39179.fb2
Zajrzał do pokoju. Podszedł do szafy i delikatnie uchylił drzwi. Maluchy spały jak zabite. Patrzyłam na niego, nie wiedząc, jak mam rozumieć te nagłe odwiedziny. Czyżbyśmy się umawiali i o tym zapomniałam?
– Doktorze?
– Yhm.
– Ale ja nie zamawiałam wizyty. Może pan mnie z kimś pomylił? – spytałam najgrzeczniej jak umiałam, pamiętając, że doktorek ma hiszpański temperament.
– To wizyta standardowa. A co, przeszkadzam?
– Nie, nie.
Doktor wyjmował z kojca każdego malucha, jednego po drugim, i dokładnie oglądał.
– Lubi pani motyle? – spytał znienacka.
Odłożył Rudego, podniósł się z kolan i otrzepał nogawki, chociaż wcale nie musiał, bo tak się składało, że przed sesją u mistrza urządziłam w domu generalne sprzątanie. Tak już mam, że w przebłysku dobrego humoru dostaję zastrzyk energii i zaczynam sprzątać. Reaguję na widok leżącej od tygodni sterty prasowania, grubej warstwy kurzu i pajęczyny przy lampie i naraz przeszkadza mi to, o co przez tydzień potykałam się bez większych emocji. Chwytam szczotkę, ścierkę, kubeł z wodą i szoruję co popadnie, wyskubuję drobiny z dywanu i chodnika w przedpokoju, pucuję lustra, przesadzam kwiatki, przyklejam wieszaki na ręczniki, mimo że po dwóch dniach znowu odpadają, rozmrażam lodówkę, szoruję wannę i wietrzę, by potem paść z wycieńczenia na świeżo zmienioną pościel i wdychać zapach nowo narodzonego mieszkania.
Weterynarz patrzył na mnie w błogim zachwycie. Rozumiałam, że wspomnienie motyli tak go rozmarzyło, no bo przecież nie ja. Pamiętałam, że wciąż straszę ściśle przylizaną do głowy fryzurą, nie mogłam więc być przyczyną jego entuzjazmu.
– Mam fantastyczną kolekcję motyli brazylijskich prosto znad Amazonki. Wyjątkowo piękne okazy, nawet muzeum etnograficzne się o nie ubiegało. Mogłem je naturalnie tylko wypożyczyć, bo o sprzedaniu nie ma mowy. Z każdym z nich wiąże się jakaś historia, czasami nawet niebezpieczna. Chciałbym je pani pokazać.
– Chętnie popatrzę – powiedziałam, domyślając się, że doktorek zaraz przytaszczy z samochodu torbę ze szklanymi gablotami, no bo chyba nie ma na myśli moich odwiedzin w swoim domu.
– To kiedy pani może?
– To znaczy, że nie ma ich pan ze sobą?
– O nie. Skądże. Posiadam siedemdziesiąt dwa gatunki, nie dałbym rady, poza tym są bardzo cenne, nie mógłbym tak ryzykować. Proszę mnie odwiedzić.
Zaraz. Coś mi tu nie grało. Jeszcze niedawno zionął do mnie wyraźną antypatią za to, że mu wytknęłam brak profesjonalizmu, a teraz zaprasza mnie do swojego domu? Przypomniała mi się scena z jakiegoś filmu, który kiedyś obejrzałyśmy z Miśką, o jakimś facecie, który lubił motyle… jak to było… hodował je i… mordował!
– To miło z pana strony, ale chyba nie będę miała czasu. Szukam pracy. To jest bardzo absorbujące zajęcie – roześmiałam się głośno, żeby ukryć przed tym dziwnym typem mój rosnący niepokój.
– O, nie wiedziałem. A wie pani, mam paru znajomych, którzy mogą potrzebować pomocy, popytam, może coś dla pani znajdę. Tylko że to najczęściej weterynarze. Ale pani lubi zwierzęta. – Doktorek spojrzał na szafę i uśmiechnął się znacząco. Miałam wrażenie, że, jak na weterynarza na służbie, nazbyt prywatnie i słodko.
