39179.fb2
– Chwileczkę – wtrąciła się Miśka, kiedy właśnie miałam poddać szczegółowej analizie jej wyraźnie naczynkową cerę. Moja rozbudzona fantazja nie zauważyła, że pod Miśkową skórą tętni narastające zniecierpliwienie. – Więc uważasz, że trzeba mnie całkowicie przemodelować. Czy jest we mnie chociaż jedna rzecz, która może zostać nietknięta sztuczną ręką chemii i komercji? – zagadnęła spokojnie, ale wiedziałam, że to cisza przed burzą.
– Miśka – rzekłam spłoszona – nie tylko ciebie trzeba przemodelować, ale i mnie. – Ponieważ spokojnie słuchała, odważnie pociągnęłam. – Pomyśl sama, dlaczego mężczyźni przechodzą obok nas obojętnie? Gapią się na plakat z papierową lalą, chociaż obok stoisz ty… albo ja… – dodałam solidarnie – kobiety z krwi i kości. To jest zwycięstwo komercji. Nie chcemy naginać się do męskich gustów, zastąpić osobowości tapetą, ale… potraktować siebie estetycznie. Miśka, jesteśmy kobietami, musimy to podkreślić, pokazać, być z tego dumne. Chowamy się z tą naszą płcią, myśląc, że jesteśmy wolne od małpiej mody, a tak naprawdę to się boimy wypiąć pierś i stanąć z podniesioną głową jak ta… jak jej… Nike!
– Dobra… – Miśka zniecierpliwiona machnęła ręką. – Skończ już ten swój memoriał. Mówiłaś coś o wizycie u kosmetyczki. Znasz jakąś dobrą?
Och, ta Miśka, uścisnęłabym dziewczynę, że hej. Poczułam powiew nowej ery.
– „Filmowa uroda urzędnika administracji pchnęła młodą kobietę do wyłożenia pieniędzy w salonie kosmetycznym”. Jak ci się widzi taki nagłówek w gazecie? Albo: „Kobiety wszystkich nacji łączcie się pod lampą kwarcową w masce ziołowej z nagietka i lnu”. – Miśka, pijąca średnio raz na kwartał, po drugim drinku wykazywała symptomy alkoholowego tąpnięcia. – Jak ma na imię ten twój urzędas?
– A czy to ważne, piękny jest, to na razie wystarczy – odparłam rozmarzona, powstrzymując czkawkę. – Wybieram się na posiedzenie rady. Kiedyś sąsiadka mówiła, że za dwugodzinną posiadówkę, jeśli zgłosisz jakiś projekt albo dasz dobrą radę, no wiesz, wypowiesz się, dostajesz trzydzieści złotych. Mówiłam ci, że jestem bez forsy.
– No właśnie, strasznie rozrzutna jesteś. Pozbyłabyś się tego kota. To on ci tak opróżnia kieszenie. A na kosmetyczkę masz?
Pokręciłam głową. Mimo sympatii i całkowitego zaufania, jakie żywię dla Miśki, nie zwierzyłam się jej z kompromitującej przyczyny mojego ostatniego deficytu. W obliczu takiej porażki kobiecie pozostaje tylko milczenie.
– Pieniądze się znajdą. Zarobię jako modelka. Pamiętasz tego malarza?
– Tego od carycy? Wierzysz mu?
– Nie! – parsknęłam śmiechem. – Dlatego pójdziesz ze mną. Może przydasz się do Stańczyka.
Miśka zarechotała.
– To nie u Kaśki. Stańczyk był u tego… no stary, jak cię zwali? – chichotała. – U Kaśki to nie był Stańczyk!
– Jakiś błazen musiał być – rżałam dolewając do szklanek. – Coś się dla ciebie znajdzie!
Miśka, klepiąc się po udzie, śmiała się histerycznie, próbując coś powiedzieć.
– Ale ja… ja nie znam rosyjskiego!
Rechotałyśmy jak dwie wariatki.
– No i co? Ma pani coś na swoje usprawiedliwienie? – zapytał szef następnego ranka, rzucając mi zza biurka piorunujące spojrzenie.
