39134.fb2
Żona lekarza ledwo powłóczyła nogami, po ataku płaczu opuściły ją resztki sił. Gdy chwiejnym krokiem wychodzili ze sklepu, ona drżąca, on ślepy, nie wiadomo było, kto kogo podtrzymuje. Od oślepiającego światła zakręciło jej się w głowie. Przez chwilę miała wrażenie, że traci wzrok, lecz było to tylko chwilowe osłabienie, nawet nie zdążyła upaść. Czuła, że szybko musi się położyć, zamknąć oczy i kilka razy głęboko odetchnąć, potrzebowała chwili spokoju, wiedziała, że wtedy odzyska siły, musi je odzyskać, plastikowe torby nadal pozostawały puste. Nie chciała jednak leżeć w ulicznym brudzie, a już na pewno nie miała ochoty wracać do sklepu. Rozejrzała się wokół. Nieco dalej, po drugiej stronie ulicy znajdował się kościół. Z pewnością było tam pełno ludzi, jak wszędzie, ale to miejsce nadawało się do wypoczynku, przynajmniej kiedyś. Muszę odpocząć, z trudem wyszeptała do męża, Zaprowadź mnie tam, Dokąd, Tam, przepraszam, prowadź mnie, a ja będę mówić, Dokąd chcesz iść, Do kościoła, jeśli poleżę tam przez chwilę, zaraz odzyskam siły, No to chodźmy. Musieli jeszcze pokonać sześć stopni, na które żona lekarza wspięła się ostatkiem sił, jednocześnie prowadząc męża. Na szczęście drzwi były otwarte na oścież, bo nawet najprostsze, lekkie drzwi chroniące wnętrze przed wiatrem stanowiłyby dla niej przeszkodę nie do pokonania. Pies pocieszyciel stanął niezdecydowany w progu. Mimo swobody, z jaką w ostatnich miesiącach poruszał się po mieście, miał głęboko zakodowany strach przed świętymi miejscami, do których przed wiekami zabroniono mu wchodzić, co być może spowodował inny, genetycznie uwarunkowany odruch, który kazał mu znaczyć każdy nowy teren. Na nic jednak zdały się zakazy i nakazy respektowane przez jego przodków, których odwaga posuwała się najwyżej do lizania krwawiących ran świętych mężów, zanim jeszcze poznał i uznał ich świat, okazując w ten sposób najbardziej bezinteresowną miłość, wiemy przecież, że nie każdy skatowany biedak zostaje obwołany świętym, choćby miał tysiąc ran na ciele i duszy, do której psi język wszak nie dociera. A jednak pies pocieszyciel odważył się w końcu przekroczyć próg świętego miejsca, przecież drzwi były otwarte, nikt ich nie pilnował, a najważniejsze, że do środka weszła jego płacząca pani, choć trudno uwierzyć, że miała jeszcze siłę, by wejść tam na własnych nogach, szepcząc mężowi do ucha, Trzymaj mnie, trzymaj. Kościół był przepełniony, nie dałoby się tu wetknąć nawet szpilki, a właściwie nie było skrawka podłogi, gdzie można by złożyć głowę. Jednak i tym razem pies pocieszyciel okazał się prawdziwym przyjacielem. Wystarczyło kilka cichych warknięć, by tłum rozstąpił się i pozwolił żonie lekarza osunąć się bez sił na twardą posadzkę, po raz pierwszy jej ciało uległo słabości, a oczy zgasły. Lekarz wziął ją za rękę i zbadał puls, na szczęście był mocny i równy, tylko nieco zwolniony, potem okulista spróbował podnieść żonę, gdyż leżała w złej pozycji, mogło nastąpić niedokrwienie mózgu, należało więc pobudzić krążenie. Najlepiej byłoby gdzieś ją posadzić, umieścić głowę między nogami i zaufać sile przyciągania ziemskiego. Po kilku nieudanych próbach zdołał ją podnieść, minęło jednak parę minut, nim odetchnęła głęboko, lekko się poruszyła i zaczęła odzyskiwać przytomność. Poleż jeszcze chwilę w tej pozycji, powiedział mąż, ale ona czuła się już dobrze, zniknęły zawroty głowy, przez przymknięte powieki widziała płyty posadzki, które lśniły wyczyszczone szorstką sierścią psa pocieszyciela, wystarczyło, by zwierzę trzy razy wytarło brzuchem podłogę, a brud prawie zniknął. Podniosła głowę, spojrzała na strzeliste kolumny, na wysokie sklepienia