„Flirtuje ze mną czy co?” – pomyślałam odpowiadając ostrożnym uśmiechem.
– To ja już pójdę. Moje zaproszenie jest cały czas aktualne, proszę się zastanowić.
Już miał wychodzić, gdy przyszło mi coś do głowy.
– Przepraszam, że spytam… zaznaczam, że bardzo cenię sobie pańską uprzejmość, ale dlaczego… proszę się nie gniewać… dlaczego pan mnie zaprasza… i w ogóle.
– Bo pani jest jak motyl. – Weterynarz ucałował moją rękę. Miałam wrażenie, że zatrzepotał rzęsami.
Wtedy zrozumiałam. Mimo kasku na głowie, cieni wokół oczu, starej sukienki, którą wrzuciłam na siebie zaraz po przyjściu do domu – podobam się mężczyznom. Ta prawda spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i rozbłysła w mojej głowie siłą tysiąca kolorowych fajerwerków. Weterynarz pożegnał się i wyszedł. Był już na półpiętrze, kiedy wychyliłam się przez balustradę i zawołałam:
– Dziękuję!
Niedługo potem miałam tego żałować.
Dziesięć minut później stało się coś bardzo dziwnego. Najpierw usłyszałam gwałtowne pukanie, a zaraz potem łomot szybko zbiegających po schodach nóg. Dla ostrożności wyjrzałam przez wizjer. Powoli otworzyłam drzwi. Nikogo. Pod moimi nogami coś się zaczerwieniło. Zabiło mi serce. Na wycieraczce leżała piękna krwistoczerwona róża. Rozejrzałam się po korytarzu, szukając śladów tajemniczego ofiarodawcy, ale nic nie zdradzało czyjejś niedawnej obecności. Przy róży nie było żadnego liściku. Stałam niezdecydowana, nie wiedząc, co począć, gdy w mieszkaniu obok ktoś przekręcił klucz. Cofnęłam się i zamknęłam drzwi.
Wstawiłam różę do wody, postawiłam na stole w kuchni i przełykając świeżo zaparzoną herbatę przyglądałam się delikatnym płatkom. Od kogo ten kwiatek? Może weterynarz wrócił, żeby w ten sposób dać mi jasno do zrozumienia przyczynę swego zaproszenia. Ale przecież w promieniu kilometra nie ma żadnej kwiaciarni. Skąd by ją wziął? Chociaż… zakochany mężczyzna zdolny jest nawet do większych rzeczy. Sama nie wiem. A może to Maciek? Zareagował tak zimno na moje ostatnie babskie humory i teraz żałuje. Tak, to by było do niego podobne. Weterynarz chyba by nie miał odwagi. Chociaż, kto wie…
Leszek!
Zobaczyłam migdałowe oczy. Poczułam ciepły oddech na mojej szyi…
Do kuchni wszedł Filek. Właśnie nasypywałam do kociej miseczki odżywkę z krewetek dla karmiących kotek, kiedy usłyszałam jakieś podejrzane szmery. Zamarłam. Wyraźnie czułam, że ktoś stoi pod moimi drzwiami. Podniosły mi się włosy, kiedy uświadomiłam sobie, że z wrażenia nie przekręciłam zamka i ktoś, kto teraz szura butami po mojej wycieraczce, może bez żadnych przeszkód wejść. Oczami rozbudzonej wyobraźni ujrzałam weterynarza, szalonego doktorka, który zmienia się w bestię, gdy zapada zmrok, i który właśnie przykłada ucho do moich drzwi, ostrząc w skupieniu lekarski skalpel. Usłyszałam pukanie. Serce podskoczyło mi do gardła. Zerkając porozumiewawczo na Filka, na paluszkach wyszłam do przedpokoju. Wstrzymując oddech, zerknęłam przez wizjer. Na klatce stał jakiś pryszczaty wyrostek. Walcząc ze strachem, uchyliłam drzwi i zapytałam, czego chce.
