39179.fb2 Motyl Na Szpilce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

Motyl Na Szpilce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

Wyraźnie czułam presję. Milczącą, niedopowiedzianą pretensję, która po brzegi wypełniła pokój i zastygła nad moją głową w postaci karcącego palca. Ja jedna nie zrobiłam nic, aby wesprzeć człowieka w potrzebie. Mistrz dał mu dach nad głową i zapewnił rozrywkę, Mariola go dokarmia, a ja? Mam wolne mieszkanie, wprawdzie jednopokojowe z jednym łóżkiem, ale z łazienką i ciepłą wodą, a milczę. Oni z pewnością na mnie liczą, wierzą, że przełamię anachroniczny stereotyp starej panny, która wcześniej zaszyje się w klasztornej celi niż przenocuje młodego mężczyznę, że ugnę się pod ciężarem ich spojrzeń i zaproponuję Leszkowi…

– Może u mnie przenocujesz?

Spokojnie!!! Z napięciem patrzyłam mu w oczy. Wiedziałam, że jest dżentelmenem. Że zachowa się jak należy. Że na pewno odmówi…

– Poważnie? Nie sprawiłoby ci to kłopotu?

– Dlaczego miałoby sprawić? – przełknęłam ślinę. – Nie mogę zapewnić ci luksusu, mam tylko jedno łóżko (o matko, umieram!!!), ale jest też wygodna połówka. A… jeszcze koty. Mam nadzieję, że nie masz uczulenia? – rzuciłam beztrosko. Byłam bardzo, bardzo uprzejma.

Umierałam.

– A co na to twój narzeczony?

Spanikowałam. No właśnie, co na to mój narzeczony?!

– E… nic! To znaczy on lubi, kiedy pomagam ludziom, sam też często to robi… Wspomaga dzieci na Ukrainie!

Czułam, że się pogrążam.

– O, to ciekawe. A gdzie, bo miałem wystawę we Lwowie. Może w tych okolicach? – mistrz beztrosko bawił się fajką, doprowadzając mnie do szału.

– Nie wiem – ucięłam krótko, ponownie zwracając się do Leszka: – Nie martw się moim narzeczonym. Jeśli ci odpowiada moja skromna propozycja, to zapraszam.

– To się nazywa przyjaciel – mistrz uścisnął mi rękę. – No to ma pan problem z głowy. Bo tak się właśnie zastanawiałem…

– Niech pan już lepiej nic nie mówi – przerwałam mistrzowi z niechęcią. Wszystko przez niego. Manipulator jeden.

– Tak, tak, już zabieramy się do roboty… ale tak sobie właśnie myślałem, gdzie by tu Leszka przewaletować i wpadłem na pomysł, że może j u sąsiadki z trzeciego piętra, to dusza człowiek, ale do głowy mi nie przyszło, że panna Ewa okaże tyle serca i sprawa tak szybko się rozwiąże. Dzięki stokrotne, bo mi ten kłopot pana Leszka od wczoraj leży na wątrobie… w przenośni i dosłownie! – mistrz zarechotał. – No, cóż, to zabieramy się do pracy.

Stałam gapiąc się na niego jak sroka w gnat. Mistrz palcem pokazał mi garderobę. „Przebieramy się” – wyrażały jego beznadziejnie szczęśliwe oczy.

* * *

Stałam na przystanku, przestępując z nogi na nogę. Leszek, z nosem utkwionym w gablocie z rozkładem jazdy, próbował coś odczytać z na wpół oderwanej kartki. Zerknął na zegarek.

– Będzie za cztery minuty – powiedział w mgiełce swojego oddechu.