i poczuła, że krew zaczyna swobodnie krążyć po jej ciele. Już mi lepiej, szepnęła, ale niemal w tej samej chwili przeraziła się, że zawroty głowy ustąpiły miejsca halucynacjom, nie mogła uwierzyć, że to, co widzi, jest jawą, a nie snem. Ujrzała przed sobą ukrzyżowanego człowieka z białą opaską na oczach, obok kobietę z sercem przebitym siedmioma sztyletami, której oczy również zasłaniała biała przepaska, ale nie tylko oni mieli zasłonięte oczy, na wszystkich obrazach w kościele oczy świętych zakrywała gruba warstwa białej farby, a na głowach rzeźb zawiązane były chustki. Na jednym obrazie kobieta uczyła córkę czytać, obie miały zamazane oczy, na innym widać było mężczyznę z otwartą księgą i małego chłopca, obaj mieli zawiązane oczy, gdzie indziej starzec z długą brodą ściskał w dłoni trzy klucze, on też miał oczy zamazane białą farbą, dalej wyłaniał się z mroku mężczyzna przebity tysiącem strzał, i on miał zasłonięte oczy, była też kobieta z płonącym kagankiem, jej oczy również zakrywała biała przepaska, mężczyzna z ranami na dłoniach, stopach i piersiach, z opaską na oczach, inny człowiek z lwem, też z zasłoniętymi oczami, podobnie rzecz się miała z mężczyzną i barankiem oraz z człowiekiem i orłem, ich oczy zakrywał pas bieli, był też mężczyzna przebijający włócznią leżącą na ziemi postać z rogami i kozimi racicami, człowiek z wagą, oni także mieli opaski na oczach, łysy starzec z białą lilią, mężczyzna wsparty na mieczu, niewiasta z gołębiem, człowiek z dwoma krukami, wszyscy oni mieli zasłonięte oczy. Tylko jedna kobieta nie miała białej opaski, gdyż jej oczy spoczywały na srebrnej tacy. Nie uwierzysz, wyszeptała żona lekarza, Wszystkie obrazy w kościele mają zasłonięte oczy, Jak to, dlaczego, Skąd mogę wiedzieć, może to dzieło jakiegoś szaleńca, którego opuściła wiara, gdy pojął, że i on także straci wzrok, może zrobił to sam ksiądz, doszedł do wniosku, że jeśli ślepcy nie widzą swoich świętych, to i święci nie powinni oglądać ślepców, Obrazy nie patrzą, Nieprawda, patrzą oczami tych, którzy je oglądają, teraz ślepota ogarnęła wszystkich, Poza tobą, Ja też coraz gorzej widzę, choć nie tracę wzroku, z dnia na dzień staję się coraz bardziej ślepa, gdyż nikt mnie nie widzi, Sądzisz, że zrobił to ksiądz, To tylko przypuszczenia, Myślę, że to jedyne sensowne rozwiązanie, jedyne, które pozwala nam zachować resztki godności w nieszczęściu, które nas spotkało, powiedział lekarz i dodał, Wyobrażam sobie tego człowieka, który przekracza próg świątyni, uciekając przed światem ślepców i mając świadomość, że i on wkrótce oślepnie, wyobrażam sobie ten pusty kościół, zamknięte drzwi, śmiertelną ciszę, mogę sobie wyobrazić, jak patrzy na rzeźby, idzie od jednej do drugiej i zawiązuje chustki, wystarczą dwa supły i już opaska trzyma się na głowie, podchodzi do ołtarzy i szybkim ruchem pędzla zamazuje oczy świętym, by wtrącić ich w gęstą, nieprzeniknioną biel, ten ksiądz był chyba największym, a równocześnie najsprawiedliwszym i najbardziej ludzkim bluźniercą w historii, odważył się powiedzieć światu, że Bóg nie zasługuje na to, by patrzeć. Nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała obok czyjś głos, Co to za rozmowy, kim jesteście, Jesteśmy zwykłymi ślepcami jak wszyscy, odparła, Mówiłaś, że widzisz, To z przyzwyczajenia, ile razy trzeba to tłumaczyć, Dlaczego mówicie, że obrazy nie mają oczu, Bo to prawda, Skąd wiesz, przecież jesteś ślepa, Ty też się możesz przekonać, podejdź i dotknij, ślepcy widzą rękami, Dlaczego to zrobiłaś, Pomyślałam, że jeśli upadliśmy tak nisko, to tylko dlatego, że poza nami ktoś jeszcze oślepł, A ta historia z księdzem, który zamalował