odtąd będą żyli razem. Dziewczyna po raz pierwszy wyciągnęła ręce, w prostym geście oddania, a nie po to, by sprawdzić, dokąd idzie. Stary człowiek z czarną opaską na oku przycisnął jej dłonie do piersi i tak zastygli w bezruchu. Nie pierwszy raz byli tak blisko, lecz nigdy przedtem nie padły słowa przyzwolenia i całkowitego oddania. Reszta milczała, nikt im nie gratulował, nie życzył wielu lat szczęścia. W takich chwilach milczenie jest bardziej wymowne od oklasków. Zresztą nie był to czas na huczne zabawy ani złudne marzenia. Żona lekarza zdjęła z kanapy poduszki i zrobiła z nich w korytarzu posłanie dla zezowatego chłopca. Od dziś będziesz spał tutaj, powiedziała. W nocy z salonu dobiegały dźwięki, które nie pozostawiały wątpliwości, że w dniu, gdy z nieba lały się strumienie czystej wody, tajemnicza dłoń, która umyła plecy starego człowieka, należała do dziewczyny w ciemnych okularach.
Następnego dnia żona lekarza, leżąc jeszcze w łóżku, przypomniała sobie o jedzeniu. Kończą nam się zapasy, powiedziała do męża, Trzeba znowu iść do tego podziemnego magazynu, na który natrafiłam pierwszego dnia, jeśli nikt dotąd go nie odkrył, wyniesiemy stamtąd tyle jedzenia, że starczy na dwa tygodnie, Pójdę z tobą, może namówimy jeszcze dwie osoby, Wolę iść tylko z tobą, będzie nam łatwiej, nie zgubimy się, Jak długo starczy ci sił, by opiekować się sześcioma bezsilnymi osobami. Na razie jakoś się trzymam, ale masz rację, jestem coraz słabsza, czasem chciałabym oślepnąć, żeby stać się jedną z was i nie mieć tylu obowiązków, Przyzwyczailiśmy się do twojej pomocy, gdyby ciebie zabrakło, stalibyśmy się podwójnie ślepi, dzięki twoim oczom nie czujemy się tak bezradni, Postaram się was nie zawieść, nic więcej nie mogę obiecać, Może nadejdzie taki dzień, kiedy zrozumiemy, że zbliża się koniec, wtedy trzeba będzie znaleźć w sobie odwagę, by usunąć się z życia, jak to powiedział kiedyś tamten człowiek, O kim mówisz, O naszym szczęściarzu, Myślę, że dziś by tego nie powtórzył, nic tak nie zmienia ludzi jak nowa nadzieja, Oby jej tylko nie stracił, Czuję w twoim głosie niechęć, Niechęć, Tak, jakby ci coś odebrano, Masz na myśli tę noc, którą spędziłem z dziewczyną, Tak, Pamiętaj, że to ona wciągnęła mnie do łóżka, Mylisz się, to ty do niej poszedłeś, Jesteś pewna, Jeszcze nie oślepłam, A ja przysiągłbym, że na odwrót, Nieprawda, To dziwne, jak pamięć nas zawodzi, Ależ to zupełnie proste, łatwiej zapamiętujemy to, co dostajemy w darze, niż to, co zdobywamy, Żadne z nas nie dążyło potem do zbliżenia, Nie musieliście, macie wspomnienia, Jesteś zazdrosna, Nie, nie jestem zazdrosna ani teraz, ani przedtem, tamtej nocy czułam tylko litość, również wobec siebie, dlatego że nie byłam wam potrzebna, Ile mamy wody, Mało. Podczas nader skromnego śniadania wśród dwuznacznych uśmiechów padło kilka żartobliwych uwag na temat miłosnych igraszek z ostatniej nocy. Obecność zezowatego chłopca sprawiła jednak, że były one dość powściągliwe, chociaż podczas kwarantanny biedne dziecko było świadkiem niejednej skandalicznej sceny. Potem żona lekarza wyszła z mężem po żywność. Tym razem towarzyszył im pies pocieszyciel, któremu znudziło się siedzenie w domu.
