39179.fb2 Motyl Na Szpilce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Motyl Na Szpilce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

– Temat banalny i za dużo przymiotników. To nie esej, ale sprawozdanie z aukcji – naczelny ostro skorygował zbyt pewnego siebie stażystę. Chłopak milczał. – Tekst po korekcie wejdzie do nowego numeru. Parę rzeczy wyrzucę, bo jest zbyt rozwlekły – dodał, żeby było jasne, że artykuł nie jest idealny, i przeniósł wzrok na ładną blondynkę w różowej bluzce.

– Monika Skwarka?

Blondynka pokręciła głową.

– To ja – odezwała się wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna. Dałabym głowę, że koszykarka.

– No cóż – powiedział naczelny. – Widzę, że ostro pani popracowała, Przeczytała pani wszystkie informatory Urzędu Pracy i stworzyła śliczne kompendium wiedzy dla bezrobotnych. To się chwali, ale tak się składa, że ja prosiłem o artykuł.

– Brzmi zbyt oficjalnie? – zapytała dziewczyna, uśmiechając się szeroko. Wydawała się bardzo sympatyczna.

– Proszę pani, to wręcz wystąpienie rzecznika prasowego UP. Przeczytać fragmencik?

– Nic, nic – zaprotestowała wesoło, ale widać było, że nie jest jej już do śmiechu.

– Powiedziałbym, żeby to pani poprawiła, ale tu nie ma czego poprawiać. Proszę napisać to od nowa. Ostatnia szansa.

Monika Skwarka przewróciła oczami i pokiwała głową. Patrzyłam na faceta z rosnącą antypatią. Co za okropny zarozumialec. Wykorzystuje swoją przewagę, to wszystko. Miałam ochotę powiedzieć ma, co myślę o jego metodach, kiedy nagle padło moje nazwisko. Załomotało mi serce.

– To pani – skonstatował, kiedy podniosłam rękę.

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową. Naczelny podrapał się po karku.

– Kabareciarz z pani. Owszem, to prawda, że o tych sprawach nie trzeba koniecznie pisać na kolanach, ale taka ironia… To mi się nie podobało, a tobie Anka?

– Mi też nie – usłyszałam głos sekretarza redakcji dobiegający zza jej monitora.

Poczułam, że robi mi się gorąco. Wszyscy wlepili we mnie gały. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.

– Nie rozumiem, wydaje mi się, że temat potraktowałam całkiem serio, te dotacje unijne… – próbowałam się bronić, ale naczelny wszedł mi w słowo.

– Podobnie jak koleżanka… no, jakże się pani nazywa… – spojrzał na dziewczynę z ostro zarysowaną bródką.

– Agnieszka Kędziorek.

– … podobnie jak pani Kędziorek, zaczęła pani znośnie, ale potem te wszystkie narządy, wnętrzności, porównania.

Poczułam, że robi mi się słabo.

– No i ta wyszydzona Polska.

– Pięta – prychnęła Anka.

– To było dobre – zarechotał naczelny i spojrzał na mnie z politowaniem.

Matko!!! To niemożliwe. Pomyliłam artykuły?

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Ma pani coś do powiedzenia?

Plątały mi się myśli, urywały wątki. Chciałam zapaść się pod ziemię.

– To miał być felieton… yyy… a felieton rządzi się własnymi prawami, użyłam metafory… – próbowałam się ratować. W uszach słyszałam łomot własnego tętna. -… która wskazuje na fakt, żeee… że nie będziemy odgrywać w Europie decydującej roli – wyjąkałam, starając sobie przypomnieć, o czym był ten nieszczęsny artykuł, ale pamięć podsuwała mi tylko obraz zalanej Miśki powstrzymującej czkawkę. Wiedziałam, że to koniec.

– No, nie wiem, czy nam trzeba w zespole takich eurosceptyków. Co, Anka?

Naczelny zaserwował mi jeszcze kilka złośliwych uwag, poznęcał się nad chudym wyrostkiem, wyrzucając mu błędy gramatyczne i nielogiczność argumentów, a następnie wygłosił krótką mowę na temat naszej nijakości, warsztatowego niedołęstwa i braku pomysłów. Powiedział, że na następnym spotkaniu spodziewa się dostać naprawdę dobre teksty, a na razie nas żegna i życzy miłego dnia. Wyszłam z redakcji na trzęsących się nogach. Miejsce to zbrzydło mi do reszty. Czułam, że kariera oddala się ode mnie z szybkością uciekających galaktyk. I wcale nie chciało mi się jej gonić.