oczy świętym, dobrze go znałem i wiem, że nie dopuściłby się takiego czynu, Nigdy nie wiadomo, do czego jesteśmy zdolni, trzeba pamiętać, że czas wszystko zmienia, wystarczy tylko poczekać, czas to siła kierująca naszymi losami, to gracz, który siedzi po drugiej stronie stołu, trzymając w ręku wszystkie karty, podczas gdy nam pozostaje tylko wymyślanie kart z własnym życiem, Nie wolno mówić w kościele o hazardzie, to grzech, Wstań, podnieś ręce i sam się przekonaj, jeśli nie wierzysz, Przysięgniesz, że obrazy mają zamalowane oczy, A jaka przysięga cię przekona, Przysięgnij na swoje oczy, Przysięgam po dwakroć, na moje i twoje oczy, A jednak to prawda. Rozmowie tej przysłuchiwali się siedzący obok ślepcy i nie trzeba było czekać nawet na przysięgę, żeby niezwykła wiadomość błyskawicznie rozniosła się po kościele, przekazywana z ust do ust. Szmer ludzkich głosów, początkowo ledwo słyszalny, z każdą chwilą narastał, zmieniając się w niespokojny gwar, znów w szmer niedowierzania, wreszcie w straszliwą wrzawę. Niestety w tłumie ślepców znajdowało się wielu obdarzonych wybujałą wyobraźnią, przesądnych wiernych. Nie mogli znieść myśli, że święci na obrazach są ślepi, a ich przepełnione miłosierdziem, umęczone oczy przestały już kontemplować cokolwiek poza własną ślepotą. To było tak, jakby ktoś powiedział ludziom, że otaczają ich zjawy zmarłych. W kościele rozległ się krzyk, najpierw jeden, potem drugi, po chwili strach ogarnął wszystkich i ludzie w panice zaczęli pchać się do wyjścia, a niejednokrotnie mogliśmy się już przekonać o tym, że w strachu nogi biegną szybciej od myśli, gubią się w szalonym pędzie, szczególnie wtedy, gdy przerażony człowiek nie widzi. Ślepiec pada, strach szepce mu do ucha, Wstań, bo zaraz cię zadepczą, ale mimo najszczerszych chęci biedak nie może oderwać się od ziemi, przygnieciony ciężarem innych, Mając przed oczami taki groteskowy widok, niełatwo opanować śmiech, ciała szukają rąk i próbują wyswobodzić się z plątaniny nóg, by uciec jak najdalej. Sześć stopni prowadzących do wejścia może stać się prawdziwą przepaścią dla przerażonych ślepców, ale na szczęście nie jest wysoko, poza tym dzięki częstym upadkom ciało staje się odporne na ból, a samo zderzenie z ziemią jest dla niewidomego wybawieniem. Nie ruszę się stąd, myśli taki ślepiec i czasem niestety są to jego ostatnie słowa. Niejednokrotnie mogliśmy się też przekonać, że zawsze znajdą się ludzie, którzy tylko czyhają na okazję, by wykorzystać cudze nieszczęście, ale jak świat światem tak było i będzie, wiedzieli o tym już przodkowie naszych przodków. Uciekający w panice ludzie zostawili swój skromny dobytek, a kiedy strach minął i zaczęli wracać, próbując po omacku odnaleźć swoje skarby, ustalić, co moje, a co twoje, okazało się, że zniknęły wszystkie ich skromne zapasy żywności. Kto wie, może ta cała gadanina o oślepionych świętych to zwykła prowokacja tej podstępnej kobiety, niektórzy zdolni są do największych podłości, knują intrygi tylko po to, by ograbić ślepych ludzi z resztek jedzenia. Prawdziwym winowajcą okazał się jednak pies pocieszyciel. Widząc pusty kościół zaczął węszyć i nie tracąc czasu, wziął się do dzieła, co dla zwierzęcia jest rzeczą w pełni naturalną. Za jego przykładem poszli lekarz i jego żona, którzy bez wyrzutów sumienia wkrótce opuścili kościół z torbami wypełnionymi jedzeniem. Będą jednak mieli szczęście, jeśli uda im się spożytkować choćby połowę z tego, co zdobyli, większość bowiem rzeczy nie nadawała się już do spożycia. Trudno zrozumieć, jak ludzie mogli jeść takie świństwa, widocznie, nawet gdy nieszczęście dotyka wszystkich, niektórzy cierpią bardziej od innych.
