39162.fb2
Od kilku lat chodzę do kościoła w poniedziałki. Jest tam wtedy spokojnie i cicho po całym tym tłumie z niedzieli. Zostawiam samochód lub skuter na pustym parkingu, wyłączam telefon komórkowy, siadam wygodnie w pierwszej ławce naprzeciwko ołtarza i rozmawiamy…
Czasami moje kościoły zmieniają kraje lub miasta. Inne są w nich ławki i ołtarze, ale jedno jest stałe: zawsze rozmawiam z Bogiem w poniedziałek. Najczęściej rozmawiamy w małym kościele pod wezwaniem św. Elżbiety na Bockenheim we Frankfurcie nad Menem. To niepozorna budowla w bardzo międzynarodowej i biednej dzielnicy. Jestem pewny, że gdybym poszedł tam w niedzielę i wmieszał się w tłum, to usłyszałbym Ojcze nasz w kilkunastu językach. Ten kościół to moja parafia. Tam trafia dziesięć procent moich podatków plus ofiara, którą wpycham w poniedziałki w szczeliny metalowych skarbonek. Współfinansuję go. W Niemczech deklaracja wyznania i afirmacja wiary w swojego Boga to nie tylko sprawa sumienia. To także bardzo konkretny, wyrażony liczbą wpis w określonej rubryce niemieckiego PIT-u.
Bardzo chętnie i regularnie płacę na mój kościół. Jest taki, jakiego bym chciał. Najbardziej nasłonecznioną południowo-wschodnią ścianę z jasnoczerwonej cegły pokryto panelami baterii słonecznych, zbierającymi energię w dzień, a w nocy zasilającymi lampiony ustawione wzdłuż zadbanych trawników przed głównym wejściem. Moja święta Elżbieta ma stronę internetową, a także specjalny telefon, czynny – z myślą o desperatach – całą dobę. We wtorki na plebanii odbywają się bezpłatne kursy niemieckiego dla cudzoziemców, we czwartki spotykają się tam anonimowi alkoholicy, w piątki – lekarze, psycholodzy, pracownicy opieki socjalnej i chorzy na AIDS, a w soboty zakonnice dobrym słowem pomagają porzuconym samotnym matkom związać koniec z końcem. W mojej parafii wiedzą, że większość samotnych matek ma czas tylko w sobotę, i to dopiero późnym wieczorem, po zamknięciu biur, które sprzątają. Aby zapewnić im spokój (chociaż przez półtorej godziny w tygodniu), kilka zakonnic w drugim pokoju bawi się z ich dziećmi. W tym czasie mogą korzystać z daru dobrego słowa, ale także z porad opłaconego przez parafię seksuologa, który uczy je, jak nie mieć więcej dzieci, gdy tego nie pragną. Wyjaśnia im zawiłości cyklu miesięcznego, mówi o tabletkach antykoncepcyjnych refundowanych przez kasę chorych, naciąga prezerwatywę na plastikowy penis, szczegółowo wyjaśnia działanie poronnej tabletki RU-486, gdyby prezerwatywa z jakiegoś powodu pękła. Mój kościół, tak jak każdy inny katolicki, jest dogmatycznie przeciwny aborcji, tyle że swój sprzeciw – w obliczu rzeczywistości ulicy – wyraża trochę inaczej… Cieszę się, że ludzie przychodzą do niego nie tylko w niedzielę. Elżbieta z Bockenheimu znana jest we Frankfurcie jako „kościół kobiet”.
