39179.fb2 Motyl Na Szpilce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Motyl Na Szpilce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

– Ty się nic nie bój, mistrz nie da ci zrobić krzywdy, to dobry człowiek. A teraz przebierz się i, jak mówi mistrz – Mariola chichocząc wyprężyła pierś – oddajmy ciało w służbę ducha.

* * *

Wracałam do domu późnym wieczorem. Już na parterze usłyszałam dobiegające z góry miauczenie. Psia kostka, nie kupiłam nic dla Filka. Obróciłam się na pięcie i zniechęcona ruszyłam do nocnego, który naliczał. Taką marżę, że za litr głupiego mleka trzeba płacić prawie podwójną cenę. szłam powoli, noga za nogą. Bolało mnie całe ciało. Może ten malarz to i dobry człowiek, ale przez bite dwie godziny kazał mi stać w lekkim przykucu z podniesioną do góry ręką. Robiłam za rusałkę wynurzającą się z wodnej toni… a wzrok jej biegł w zamglone przestrzenie i stała niepewna i blada, a imię jej było… ile?

– Cztery czterdzieści – kasjerka gapiła się na mnie z rozdrażnieniem.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Przecież to tylko mleko i malutki batonik. A niech ich… Godzinę sterczałam w toni, blada i patrząca, za głupie mleko i głupi batonik… a niech ich…

* * *

– Cześć, Sylwia! Za dwa tygodnie twój ślub, więc dzwonię, żeby zapytać, co chciałabyś – to znaczy chcielibyście, dostać w prezencie! Kiedyś mówiłaś, że lubisz koty. Masz jeszcze ochotę na małego kocurka? No nic… zadzwonię później. Cześć.

– No i co? – zagadnęła Miśka, gdy odłożyłam słuchawkę. – Weźmie?

– Ma wyłączony telefon. Nagrałam się.

Stałam przed Miśką jak skazaniec przed egzekucją. Miśka zawsze: przychodziła mi z pomocą, gdy przystępowałam do analizy popełnianych przez siebie życiowych pomyłek, ale nie należała do najłagodniejszych sędziów. Wyznawała zasadę, że przyjaciel musi być ostry i przywracać: błądzących (mnie) na łono cnoty (rozsądku), dlatego wiedziałam, że jej słowa będą jak salwa plutonu egzekucyjnego: krótkie, celne, ostateczne. Poddałam się jej jak owieczka.

– Misiu, czy zdajesz sobie sprawę, że moja sytuacja jest beznadziejna? Straciłam pracę, mam puste konto, rachunki do zapłacenia i jeszcze na dokładkę Filek okazał się… Wiesz co? – ściszyłam głos, patrząc z ukosa na kota – nie mogę pogodzić się z tą nagłą zmianą płci. Czuję się… czuję się…

– Rozumiem, totalus beznadziejus. Słuchaj, stara, usiądź wygodnie i skorzystaj z porady specjalisty od chorób totalnych, Michaliny Węgiełko. Po pierwsze, co z azalią?

Co mi po azalii, gdy moje życie się wali.

– Jest twoja.

– Z łaski?

– Z bezinteresownego daru.

– No to miło z twojej strony. A teraz odpowiedz sobie na podstawowe pytanie: czy lubiłaś tę pracę?

– Nie!

– Jesteś rzeczowa, to dobrze świadczy o stanie zmysłów. Pytanie drugie: co chciałabyś robić?

– Na pewno nie chcę być niańką watahy kociaków! – zaperzyłam się.

– A czy ja pytam, czego nie chcesz?

– Chcę mieć pracę, którą będę kochała, do której będę biegła jak na skrzydłach…

– Co to może być?

– Sama nie wiem…

– No dobrze. Zastanówmy się. Do czego masz wewnętrzny ciąg, myślmy głośno. Lubisz chipsy, stare filmy, gazety, wafelki waniliowe i cappuccino. W diabelskim tyglu uwarzyłabym z tego na przykład… – wykręciła młynka ramionami, jakby była jędzą z Szekspira rodem -… sprzedawczynię słodyczy w przytulnym kinie na prowincji. Uśmiechniętą.

– Miśka, wygłupiasz się, a ja naprawdę czuję chłód ostrza na mej bladej szyi – zażartowałam, mimo czarnej wizji mojej przyszłości. Lubię, kiedy Miśka wyjeżdża z tym swoim poetyckim humorem.