Opowieść o wydarzeniach dnia przygnębiła i zaskoczyła przyjaciół, każdy na swój sposób przeżywał te, jakże różne historie, pomimo że oszczędzono im drastycznego opisu odkrycia, jakiego żona lekarza dokonała w magazynie sklepu. Być może brakowało jej słów, by opisać strach i grozę sytuacji, gdy przez szparę w drzwiach ujrzała tańczące płomyki oświetlające schody wiodące do innego świata. Sam opis obrazów i rzeźb z zasłoniętymi oczami wystarczająco poruszył słuchaczy i podsycił ich wyobraźnię. Pierwszy ślepiec i jego żona byli wstrząśnięci, czyn anonimowego śmiałka uznali za świętokradztwo. Wierzyli, że ślepota była wynikiem niezbadanych wyroków losu, nie karą, lecz nieszczęściem, że ludzkość nigdy nie była wolna od cierpień, ale to nie powód, by zamazywać święte obrazy, to czyn niewybaczalny, tym bardziej jeśli dokonała go ręka księdza. Stary człowiek z czarną opaską na oku był innego zdania. Rozumiem wasze oburzenie, ale podobna rzecz mogła się wydarzyć na przykład w muzeum, gdzie wszystkie rzeźby są ślepe, i to nie dlatego, że artysta nie miał ochoty męczyć się dalej z kamieniem, ktoś mógłby obwiązać im oczy, by jeszcze bardziej podkreślić ich ślepotę, zwróćcie uwagę, że ja też noszę opaskę, ale dotąd nikomu nie kojarzyła się ona ze ślepotą, raczej z czymś romantycznym, zakończył, śmiejąc się ze swego spostrzeżenia. Dziewczyna w ciemnych okularach wyraziła jedynie nadzieję, że nigdy nie będzie musiała oglądać tej przeklętej kolekcji obrazów, i bez tego ma dość koszmarów. Kolacja składała się z nędznych resztek, lecz nie udało im się zdobyć nic lepszego. Żona lekarza usprawiedliwiała się, mówiąc, że coraz trudniej o pożywienie, i dodała, że jedyną szansą na przetrwanie jest opuszczenie miasta, może na wsi uda się zdobyć świeżą żywność, na pewno są tam kozy i krowy. Możemy je przecież hodować, będziemy mieli mleko, będziemy mogli czerpać wodę ze studni, gotować, musimy tylko znaleźć jakieś dobre miejsce. Każdy wyraził swoje opinię na ten temat, jedni byli zachwyceni, inni pełni obaw, jednak wszyscy przyznawali, że sytuacja zmusza ich do opuszczenia miasta. Najbardziej ucieszył się zezowaty chłopiec, który być może przypomniał sobie jakieś szczęśliwe wakacje spędzone na wsi. Po posiłku jak zwykle poszli spać, robili tak niezmiennie od czasów kwarantanny, gdyż nauczyli się, że leżąc łatwiej znieść głód. W nocy nikt nie domagał się jedzenia, tylko zezowaty chłopiec dostał coś na pocieszenie i oszukanie żołądka. Nikt jednak nie mógł zasnąć i żona lekarza zaczęła czytać, by dostarczyć im przynajmniej strawy duchowej, choć osłabiony z niedożywienia organizm utrudniał słuchaczom koncentrację. Nie miało to nic wspólnego z nudą, po prostu umysł stawał się leniwy, tkwił w stanie odrętwienia, które można było porównać do snu zimowego zwierząt, żegnających się ze światem aż do nadejścia wiosny. Dlatego słuchaczom często opadały powieki i jedynie oczami duszy śledzili zawiłe wątki. Dopiero jakiś głośniejszy odgłos przerywający monotonię czytania wyrywał ich z odrętwienia, czasem był to głuchy dźwięk zamykanej książki, żona lekarza była zbyt delikatną osobą, by bardziej dosadnie dać im do zrozumienia, że przyłapała ich na drzemce.