To prawda, trzeci raz w tygodniu spóźniłam się do pracy, ale ani razu bez usprawiedliwienia. Dwa poprzednie poślizgi były wypadkami losowymi i tylko po części nastąpiły z mojej winy: w poniedziałek umyłam głowę i stwierdziłam z przerażeniem, że wyłączyli prąd, a nie byłam na tyle przewidująca (ha, ha, ha), żeby zakupić suszarkę na baterie. Na dworze minus piętnaście. Klops. Drugi raz wpędził mnie w kłopoty rodzony protoplasta – dwa lata temu (biję się w pierś) nieopatrznie zachęciłam tatkę do przejrzenia durnowatego komiksu o życiu kosmitów i od tamtej pory wsiąkł w temat na amen. Świeżo upieczony klubowicz „Miłośników UFO” wybrał się do stolicy na inauguracyjne spotkanie, na którym miał wygłosić krótki odczyt: Latające talerze – fakty czy mity?, pomylił autobusy i utknął gdzieś na dalekim Ursusie. Na moje nieszczęście miał przy sobie komórkę. Zadzwonił w momencie, gdy właśnie grzecznie wychodziłam do pracy. Stłumiłam złe myśli, które prostą drogą wysyłały tatusia na Czerwoną Planetę, i z mapą przy nosie transportowałam go przez pół Warszawy do punktu docelowego.
Szef łyknął obie historie, choć miałam wrażenie, że przy sprawie tatusia zaczął tracić cierpliwość. Dzisiejsze spóźnienie też miało swoją przyczynę. Nie wiem, co się dzieje z Filkiem. Znów znalazłam go półprzytomnego. Leżał na parapecie w sypialni i ledwo dyszał. Zadzwoniłam do weterynarza i umówiłam się na wizytę dziś wieczorem. Kiedy skończyłam rozmowę, Filcio oprzytomniał i pożarł pół talerza płucek, które miały wystarczyć na dwa dni. Naprawdę się niepokoję.
– Pani Ewo, co tym razem nie pozwoliło pani dopełnić obowiązku przychodzenia na czas? Nie chcę być natarczywy, ale miło by było, gdyby pojawiała się pani o ósmej. Czy to zbyt wygórowane żądanie?
Wyraźnie czułam kpinę, ale cóż mogłam odpowiedzieć.
– Szefie, przepraszam – zaczęłam przyjacielsko – mam ostatnio kłopoty z moim kotem, trochę choruje. Dziś rano znów miał atak, musiałam chwilę zostać. Ma pan psa, to sam pan wie, jak to jest. A, właśnie – uśmiechnęłam się ciepło, próbując załagodzić sytuacje – jak Burek?
– Brutus! Ma się dobrze – uciął szef i poczułam, że jest naprawdę zły. – Pani Ewo, tak nie możemy pracować. Rozumiem, że można mieć czasem kłopoty, ale, będę szczery, pani ma je ciągle. To kot, to rury, to Chińczyk na lotnisku… – O nie, wyciąga sprawę sprzed miesiąca, a przecież mu tłumaczyłam, że chodziło o wujka, który wracał po rocznej nieobecności w kraju, a którego nie miał kto przywitać. Wujek w końcu nie przyleciał, za to poznałam sympatycznego pana z Hongkongu, który obiecał nauczyć mnie chińskiego. Miałam nawet dwie lekcje, ale kiedy okazało się, że oprócz „cześć” i „kocham cię” nie jestem w stanie niczego zapamiętać, dałam sobie spokój. – Mnie nie interesują pani „arcypilne sprawy”, ja chcę mieć raport na biurku!
– Na kiedy pan go potrzebuje? – spytałam z kwaśną miną.
– Na wczoraj!
Nagle złapał się za serce.
– Pani Ewo, koleżanka wprowadzi panią w nową politykę firmy, ja nie mam zdrowia. Jest pani wolna.
Bąknęłam pod nosem przeprosiny, ale szef już nie słuchał, wygrzebując z szuflady jakieś tabletki. Jeszcze tego brakowało, żebym własnego szefa wysłała na tamten świat.
– Ty, Ewka, powiedział ci?
– Tak, że mnie wylewa! – rzuciłam ze złością. Że też ta Baśka musi we wszystko wściubiać nos. Dostałam reprymendę, to fakt, ale to nie jej rzecz.
– Więc jednak. Myślałam, że tylko straszy.
– Co? Wściekł się trochę i tyle. Nic wielkiego.
– Nic wielkiego, a jednak wylewa. Do kiedy pracujesz?