– Ja po różę – powiedział łebek nieco zmieszany. – Na dole zajarzyłem, że coś nie gra. Sorry, pomyliłem piętra. Ta róża miała być dla Gośki – małolat przestąpił z nogi na nogę i włożył ręce w kieszenie spodni, których krocze wisiało mu na wysokości kolan. Podrapał się po brzuchu. Miał bluzę założoną na lewą stronę i przekrzywioną czapkę. – Odda pani? – wyciągnął rękę.
Miałam ochotę złapać niczemu winny kwiatek i wychłostać nieletniego amanta, któremu amory w głowie, a miłosnej przesyłki poprawnie doręczyć nie potrafi! Nie miałam dla niego litości, mimo że cenię porywy serca, nawet w bardzo młodym wieku. Szybko weszłam do kuchni, chwyciłam różę rozchlapując wodę po całej podłodze i podałam ją zakłopotanemu gołowąsowi bez jednego słowa. Głośno zatrzasnęłam drzwi.
– Córeczko, stało się coś? Drugi telefon jednego wieczoru? To zły znak! Żartuję, oczywiście, w ogóle się nie zastanawiaj, tylko przyjeżdżaj i to pierwszym autobusem. Musisz odpocząć, a nie tylko praca i praca. – Skrzywiłam się, ale nie miałam siły niczego wyjaśniać – Opowiesz mi o swoim chłopcu – skrzywiłam się po raz drugi – pośmiejemy się, pogadamy. U nas też się dużo dzieje, a właśnie, planujemy remont, pomożesz mi wybrać glazurę do łazienki, no nie, koniecznie musisz przyjechać, czekamy…
Kiedy weszłam do mieszkania rodziców, otoczył mnie zapach, jakiego nie posiada żadne inne miejsce na świecie. Przesiąknięte są nim ściany, meble, firanki. Zapach domu, wspólnych obiadów, śmiechu przy stole. Kiedy mama stanęła w drzwiach kuchni i, jak zwykle, z ciepłym uśmiechem wyciągnęła do mnie ręce, łzy stanęły mi w oczach.
Scena jak z filmu nie trwała jednak długo.
– Chodź – powiedziała mama tonem spiskowca.
Uchyliła przede mną drzwi pokoju, kiedyś należącego do mnie, a obecnie przekształconego w pracownię tatki. Jęknęłam przerażona. Było tu wszystko, co kiedykolwiek, komukolwiek, w czymkolwiek mogłoby się przydać, poczynając od pompek do roweru, przez puszki po piwie, niezliczone ilości kawałków drutu, gwoździ i śrubek, po lunetki, mapy świata i nieba, narzędzia do rzeźbienia i formy do wylewania gipsu. Jednym słowem śmietnik.
W chaosie przedmiotów stało moje stare ukochane łóżko, na którym teraz, zwinięty w kłębek, podpierając głowę na ramieniu i smacznie pochrapując, spał mój ojciec.
– Całą noc obserwowali niebo. Teraz śpi, bo wieczorem ma zebranie – powiedziała mama z dumą i czule pogładziła powietrze nad głową tatki. Popatrzyłam na nią zaskoczona.
– Mamo, zdawało mi się, że nie pochwalasz jego nowego hopla?
– Prawda, dziecko, przecież ty nic nie wiesz…
Westchnęłam i rozłożyłam ręce, dając mamie uprzejmy sygnał, że może wygłosić przemowę, bo po jej minie widziałam, że aż się do tego pali.
– Mówiłam ci, że tatuś pisze książkę. No więc zainteresował się nią jeden naukowiec z Krakowa, profesor, tatuś mu podesłał fragmenty i ten pan jest zachwycony. A że ma przyjaciela, który jest wydawcą, to zaraz zaaranżował spotkanie i tatuś w zeszłym tygodniu tam był… i jest! – mama zatarła ręce.
– Co?
– Tysiąc złotych zaliczki!
– Wydadzą mu to?
– Zaliczkę?
– Jego wypociny?