Tym razem zdawało się, że błogi sen obezwładnił najpierw pierwszego ślepca, jednak tylko pozornie, gdyż w rzeczywistości przymknął oczy po to, by lepiej wsłuchać się w treść czytanej książki, ale też, by oddać się rozważaniom na temat przyszłego życia na wsi. Myśl o konieczności opuszczenia miasta nie dawała mu spokoju, ponieważ oznaczało to oddalenie od domu. Choć dziki lokator okupujący jego mieszkanie okazał się miłym i kulturalnym człowiekiem, należało mieć go na oku i pojawiać się tam od czasu do czasu. Niezbitym dowodem czuwania pierwszego ślepca była świetlista biel w jego oczach, którą mógł zgasić jedynie sen, choć co do tego nie mamy pewności, gdyż nikt jeszcze nie zdołał jednocześnie śnić i pozostawać na jawie. Kiedy zdawało mu się, że rozwikłał trapiący go problem, nagle pod powiekami ujrzał ciemność. A jednak zasnąłem, pomyślał, Nie, to niemożliwe, nadal słyszę głos żony lekarza, kaszel zezowatego chłopca. Nagle ogarnął go paniczny lęk, pomyślał, że z jednej ślepoty wpadł w drugą, że przedtem żył w oślepiającej jasności, a teraz został wtrącony w mrok. Jęknął przerażony. Co ci jest, szepnęła żona, na co on odparł bez namysłu wciąż zaciskając powieki, Jestem ślepy, jakby ogłosił wielką sensację. Objęła go czule i szepnęła, Wiem, wszyscy jesteśmy ślepi, nic na to nie poradzimy, Ale ja widzę ciemność, w pierwszej chwili miałem wrażenie, że zasnąłem, ale przecież rozmawiam z tobą, Lepiej będzie, jeśli naprawdę się zdrzemniesz i przestaniesz o tym myśleć. Jej rada jeszcze bardziej go zirytowała, siedzi tu sparaliżowany strachem, a ona mówi mu, by poszedł spać. Zezłościła go tak bardzo, że chciał krzyknąć, otworzył oczy i przejrzał. Ja widzę, widzę, zawołał. Pierwszy okrzyk zabrzmiał niepewnie, jakby nie dowierzał swemu odkryciu, lecz drugi nabrał mocy, a trzeci był już czysty i wyraźny. Ja widzę, widzę. Zerwał się z krzesła jak opętany i zaczął ściskać i całować swą żonę, po czym podbiegł do żony lekarza, którą zobaczył po raz pierwszy w życiu, a mimo to nie miał wątpliwości, że to ona. Następnie wyściskał lekarza, dziewczynę w ciemnych okularach, starego człowieka z czarną opaską, z jego rozpoznaniem nie miał kłopotu, wreszcie ucałował zezowatego chłopca. Żona szła za nim, wciąż trzymając go za ramię, jakby bała się go stracić, a on co chwila odwracał się, by ją objąć. Panie doktorze, ja widzę, wołał. Nie zwrócił się do niego po imieniu, co stało się zwyczajem, lecz po raz pierwszy od dłuższego czasu użył tytułu, jakby odzyskanie wzroku uświadomiło mu dystans, jaki ich dzielił. Czy widzi pan wyraźnie, tak jak dawniej, spytał lekarz, Nie ma żadnej mgły, błysków, Nie, nic, mam nawet wrażenie, że widzę o wiele lepiej, mówiłem panu, przecież nigdy nie nosiłem okularów, zawsze miałem dobry wzrok, Może doczekaliśmy końca epidemii, stwierdził lekarz, wypowiadając to, o czym wszyscy myśleli, ale nikt nie ośmielił się tego powiedzieć na głos, Może wszyscy odzyskamy wzrok. Żona lekarza zaczęła płakać, choć powinna była się cieszyć, czasami reakcje ludzkie bywają zupełnie niezrozumiałe. Ależ oczywiście, że była szczęśliwa, czy tak trudno pojąć, że płakała z nadmiaru nieszczęść, które przeżyła i z którymi jej udręczony umysł wciąż musiał się borykać. Poczuła się jak nowo narodzone dziecko, które wydaje swój pierwszy, nie kontrolowany okrzyk życia. Pies pocieszyciel zbliżył się ostrożnie, zawsze zjawiał się, gdy go potrzebowała, i przytulił się do swej pani. Kobieta objęła go mocno, nadal kochała swego męża, chciała, by wszyscy wyzdrowieli, ale nagle ogarnęło ją poczucie straszliwego osamotnienia, ból tak trudny do zniesienia, że mógł go ukoić jedynie pies pocieszyciel, jak zawsze chętny zlizywać jej łzy.