„Co ona gada, odbiło jej?” – Spojrzałam na nią jak na wariata.
– Ewka, ocknij się, bo nie rozumiem. Powiedział czy nie?
– Co miał powiedzieć? – wydusiłam przez zęby. Wściec się można z tą Baśką.
– No… że cię zwalnia.
– Jak… zwalnia! – zbaraniałam. – Kazał tylko, żebyś mi przedstawiła nową strategię firmy..
– To właśnie to. Polityka oszczędnościowa. Likwiduje stanowisko i obcina koszty. Ewka, strasznie mi przykro. Zresztą spodziewałam się, że coś takiego wymyśli, nie wiedziałam tylko, na kogo wypadnie. Masz coś innego na oku?
Patrzyłam na nią tępo, a w mojej głowie pobudzone adrenaliną neurony rozpaczliwie układały awaryjny plan działania: „Zebrania w administracji to raz, pozowanie szemranemu artyście to dwa, mogę też wystawić Filka do konkursu piękności. Ma warunki i chyba nieźle płacą, a jak nie, to sprzedam kocią skórkę i cześć” – pomyślałam, a głośno odparłam: – Jeszcze nie, ale coś wymyślę.
Wyszłam z pokoju.
„Spokojnie, trzeba zebrać myśli. Tylko spokojnie. Nie jest źle, naprawdę nie jest źle, co dobrego dostrzegam w tej sytuacji? La, la, la, jak wesoło mi, la, la, la, jestem spokojna, zupełnie spokojna, posłucham wróbelków… spokojnie, spokojnie… Wylewaaa mnieee?!!!”
Droga Babciu!
Kiedyś mi powiedziałaś, żebym się nie przejmowała przeciwnościami losu, bo co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Piękna sentencja, ale w moim przypadku chyba nie działa. Życie mi dokopało, wgniotło w podłoże i nie wiem, czy się podniosę. Przepraszam, babuniu, za ten pesymizm, ale moje życie w obecnej formie jest do bani. Do wielkiej mydlanej bombiastej bani. Wiem, że Tobie mogę się zwierzyć, bo jesteś najtwardsza w naszej rodzinie i moja żółć egzystencjalna nie wpłynie negatywnie na twój nastrój. Nie mogę tego powiedzieć rodzicom, znasz ich. Mama by zaraz dostała wysypki, tato gorączki i zamiast jednego problemu miałabym dwa. Piszę zatem do ciebie, babciu, prosząc o zachowanie równowagi. Mój problem to: nie mam pracy, pieniędzy, męża, dziecka i perspektyw. Przyznasz, babciu, że bania na całej linii.
Zamyśliłam się nad kartką. Dlaczego los jest dla mnie taki niełaskawy? Za co się wezmę, wszystko szlag trafia. Działa przez jakiś czas, jakby na zachętę, a potem dostaję w łeb aż miło. O co tu chodzi? Czyżby tkwiła w tym jakaś mądrość, której nie potrafię odczytać? No dobrze, jaka na przykład? Marność nad marnościami i memento mori? Pięknie. Tyle że ja akurat memento! Poza tym nie chcę wiele… mężczyznę, miłość, niebo bez chmur, życie w tonacji dur… i mały biały domek… (w ogródku będę hodować maciejkę i bez, a domek konieczne musi mieć ciemne okiennice)… i jeszcze chcę troje dzieci tuptających bosymi stopkami po dębowej podłodze salonu, siedzieć wieczorami przy kominku, popijać czerwone wino (widziałam takie fajne kieliszki w IKEA), głaskać śpiącego Filka i słuchać, jak mąż wygrywa na fortepianie mazurki Chopina. Czy to tak dużo? A na początek to chciałabym mieć pieniądze na kosmetyczkę. Dzwonię do malarza.
Nagle zerwałam się na równe nogi. Która godzina?! Przecież mamy dziś wizytę u weterynarza! Filek, ty mnie naprawdę drogo kosztujesz. Podrywaj tyłek i w drogę.
Filek i weterynarz patrzyli na siebie przez krótką chwilę, po czym lekarz zabrał się do szczegółowych oględzin.
– Nie ma wątpliwości. Rozwiązanie powinno nastąpić za jakiś tydzień – rzekł z uśmiechem i delikatnie poklepał Filka po głowie. Filek zamruczał.