Tuż za głównym wejściem, po prawej stronie, znajduje się mały ołtarz, przed którym na specjalnej ławie zamontowano rzędy stojaków z otworami na ofiarne znicze. Przed ławą jest klęcznik, a obok niego stoi stary dębowy stół. Oprócz folderów i ulotek, informujących o działalności parafii, leży na nim oprawiona w grube granatowe płótno „Księga próśb do Boga”. Ostatniego poniedziałku zerknąłem do niej. Są tam także liczne wpisy w języku polskim. Pod datą 11 lutego 2005 roku przeczytałem:
Najświętsza Mario,
opiekuj się Dagmarą i mną i spraw, aby nasza miłość rozkwitła i dała nam poznać pewność i bezpieczeństwo. Uchroń nas przed nienawiścią świata, zwątpieniem, dodawaj otuchy i ulżyj w chwilach słabości. Daj nam życzliwość, wyrozumiałość, tolerancję i przebaczenie innych. Ewa
Postscriptum:
„Homoseksualizm jest uznawany w Polsce za grzech, a geje za odpadki…”. Takie zdanie między innymi można znaleźć w niektórych przerażających publikacjach poświęconych polskiej homofobii. To dość typowe. W Polsce, gdy próbuje się uzasadniać dyskryminację, to prawie zawsze powołuje się przy tym na Boga, religię i zestawia się to razem ze śmietniskiem. Jeśli z jakichś powodów to nie skutkuje, zawsze można wrócić do sprawdzonych metod i zarzucić komuś, że jest Żydem. Jeden z polskich satyryków ujął to mniej więcej tak: „Wszystkie normalne próby wyeliminowania Robin Hooda zawiodły. Nie mamy wyjścia, trzeba rozgłosić, że jest Żydem”.
W Niemczech jest inaczej. Boga zostawia się w spokoju, religię przywołuje bardzo ostrożnie, skupiając się głównie na teologii tolerancji. Inne konteksty nie byłyby tutaj akceptowane – Kościół mógłby jedynie stracić wiernych. Ponieważ deklaracja przynależności do określonego Kościoła wiąże się w Niemczech z deklaracją podatkową, żadnego nie stać na indoktrynacyjną głupotę i podlizywanie się ekstremistom. Jedynie najbardziej skrajni niemieccy i austriaccy naziści chcą przepędzać cudzoziemców w imię Boga i Chrystusa. Nie zauważyli chyba, że Chrystus to cudzoziemiec i na dodatek Żyd z Izraela. Poza tym mieszanie w te sprawy Kościoła i religii obraża sam Kościół. W tak zwanym katechizmie Kościoła katolickiego (www.katechizm.opoka.org.pl) sam przeczytałem: „Geneza homoseksualizmu pozostaje w dużej części nie wyjaśniona […]. Znaczna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Osoby takie nie wybierają swej kondycji homoseksualnej, powinno się je traktować z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Definitywnie nie zgadzam się ze słowem „współczucie” i nie jestem pewny, czy słowo „delikatność” także jest na miejscu. Ale pomijam to, oczarowany wyraźnym stwierdzeniem „niesłusznej dyskryminacji”.
Na mało w Polsce znany zapis z katechizmu zwrócił uwagę odważny ksiądz Tadeusz Bartoś, dominikanin, autor książki Tomasza z Akwinu teoria miłości, który zaraz po swojej publicznej wypowiedzi stał się celem ataków tak zwanych środowisk katolickich. Odpowiedział na nie pięknym zdaniem: „Chciałbym, by osoby homoseksualne czuły się w naszej ojczyźnie jak we własnym domu, a nie w miejscu wygnania”.
Nazywanie homoseksualizmu grzechem, a gejów odpadkami rozwściecza mnie. Ale staram się być delikatny w swojej wściekłości. I to jest zapewne mój błąd! Ludzie tolerancyjni, kulturalni i dobrze wychowani popełniają błąd, tłumiąc wściekłość na ortodoksyjnych homofobicznych chamów, ociekających własną pianą z warczących ust. Starają się cicho i spokojnie polemizować, dyskutować, powoływać się na argumenty, uspokajać i przekonywać drugą stronę. Że to nieprawda, iż Murzyni są leniwi, kradną i śmierdzą, że to nieprawda, iż wszyscy Niemcy to naziści, że to nieprawda, iż wszyscy Polacy mają wąsy, kradną samochody i papier w toaletach publicznych, że to nieprawda, iż Żydzi uknuli spisek przeciwko światu, że to nieprawda, iż ateiści to albo marksiści, albo nihiliści, albo sataniści, że to w końcu nieprawda, iż wszyscy rudzi są fałszywi, a homoseksualiści to zboczeńcy. Dyskutując z takimi kretyńskimi poglądami, można długo opanowywać nerwy i nie podnosić głosu. Ale istnieją pewne granice, poza którymi trzeba się najnormalniej w świecie wściec i eksplodować. Inaczej nikt nas nie usłyszy w tym jazgocie zgrai kąsających homofobicznych psów.