Ogólna radość wkrótce ustąpiła zdenerwowaniu. Co teraz będzie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Po tym, co zaszło, na pewno nie zasnę, Nikt nie zaśnie, posiedźmy tu jeszcze trochę, zaproponował stary człowiek z czarną opaską na oku, po czym dodał, Musimy czuwać. Tak więc czuwali. Trzy płomyki lampy oświetlały zebrane wokół twarze. Przez pewien czas rozmawiali ożywieni, chcieli wiedzieć dokładnie, w jaki sposób pierwszy ślepiec odzyskał wzrok, czy zmiana dotknęła tylko oczu, czy odczuł również przemianę w myślach. Z czasem jednak rozmowa przestała się kleić. Nie posiadający się ze szczęścia mężczyzna przypomniał żonie, że jutro powinni wrócić do domu. Ale ja nadal jestem ślepa, Nic nie szkodzi, zaprowadzę cię. Dopiero teraz, słysząc swoje słowa, zrozumiał, że ta prosta choć władcza deklaracja zawiera w sobie wszystkie uczucia, jakie żywił dla żony, dumę, czułość. Drugą osobą, która odzyskała wzrok, była dziewczyna w ciemnych okularach, Stało się to w środku nocy, gdy w lampie dogasał płomień, a na dnie została już tylko resztka oliwy. Zawsze chodziła z otwartymi oczami, wierząc, że uzdrowienie nadejdzie z zewnątrz, a nie od wewnątrz. Wydaje mi się, że zaczynam widzieć, powiedziała niepewnie. Należało być ostrożnym, każdy przypadek jest inny, niektórzy twierdzą nawet, że nie istnieje choroba zwana ślepotą, tylko ślepi ludzie, chociaż dawniej zachowywano się tak, jakby istniała choroba, a nie było ślepców. Spośród naszych bohaterów troje zatem już widziało, za chwilę, być może wzrok odzyskają kolejne dwie osoby, widzący będą więc stanowili większość. Radość była nieopisana, dla pozostałych ślepców życie z pewnością stanie się łatwiejsze, choć jeszcze tak niedawno stanowiło pasmo udręk. Wystarczy spojrzeć na żonę lekarza, która wygląda jak cień samej siebie, jak złamane drzewo, które nie wytrzymało przygniatającego ciężaru gałęzi. Dlatego to do niej najpierw podbiegła dziewczyna w ciemnych okularach. Pies pocieszyciel nie wiedział, którą z kobiet pocieszać, gdyż obie zalewały się łzami. Potem dziewczyna ucałowała starego człowieka z czarną opaską na oku, nadszedł moment próby, teraz dopiero miało się okazać, co warte były jej przyrzeczenia, cała ta wzruszająca rozmowa, która doprowadziła do cudownego połączenia tych dwojga ludzi. Po raz pierwszy dziewczyna w ciemnych okularach mogła się przyjrzeć staremu człowiekowi, którego wybrała sobie na towarzysza życia. Koniec z wyidealizowanymi wyobrażeniami o nierealnym życiu na bezludnej wyspie, zmarszczki pozostaną zmarszczkami, łysina łysiną, a pusty oczodół zakrywa czarna opaska. Przyjrzyj mi się dobrze, czy rzeczywiście jestem tą osobą, z którą chcesz dzielić swój los, spytał stary człowiek, czując na sobie jej przenikliwe spojrzenie, Tak, znam twoją twarz, jesteś człowiekiem, którego wybrałam, odparła, a te stanowcze słowa i mocny uścisk wystarczyły za wszelkie żarliwe deklaracje. Gdy zaczęło świtać, jako trzeci przejrzał lekarz. Nikt już nie miał wątpliwości, odzyskanie wzroku przez wszystkich było już tylko kwestią czasu. Nie trzeba powtarzać opisu spontanicznej i naturalnej w tych okolicznościach radości, gdyż wystarczająco wiele miejsca poświęciliśmy temu wcześniej, wiemy, że ogarniała ona nie tylko głównych bohaterów tej wiernie opowiedzianej historii, ale wszystkich ślepców odzyskujących wzrok. Gdy ucichły radosne okrzyki, lekarz zapytał, Ciekawe, co dzieje się na dworze. Jakby w odpowiedzi usłyszeli czyjś krzyk na klatce schodowej, Widzę, widzę. Słowa nieznajomego rozniosły się echem po całym mieście, a słońce rozbłysło nad świętującym tłumem.