– Słuchaj, póki co nie jest źle, masz swojego malarza, z głodu nie umrzesz… Zebranie! – wypaliła nagle. – Miałaś się tam udzielać za trzydzieści złotych, tak? Kiedy?

– Jutro.

– No to dziś zajmij się sztuką. Dzwoniłaś do pana artysty? No to dzwoń.

Nie zdążyłam podnieść słuchawki, kiedy zadzwonił telefon.

– Sylwia? Cześć! W sprawie kota?… Nie chcesz… Wieczór panieński?… U mnie? Dlaczego u mnie? No dobrze. Z Miśką czy bez? – zaśmiałam się złośliwie. – No jasne, że bez… Miśki nie byłoby wieczoru. No to przyjeżdżaj… halo, halo, Sylwia, ale ja nie mam nic do jedzenia. Przywieziesz? No to czekamy. – Odłożyłam słuchawkę i rozpromieniona spojrzałam na Miśkę. – Misiu, chwilowo troski won, będziemy miały… laba – daba – balangę! – zakręciłam biodrami.

Miśka spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Wieczór z Sylwią? Pamiętasz ostatnią imprezę? Skończyłaś w kiblu z jakimś buddystą, rozmawiając o sensie istnienia.

– Miśka, to było wieki temu. Może nie wiesz, ale teraz jestem innym człowiekiem, Mam silne poczucie własnej wartości i kocham siebie! I chcę się bawić! – wywinęłam piruet i skoczyłam na sofę obok Miśki. Zarechotałyśmy zadowolone.

* * *

Usłyszałyśmy silnik samochodu i jak na komendę rzuciłyśmy się do okna. Trzy piętra niżej stał lśniący Peugeot. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu, obszedł samochód i z gracją otworzył drzwi od strony pasażera. Na chodnik wysunęła się szczupła nóżka w zgrabnym pantofelku. Mężczyzna wystawił dłoń i z samochodu wysiadła Marilyn Monroe, tyle że brunetka. Dziewczyna przytuliła się do napiętego torsu swego księcia, a on delikatnie pogładził jej włosy. Sylwia spojrzała w górę, dostrzegła nas i pomachała zamszową rękawiczką. Po chwili wbiegła na klatkę. Peugeot ruszył z piskiem opon i znikł za rogiem. Usłyszałyśmy pukanie do drzwi.

– Dziewczyny, nie zdążyłam niczego kupić, mam tylko dwie butelki wina i ciastka. Ale Jerzy zamówił nam pizzę, powinna być za dwadzieścia minut.

Sylwia obcmokała powietrze wokół mojej i Miśkowej twarzy, jakbyśmy wydzielały z siebie jakiś świątobliwy eter, i zasiadła na fotelu, zgrabnie zakładając nogę na nogę. Wyjęła z torebki od Gucciego maleńką srebrną komórkę i szybko wystukała SMS, głośno wypowiadając sylaby: dzię – ku – jemy za pi – zzę bu – ziol – ki.

– No, dziewczynki – spojrzała na nas, chowając telefon do torebki otwieramy winko. Ewcia, gdzie masz korkociąg?

Głupio się przyznać, ale nie posiadam takowego instrumentu wśród skromnego zasobu moich sprzętów domowych. Rzadkie popijanie z Miśką zawsze inaugurowało uroczyste wepchnięcie korka do środka butelki. Ostatnio, zdegustowana naszym zachowaniem a la budka z piwem, szczerze postanowiłam zakupić odnośny ekwipunek, ale zabrakło mi funduszy. Pozostało więc mało eleganckie, aczkolwiek skuteczne posunięcie. No, ale przecież Sylwii tego nie zaproponuję.

– Daj to wino – rzuciła Miśka i wyszła do kuchni. Po chwili wróciła z otwartą butelką. W wiśniowym płynie podskakiwał gąbczasty korek.

– Co, tak? – Sylwia roześmiała się w głos. – Tak pijałyśmy z dziewczynami na biwaku w ósmej klasie. Masz chociaż kieliszki?

– Szampanki.

– Mogą być – Miśka odpowiedziała na lekko zdegustowane spojrzenie Sylwii. – Kiedy się wynajmuje mieszkanie, człowiek żyje skromnie, nie zbiera przedmiotów, żeby w razie przeprowadzki być w pełni mobilnym, rozumiesz?

– Dobrze, niech będzie ostatecznie. Nalewajmy wino i zaczynamy. Drogie ladies, muszę wam wszystko opowiedzieć o moim Jerzyku.