Ostatnio poczułem taką wściekłość, gdy dwóch polskich polityków ze znanej partii publicznie zrównało homoseksualizm z pedofilią, nekrofilią i zoofilią. Brzmi to okropnie nawet dla tych, co nie znają się zbyt dobrze na łacinie i perwersjach. Dla tych, co się znają, przyrównanie zbliżenia gejów do gwałtu na zwłokach lub kopulacji z owcą czy kozą musi być szokująco obrzydliwe. Nie skomentuję przywołania w tym kontekście pedofilii, ponieważ zaczyna wzbierać we mnie żółć.
Podobną złość czułem, gdy swego czasu zupełnie przypadkowo natrafiłem w Internecie na stronę utrzymywaną przez ortodoksyjnych polskich nacjonalistów, a w niej na „historyczną” publikację o Januszu Korczaku. Autor tej skrajnie propagandowej ulotki nieustannie przypominał, że prawdziwe personalia Korczaka to Henryk Goldszmit (co było chyba jedyną prawdziwą informacją w tym tekście), a w którymś momencie zasugerował: „Być może bohaterski Goldszmit vel Korczak wcale nie był pedagogiem, tylko pedofilem…”. To był jeden z tych nielicznych momentów w moim życiu, kiedy przyszło mi do głowy, że może ten idiotyczny pomysł z cenzurowaniem Internetu wcale nie jest taki zły. Oprócz wściekłości czułem jednak wtedy także wstyd. Swoją drogą ciekaw jestem, z czym ci dwaj politycy o umyśle płytkim jak kałuża porównaliby homoseksualnego rudego Murzyna (bywają i tacy), mającego izraelski paszport i od dwudziestu lat mieszkającego w Monachium?
Gdy zdenerwują mnie ludzie, to dla uspokojenia często sięgam po książki o zwierzętach. Jeśli w ich świecie w ogóle są jacyś politycy, to na pewno nie są aż takimi durniami. Nawet wśród gnid. Nie zacznę jednak od gnid, zacznę od muszek owocówek i homoseksualizmu, aby pozostać w temacie. Muszki owocówki to wprawdzie nie ludzie, ale jak pokazują ostatnie badania, mają niewiele mniej genów niż człowiek.
Elitarny amerykański magazyn naukowy „Celi” („Komórka”) opublikował niedawno niezwykle interesujący artykuł, który czyta się momentami jak romans. Muszka owocówka nadlatuje do komory obserwacyjnej, zbliża się do oczekującej dziewicy, delikatnie dotyka jej jedną z kończyn i odgrywa – na swoich skrzydełkach – miłosną pieśń. To rodzaj gry wstępnej. Skończywszy koncert, liże swoją wybrankę, a gdy uzyska jej przyzwolenie, kopuluje z nią nieprzerwanie przez dwadzieścia minut (ludzie robią to krócej, ale długość aktu seksualnego nie jest funkcją liczby genów). Nie byłoby w tym niczego aż tak dziwnego (dla muszek), gdyby nie fakt, że wpuszczona do komory obserwacyjnej muszka jest samicą i tak naprawdę kopulować nie może i nie powinna. Jest jednak samicą szczególną – metodami inżynierii molekularnej zmieniono jej jeden gen. I właśnie ta zmiana spowodowała, że muszka samica stała się muszką samcem i przejęła natychmiast cały wzorzec zachowań w tak podstawowej dla przetrwania gatunku dziedzinie jak prokreacja. Jeden jedyny gen!
Aby zmodyfikować kolor oczu człowieka, trzeba by manipulować wieloma genami. Naukowcy (którzy z definicji powinni być nieufni, krytyczni, zazdrośni i zawistni) przecierają oczy ze zdumienia. Profesor Michael Weiss, szef Wydziału Biochemii przy Case Western Reserve University, uznał to odkrycie za przełomowe i skomentował je w bardzo charakterystyczny sposób: „Mam nadzieję, że to przeniesie dyskusję na temat orientacji seksualnej z poziomu moralności na poziom nauki”. I dodał jeszcze bez wahania (przypominam, że to purytańska Ameryka): „Okazuje się, że nie dane mi było wybrać swojej heteroseksualności. To się po prostu zdarzyło”. Jak mógł coś takiego powiedzieć?! Wstrętny jeden propedofil, pronekrofil i prozoofil, i na dodatek profesor. Zdeptać go czarnym lub brunatnym butem! Jak zboczoną amerykańską, genetycznie zmanipulowaną muchę owocówką…