Śniadanie przekształciło się w wielką ucztę. Co prawda wygląd i smak nędznego posiłku każdemu mógł odebrać apetyt, lecz ogarnięci radosnym uniesieniem biesiadnicy nie zwracali uwagi na takie drobiazgi. Wiadomo, że głód zabija wielkie wzruszenia, ale tą symboliczną biesiadą wszyscy pragnęli uczcić niezapomnianą chwilę. Nikt się nie skarżył, nawet ci, którzy jeszcze nie odzyskali wzroku radowali się, jakby sami już przejrzeli. Po śniadaniu dziewczyna w ciemnych okularach wpadła na pomysł, by zostawić na drzwiach swego mieszkania kartkę dla rodziców. Napiszę, gdzie jestem, by wiedzieli, gdzie mnie szukać, Pójdę z tobą, odezwał się stary człowiek z czarną opaską na oku, Chcę wiedzieć, co dzieje się na ulicach, My też pójdziemy, zwrócił się do żony mężczyzna, który był pierwszą ofiarą epidemii, Kto wie, może nasz pisarz też przejrzał i zdecydował się wrócić do swego domu, a przy okazji może znajdziemy coś do jedzenia, Ja też się rozejrzę, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach. Kiedy wszyscy wyszli, a zezowaty chłopiec usnął na kanapie, lekarz usiadł obok żony. Pies pocieszyciel ułożył pysk na skrzyżowanych łapach i co pewien czas otwierał sennie oczy, by pokazać swej pani, że wciąż czuwa. Choć znajdowali się na piątym piętrze, przez okno słychać było radosne okrzyki świętującego tłumu, jak echo powtarzało się jedno jedyne słowo, Widzę. Widzę. Powtarzali je ci, którzy już przejrzeli, i ci, którzy właśnie odzyskiwali wzrok. I tak rozpaczliwe wołanie ślepnących stało się już tylko widmem przeszłości. Zezowaty chłopiec szeptał przez sen, Widzisz mnie, widzisz. Może śniła mu się matka. Co się z nim stanie, spytała żona lekarza, Myślę, że kiedy się obudzi, będzie już widział, z czasem wszyscy odzyskają wzrok, tylko naszego biednego staruszka spotka rozczarowanie. Dlaczego, Ponieważ ma zaćmę, a od czasu ostatniego badania bielmo na pewno przesłoniło mu całe oko, Będzie ślepy, Nie, za kilka tygodni, gdy wszystko wróci do normy, postaram się go zoperować, Dlaczego oślepliśmy, Nie mam pojęcia, być może kiedyś się dowiemy, Chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę, Oczywiście, Uważam, że my nie oślepliśmy, lecz jesteśmy ślepi, Jesteśmy ślepcami, którzy widzą, Ślepcami, którzy patrzą i nie widzą.
Żona lekarza wstała i podeszła do okna, spojrzała na zaśmiecone ulice, na rozśpiewany, radujący się tłum, po czym podniosła głowę i ujrzała nad sobą białe niebo. Teraz na mnie kolej, pomyślała i ze ściśniętym sercem opuściła wzrok. Miasto nadal tam było.