Nagle usłyszałyśmy Bolero Ravela.

– To moja handy – Sylwia złapała za torebkę. – Chyba message od prezesa. – Odczytała wiadomość. – Tak, jutro rano mamy meeting z firmą szkoleniową. Chcemy skorzystać z ich propozycji e – learningu. Wiecie, takie szkolenie przez Internet. Dziewczyny, taka jestem zabiegana, że nie wiem, czy nie zapomnę o własnym ślubie. A właśnie, z kim przyjdziecie? Będzie wspaniała zabawa, zejdzie się cała śmietanka wydawnicza, będzie paru dziennikarzy, spodziewamy się newsa w prasie. Chcecie zobaczyć sukienkę? Mam zdjęcia, Jerzy pstrykał mi fotki w salonie, żebym mogła się sama zobaczyć i zdecydować. Co myślicie o tej? Śliczna, prawda? I całkiem niedroga, cztery tysiące ze wszystkim, to znaczy z welonem i rękawiczkami… oho, chyba pizza. Ewciu, otworzysz?

„Tak jest, pani prezes” – pomyślałam. Lekko podminowana ruszyłam do drzwi. Jakiś ponury młokos wręczył mi pizzę i rachunek. Jasny gwint, nie mam pieniędzy, zresztą to Sylwia wyskoczyła z tą głupią pizzą, ale pójść teraz do niej i poprosić o pieniądze…? Wzdrygnęłam się na myśl o takim upokorzeniu. Znowu to samo! Myślałam o sympatycznym spotkaniu, na którym ujawnię w pełni moje nowe oblicze, a zamiast tego czuję, że ' poczucie własnej wartości zsiada mi się jak mleko, rozpuszcza jak płatek śniegu, znika jak wypłata. Poczułam przypływ gniewu.

– Sylwia, twoja pizza! – krzyknęłam w głąb mieszkania.

– Już zapłacona, tylko odbierz – usłyszałam zadowolony głos panny młodej.

Nie zwracałam uwagi na wyczekujące spojrzenia małolata. W jedną rękę wzięłam ciepły karton, w drugą torbę z colą, pod brodą umieściłam torebkę z sałatkami i nogą zamknęłam drzwi. Tak obładowana stanęłam przed lustrem. Popatrzyłam na swoje mizerne oblicze i bez przekonania powtórzyłam trzy razy: „Kocham siebie”. Zrobiłam zeza, wywaliłam język i uśmiechnęłam się w duchu na myśl, że mogłabym tak wejść do pokoju i zmierzyć się z wysublimowaną elegancją panny S., która w prezencie ślubnym dostaje porcelanowy serwis do kawy z osiemnastego wieku i wykupiony roczny abonament w najdroższej restauracji w Warszawie. Przypomniałam sobie postanowienie z artykułu jeden, paragraf dwa „o nieporównywaniu się”, ale zrozumiałam, że w obecności Sylwii, która epatuje bogactwem i wytwornością niczym francuska księżniczka, będę miała twardy orzech do zgryzienia.

Powoli weszłam do pokoju. Miśka rozlewała wino. Sylwia rozmawiała przez telefon, siedząc zgrabnie na parapecie i kręcąc na palcu lśniący kruczoczarny lok. Uśmiechnęła się, ukazując równiutki rząd śnieżnobiałych zębów i wskazała wzrokiem stół, jakbym była ćwierćinteligentem, którym trzeba pokierować, bo inaczej zostanie na środku pokoju z niesionym balastem na amen. Spojrzałam na jej wyjątkowo zgrabne łydki w nieskazitelnych rajstopach. Coraz wyraźniej czułam, jak moja psychika wypiera obraz ładnej, uśmiechniętej, atrakcyjnej Ewy Bielskiej, efekt sześciomiesięcznej wizualizacji, a na jej miejsce przemyca dojrzewającą trzynastolatkę: za chude nogi, idiotyczne okulary i trądzik. Poczułam też przypływ nienawiści do ukochanego swetra po dziadku, wyciągniętego prawie do kolan i przetartych dżinsów z frywolną łatką na pośladku, teraz pajacowatą i głupią.

Sylwia roześmiała się do słuchawki i powtórzyła kilkakrotnie: – Okej, jutro się spotykamy u stylistki, okej, okej, see you. – Wyłączyła telefon i z wdziękiem zeskoczyła na podłogę. Podniosła pokrywę pudełka i wciągnęła w płuca świeży zapach ciasta.