* * *

Trzeci dzień z rzędu pozowałam dla mistrza. Pan Teodor wściekał się, gryzł pędzel i klął pod nosem, na czym świat stoi. Zmarnował już trzecie płótno, a wciąż był daleki od realizacji swojego zamierzenia, antyczne) sceny w stylistyce El Greco: rusałkę w topieli porywa groźny Minotaur, łapiąc ją wpół i unosząc siłą do krainy rozkoszy. Mistrz skupił się na doznaniach rusałki, pragnąc oddać dwuznaczność jej uczuć: panikę oraz | równoległą nieskrywaną fascynację nieznaną istotą i jej namiętności;). Mariola przebrana w strój starożytnego potwora, owinięta w koźle skóry i jakieś szmaty, chrupała paluszki i cierpliwie poddawała się instrukcjom artysty, który blisko godzinę ustawiał nas na podeście, poprawiał gesty, wyjaśniał psychologiczne aspekty zdarzenia i narzekał na fatalne światło. Kiedy uznał, że układ spełnia jego oczekiwania, sięgnął po pędzel i szukając natchnienia przymknął powieki. Stałyśmy z Mariolą, obejmując się wpół jak dwie straganiarki wracające z nocnej libacji. Wiedziałyśmy, czym to się skończy, za godzinę mistrzunio znowu się wścieknie i po raz setny zmieni nam pozycję. Spojrzałyśmy na siebie i porozumiewając się wzrokiem ustaliłyśmy, że będziemy oponować. Mariola otworzyła usta, żeby zasugerować bardziej trafne rozwiązanie, ale mistrz uciął jej w pół słowa.

– Jest bello!

Zatarł ręce, wymamrotał coś do pod nosem i rozsmarował farbę na palecie. Zerknął na mnie spod przymkniętych powiek.

– Troszkę więcej namiętności. Jest pani podniecona – powiedział szeptem.

Przejechał pędzlem po płótnie, pacnął w trzech miejscach, delikatnie musnął i roztarł coś palcem. Głośno wypuścił powietrze. Zagryzając wargi, wykonał kilka kolejnych pociągnięć, potem wsadził nos w malowidło i z wysuniętym językiem dłubał przy jakimś szczególe. Trwało to całe wieki. Nagle cofnął się, spojrzał na nas, na obraz… i rzucił pędzlem o ścianę. Splunął na ziemię i zarządził przerwę.

Mariola pobiegła do garderoby segregować świeżo wygrzebane w lumpeksie ubrania. Usiadłam na krześle i rozprostowałam zmęczone nogi. Mistrz wsparty pod boki patrzył na podest.

– Nic z tego nie będzie. Mariolka się nie nadaje. Tu potrzeba krzepkiego namiętnego mężczyzny. Teraz, psia krew, tylko się męczę, a efekt żaden.

Zerknął na zegarek i nagle się rozpromienił.

– Mariola! – krzyknął w kierunku garderoby. – Szykuj zastawę, pani Wacia zaraz przychodzi. Zapraszam panią na obiad – zwrócił się do mnie. – Pani Wacława nam czasem gotuje, dzisiaj wróciła z urlopu i obiecała wystawną kolację.

W tym momencie usłyszeliśmy hałas na schodach.

– To ona – mistrz wyraźnie nabrał wigoru. Otworzył drzwi i wybiegł na korytarz. – Pyzunie kochane rączki ugotowały? Pani wie, jak ja kocham pyzunie. A z czym? Z mięskiem? Pani jest nieoceniona. Szczęście, że pani wróciła – terkotał. Odpowiadał mu zadowolony chichot.

Po chwili wrócił obładowany siatkami, z promiennym uśmiechem na ustach. Za nim wtoczyła się jowialna jejmość lat około sześćdziesięciu. Mariola rozkładała talerze na stole w kącie sali, który dopiero teraz zauważyłam. Wcześniej, zawalony tubkami z farbą i kartonami, zlewał się z otoczeniem. Kobieta z kieszeni palta wyjęła jakieś zawiniątko i położyła je na stole. Spojrzała na mnie.

– To na rozgrzewkę – powiedziała i zmierzyła mnie wzrokiem. – Nowa modelka?

Przedstawiłam się. Pani Wacia podała mi pulchną dłoń.

– Zapraszam na pyzy. Lubi pani?

– Bardzo. Przypominają mi wakacje na wsi.

– To prawda – przyznała – ale nie każde pyzy smakują jak wiejskie, dużo zależy od tego, kto je zrobi. Jadłam na przykład mrożone z supersamu i były zupełnie niezjadliwe, a domowe to domowe, nie? – kiwała głową, nakładając porcje na talerze. – Ale tak to jest, świat odcina się od wsi i schodzi na psy. Mój wnuk mówi, że na przykład dzisiejsza młodzież to fury, komory i zero natury – zaśmiała się jak z dobrego żartu. – No to smacznego.

Zastanowiłam się. Gdzieś już słyszałam to powiedzonko, chyba w jakiejś reklamie…

Pani Wacia uprzejmym gestem zachęciła mnie do jedzenia. Pyzy były rzeczywiście wyjątkowe.

– No i widzi pani, pani Waciu, z pani to jest prawdziwa artystka, takie pyzy zrobić. A ja męczę się z tym moim obrazem i ciągle nic.