Stan ulic pogarszał się z godziny na godzinę, jakby śmieci mnożyły się w nocy, a z sąsiedniego, nie dotkniętego zarazą, normalnego kraju zwożono tu po kryjomu wszelkie odpadki. Gdybyśmy nie byli na ziemi ślepców, ujrzelibyśmy wielkie widma ciężarówek wyłaniające się z białych mroków, wozy pełne śmieci, nieczystości, odpadów chemicznych, popiołu, spalonych resztek, oleistych mazi, stert papieru, kości, butelek, wnętrzności, zużytych baterii, kawałków plastiku. Szkoda, że nie było tam resztek jedzenia, choćby skórki pomarańczy, która pozwoliłaby oszukać głód w oczekiwaniu na lepsze dni, które nigdy nie nadchodzą. Było wcześnie rano, lecz dzień zapowiadał się upalnie. Ponad ogromnym wysypiskiem śmieci unosiła się chmura morowego powietrza. Niewiele brakuje, a wkrótce wybuchnie nowa epidemia, zauważył ponuro lekarz, Tym razem nikogo nie oszczędzi, jesteśmy zupełnie bezbronni, Jak nie deszcz, to wichura, zauważyła jego żona, Gorzej, deszcz przynajmniej zaspokaja pragnienie, a wiatr oczyszcza powietrze. Pies pocieszyciel niespokojnie obwąchiwał chodnik wokół sterty śmieci, może wcześniej zagrzebał tam smakowitą zdobycz, której nie mógł teraz odnaleźć. Gdyby nie żona lekarza, przeryłby całe wysypisko, lecz płacząca pani zaraz zniknie za rogiem, a jego obowiązkiem jest chodzić za nią krok w krok, nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie znów zlizywać jej łzy. Z trudem przedzierali się przez miasto. Podczas ulewy potężne strumienie wody zepchnęły wraki samochodów ze stromych uliczek, tworzyły one teraz prawdziwe barykady, auta poroztrzaskiwały się o mury domów, porozbijały wystawy sklepowe, chodniki usłane były szkłem. Między dwoma samochodami tkwiły zmiażdżone, rozkładające się zwłoki mężczyzny. Żona lekarza szybko spuściła wzrok. Pies pocieszyciel podszedł bliżej, lecz nawet i jego śmierć zaczęła peszyć, zrobił jeszcze dwa kroki, nagle sierść mu się zjeżyła na grzbiecie i wydał z siebie przeraźliwy skowyt. Biedny pies, tak bardzo zżył się z ludźmi, że zaczął cierpieć jak oni. Znów przeszli przez plac, gdzie grupy ślepców słuchały przepowiedni niewidomych proroków. Na pierwszy rzut oka nie wyglądali na niewidomych, rozognione twarze mówców zwrócone były w stronę słuchaczy. Mówiono o podstawowych systemach organizacji społecznej, o własności prywatnej, o kursach walut, o wolnym rynku, o giełdzie, podatkach, odsetkach, o uwłaszczeniu i zawłaszczeniu, o produkcji, o dystrybucji, o konsumpcji, o podaży i popycie, o bogactwie i ubóstwie, o komunikacji, o represjonowaniu i zbytniej pobłażliwości, o grach losowych, o więziennictwie, o kodeksie karnym, o kodeksie cywilnym i kodeksie drogowym, o słownikach i książkach telefonicznych, o domach publicznych, o przemyśle zbrojeniowym, o armii, o cmentarzach, o policji, o kontrabandzie i narkotykach, o czarnym rynku, o badaniach nad nowymi lekami, o hazardzie, o kosztach leczenia i pogrzebów, o wymiarze sprawiedliwości, o pożyczkach, o partiach politycznych, o wyborach, parlamentach, rządach, o myśli tajemnej, o tym, co wklęsłe, wypukłe, poziome, pionowe, pochyłe, skupione, rozproszone, o tym, co nieuchwytne, o wycinaniu strun głosowych, o powolnej śmierci słowa. Słyszysz, mówią o organizacji, powiedziała żona lekarza, Zauważyłem, odparł lekarz i zamilkł. Szli dalej, żona lekarza zatrzymała się na rogu ulicy przed mapą miasta jak wędrowiec przed drewnianym drogowskazem. Znajdowali się blisko sklepu z podziemnym magazynem, gdzieś tutaj upadła zrozpaczona, gdy wydało się jej, że zgubiła drogę, tędy szła uginając się pod ciężarem worków w cudowny sposób napełnionych żywnością. Wtedy pojawił się pies, który ją pocieszył, a teraz ten sam pies warczał na zbliżającą się grupę psów, jakby je ostrzegał, Mnie nie nabierzecie, zejdźcie z drogi. Najpierw w lewo, potem w prawo i już widać wejście do sklepu. Tylko wejście, Nie, stoi cały budynek, ale zadziwiające, że nie widać wchodzących i wychodzących z niego ludzi, którzy jak mrówki przewijają się przez wielkie supermarkety, żyjące z tej ogromnej masy ludzkiej. Żona lekarza od razu pomyślała o najgorszym. Przyszliśmy za późno, powiedziała, Pewnie nie znajdziemy tam nawet jednego herbatnika, Dlaczego, Nie widzę ludzi, Może jeszcze nie dowiedzieli się o magazynie, Miejmy nadzieję. Stali na chodniku naprzeciwko wejścia do sklepu. Obok przy krawężniku zatrzymali się trzej ślepcy, wyglądali, jakby czekali na zielone światło. Żona lekarza nie zwróciła uwagi na dziwnie spięte twarze ślepców, kiedy usłyszeli tę rozmowę, jakby nagle sparaliżował ich strach. Jeden z nich otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili z rezygnacją wzruszył ramionami. Zapewne pomyślał, że to nie jego sprawa. Kiedy żona lekarza przechodziła z mężem przez ulicę, drugi ślepiec zaczął się głośno zastanawiać, Ciekawe, dlaczego mówiła, że nie widzi ludzi, Dawne przyzwyczajenia, odparł trzeci ślepiec, Przed chwilą, kiedy się potknąłem, sam krzyknąłeś, patrz, jak idziesz, z nią jest tak samo, trudno zmienić stare nawyki, Na litość boską, przestań, zdenerwował się pierwszy ślepiec, Ile razy już to słyszałem.