Powietrze było ostre i pachniało śniegiem. Gorączkowo zastanawiałam się nad stanem mieszkania: czy jest wystarczająco czyste, czy nie zostawiłam czegoś kompromitującego na wierzchu, na przykład grubej flanelowej koszuli nocnej, której używam od listopada do połowy kwietnia albo czegoś równie żenującego i zagrażającego mojej kobiecej reputacji. Myślami otworzyłam lodówkę i zajrzałam do środka. W jasno oświetlonym wnętrzu ujrzałam niczym nie obciążone metalowe półeczki, puste wgłębienia na jaja i zamrażarkę, która od dawna nie pamiętała, co to mrożonka. Puściłam wodze fantazji. Poczułam się jak Mickiewicz na stepach Akermanu, wciągnęłam powietrze w płuca i ruszyłam z kopyta, pędząc z wiatrem po pustych przestrzeniach. Wicher targał mi włosy, smagał policzki. Gnałam przed siebie po zimnym stepie niczym Timur i jego drużyna. Nagle ściągnęłam lejce i zatrzymałam prychającego, wydymającego chrapy i okręcającego się z głośnym stukotem kopyt wierzchowca. Na zielonym talerzyku w towarzystwie jednej parówki leżał serek topiony w złocistym papierku i pół pomidora.

– Z czego się śmiejesz? – zapytał Leszek.

– Muszę zrobić zakupy – powiedziałam i z niechęcią pomyślałam o nocnym na mojej ulicy.

Obiecałam sobie solennie, że moja noga nigdy więcej nie przekroczy progu tej krainy potrójnej marży, ale nie było rady. W kieszeni brzęczały ciężko zarobione monety otrzymane od mistrza. Żal będzie się z nimi rozstać, ale cóż, gość w dom, Bóg w dom. Zagrała we mnie słowiańska dusza. Postanowiłam odrzucić zdrowy rozsądek i przygotować pyszną domową kolację. „Poproszę pięć deko kaszanki drobno pokrojonej, człowiek pracuje, sobie nie żałuje”, przypomniał mi się kiedyś zasłyszany socjalistyczny dowcip.

Przyjechał tramwaj. Usiedliśmy w niedogrzanym wagonie. Leszek odwrócił się w moją stronę.

– Gdzie ty właściwie pracujesz? – spytałam, kiedy przez dłuższą chwilę gapił się tylko i uśmiechał.

– Projektuję parki. Jestem asystentem w urzędzie miasta, ale mam też własną firmę. Robię prywatne ogrody. A ty?

W tym momencie do tramwaju wsiadło dwóch Cyganów z gitarami. Jeden grał i śpiewał rzewną piosenkę o miłości, drugi chodził po wagonie i do rytmu pierwszemu, jakby wybijał takt, powtarzał: – Daj pani pieniądz, dziękujem, daj pani pieniądz, dziękujem. – Leszek wrzucił monetę do plastikowego kubeczka.

– Dziękujem, dużo miłości – uśmiechnął się ciemnoskóry Cygan, pokazując równy rząd białych zębów.

Wysiedliśmy dwa przystanki dalej. Leszek rozejrzał się po otoczeniu.

– Daleko stąd mieszkasz?

Pokazałam mu blok naprzeciwko.

– Mam prośbę. Idź do domu i nastaw wodę na herbatę, a ja skoczę do sklepu i zaraz przyjdę. Podaj mi tylko numer mieszkania.

Odmówiłam. Jest moim gościem, razem idziemy do sklepu, ja robię zakupy i zapraszam go na kolację.

Odmówił. Ja mu oferuję nocleg, on chce się odwdzięczyć, ja idę do domu, on do sklepu. Wraca za piętnaście minut.

Odmówiłam. Nie chcę o tym słyszeć, ja idę do sklepu i robię zakupy. On czeka i mnie nie denerwuje.

Odmówił. On idzie do sklepu, ja do domu i co ma kupić?

Odmówiłam. Ja idę do domu, on do sklepu, tfu… ja do sklepu, on do domu… nie… ja do…

Uległam.

Przynajmniej zdążę schować flanelową koszulę, całkiem ładną, w różowe króliki, ale zupełnie nie dla męskiego oka.

Otworzyłam drzwi mieszkania i od razu poczułam, że mam kota. Pociągnęłam nosem i wykrzywiłam się. Filek średnio raz w miesiącu stwierdzał, że kuweta to przeżytek i na środku pokoju rąbał ogromne kupsko, doprowadzając mnie tym do szewskiej pasji. Szybko i bez ogródek przywracałam stary porządek, ale kot cyklicznie go łamał i następnego miesiąca znów paskudził. Może to jakaś kocia trauma, samooczyszczenie, zwierzęcy obrządek, nie wiedziałam. I nic mnie to nie obchodziło. Dławiłam jego barbarzyńskie zachowanie raz opracowaną metodą.

Zaskoczyłam go w kuchni. Koci nonkonformista siedział na podłodze, w napięciu obserwując latającą muchę. Gdy wolnym ruchem sięgnęłam po ścierkę, przerwał polowanie, podniósł się z podłogi i głośno miauknął, rozumiejąc, że przyszedł czas na wyrównanie rachunków. Zrobił słodkie oczy, udając, że z ciężkim powietrzem nie ma nic wspólnego, na co ja przejechałam dłonią wzdłuż ścierki, przygotowana do ostatecznego natarcia. W skupieniu patrzyliśmy sobie w oczy…

Nagle kot zrobił błyskawiczny zwrot, podwinął ogon i jak kula wystrzelił w moją stronę. Stałam w rozkroku, próbował więc czmychnąć między moimi nogami, ale przewidziałam jego mało błyskotliwą strategię. W okamgnieniu zwarłam nogi, chwyciłam zaskoczonego kota w żelazny uścisk i majtnęłam szmatą, tnąc zbrodniarza przez łeb i zrzucając przy okazji półmisek z jabłkami, które z łomotem potoczyły się po podłodze. „Trafiony!” – zawyłam triumfalnie jak Indianin z tomahawkiem. Po chwili puściłam szarpiącego się zwierzaka, który śmignął przez pokój i znikł w czeluściach szafy.

Weszłam do pokoju, wymyślając głośno w kierunku mebla: „Wstrętny kot!”. Na podłodze przy doniczce z azalią, która formalnie należała już do Miśki, leżały kocie ekskrementy. Fuj! Mimo mrozu rozwarłam szeroko okno i z pośpiechem zabrałam się do porządków. Sprzątnęłam ciśniętą w kąt łóżka króliczą koszulkę, ciepłe zimowe majtasy i wełniane skarpety, mój nocny ekwipunek, i odetchnęłam spokojnie, dopiero kiedy zniknęły z pola widzenia. Założyłam na nos gumowy spinacz, który dla żartu podarowała mi Miśka kilka dni po pierwszym wyskoku Filka, a który stosowałam bez żenady, i uprzątnęłam kocie fekalia, trzęsąc się z zimna bijącego od otwartego okna.

Kilkanaście minut potem Leszek zastukał do drzwi. W ręku trzymał wypchaną reklamówkę. Ścisnęło mi się serce: mieć męża, który wieczorem wraca z pracy, przynosi ukochanej żonie smakołyki i całuje w drzwiach stęskniony całodziennym rozstaniem, czy można chcieć czegoś więcej? Musiałam przemówić sobie do rozumu, żeby nie dostać maślanych oczu. Leszek wszedł do środka.

– Co tu tak zimno? Nie grzeją?

Pobiegłam do pokoju i zamknęłam okno. Filek, zaciekawiony pojawieniem się gościa, wysunął głowę zza uchylonych drzwi szafy, pociągnął nosem, wystawił łapkę i już miał zamiar zaprezentować się w całej krasie, kiedy nagle mnie dostrzegł i zamarł w pół kroku. Okolicznościowo ogłosiłam amnestię. Łagodnym „kici, kici” zachęciłam go do pokazania się.

– Poznaj mojego kota.

Filek powoli, ale z gracją, wyszedł z szafy, wyprężył się i od niechcenia rozpoczął wieczorną toaletę. Wiedziałam, że się zgrywa. Jest zainteresowany, ale robi wszystko, żeby nie można było po nim tego poznać. Wzruszyłam ramionami.

– Chodź do kuchni – powiedziałam.

Leszek rozejrzał się po pokoju.

– Ładnie tu.