Słońce wdzierało się do środka, oświetlając przestronne wnętrze sklepu. Niemal wszystkie półki były poprzewracane, podłoga zarzucona śmieciami i kawałkami szkła, wszędzie walały się puste opakowania. Dziwne, zauważyła żona lekarza, Nawet jeśli nie ma tu już nic do jedzenia, powinni tu mieszkać jacyś ludzie, Rzeczywiście, to podejrzane, zgodził się lekarz. Pies pocieszyciel zaczął skamleć i znów sierść mu się zjeżyła. Czuję dziwny zapach, szepnęła, Wszędzie śmierdzi, powiedział obojętnie mąż, Nie, to coś innego, jakby coś gniło, Przyjrzyj się, może leżą tu czyjeś zwłoki, Nie, chyba nie, Widocznie ci się przywidziało. Pies znów zaskowyczał. Co mu jest, spytał lekarz, Wygląda na zdenerwowanego, Co robimy, Idźmy dalej, jeśli natkniemy się na jakieś ciało, przejdziemy obok, przyzwyczailiśmy się do śmierci, Mnie jest łatwiej, bo nie widzę. Poszli w kierunku korytarza, z którego prowadziły schody do piwnicy. Pies pocieszyciel szedł za nimi, lecz co chwila przystawał niepewny, jakby chciał ich powstrzymać, jednak wierność wobec pani okazała się silniejsza od strachu. Gdy żona lekarza otworzyła drzwi na korytarz, smród stał się nie do zniesienia, Rzeczywiście, straszny tu smród, powiedział lekarz, Zostań tutaj, pójdę sprawdzić. Zaczęła powoli iść, ginąc w mroku wąskiego korytarza, pies pocieszyciel nie odstępował jej na krok, choć ze strachu przylgnął brzuchem do ziemi. Przesiąknięte odorem zgnilizny powietrze zdawało się mieć konsystencję gęstej mazi. W połowie drogi żona lekarza zwymiotowała. Co tam się mogło stać, pomyślała rozgorączkowana i znów poczuła skurcz w żołądku. Z tym powtarzającym się jak echo pytaniem doszła do metalowych drzwi, wiodących do piwnicy. Wyczerpana wymiotami nie zauważyła wcześniej słabego światła w głębi korytarza. Kiedy podeszła bliżej, przez szparę w drzwiach do piwnicy ujrzała migocące płomyki. Znów chwyciły ją gwałtowne torsje. Upadła na psa, który zawył przeraźliwie, a jego zwierzęcy skowyt spotęgowany echem zdawał się trwać w nieskończoność, był jak lament zmarłych, których stosy leżały na schodach do piwnicy. Słysząc wymioty, kaszel i krzyk, lekarz niemal biegiem ruszył przed siebie. Potykał się, padał, potem znów zrywał i biegł dalej, aż wreszcie chwycił żonę w ramiona. Co się stało, zawołał drżącym głosem, ale ona tylko powtarzała, Zabierz mnie stąd, proszę, zabierz mnie stąd. Po raz pierwszy od wybuchu epidemii to on musiał prowadzić żonę, nieważne gdzie, byle jak najdalej od drzwi i migocących płomyków, których nie mogły ujrzeć jego ślepe oczy. Kiedy znaleźli się poza obrębem korytarza, kobieta pod wpływem nagromadzonych emocji wybuchnęła histerycznym płaczem. Takich łez nie da się zlizać, mogą je ukoić jedynie czas i znużenie. Zrozumiał to pies, który z rezygnacją lizał dłoń swojej rozpaczającej pani. Na miłość boską, co się stało, powtórzył lekarz, Uspokój się, powiedz, co zobaczyłaś, Ciała, wykrztusiła przez łzy, Czyje ciała, ale nie była w stanie dalej mówić. Kiedy się wreszcie uspokoiła, powtórzyła, Tam są ciała, Co zobaczyłaś, kiedy otworzyłaś drzwi, spytał lekarz, Nie wiem, przez szparę w drzwiach