39206.fb2
Minął rok. Od ostatniego pobytu w sanatorium wiele się zmieniło w życiu kolegów i moim. Z Jackiem i Genkiem utrzymuję stały kontakt. Spotykam się też z Bronkiem i „Kitajcem”. Jurek mieszka na prowincji daleko od Warszawy, więc utrzymujemy z nim kontakt korespondencyjny.
Pewnego dnia dzwoni do mnie Jacek i zawiadamia, że do Warszawy przyjeżdża Jurek i chce się z nami widzieć.
– Genka już zawiadomiłem – mówi Jacek – i za dwie godziny wszyscy będą u mnie.
– Przyjeżdżajcie do mnie – odpowiedziałem. – Nie mogę wyjść, bo ma przyjść Władek z żoną, a przed godziną dzwoniła z Otwocka „mała” Ewa, że też do mnie przyjeżdża. Więc czekam na was.
Pierwsza przyjechała Ewka, a kilka minut po niej przyszedł Władek z Krysią. Po pół godzinie zwaliła się cała paczka: Jacek, Jurek, Genek i Kim, którego Genek zawiadomił o spotkaniu.
– Jak się czujesz? – zapytałem Jurka, a gdy ten spojrzał na Władka i Krysię, bo Ewę znał już z sanatorium, powiedziałem: – Możesz gadać spokojnie: oni też z naszej „rodziny”. Małżeństwo sanatoryjne od sześciu lat.
– To same gruźliki się zeszli – zażartował Genek.
– To już tak jest po kilku latach choroby. Utrzymuje się kontakty z różnymi ludźmi, ale serdecznie i towarzysko „gruźliki” żyją wśród „rodziny”. Ta zmiana następuje powoli. Gdy człowiek dłużej choruje, stopniowo odsuwają się od niego ludzie zdrowi, a przez częste kontakty z innymi chorymi rodzą się nowe przyjaźnie.
– Co z tobą, Kim? -zapytałem. – Dawno u mnie nie byłeś. Zapomniałeś, gdzie mieszkam?
– Nie zapomniałem, tylko nie miałem czasu. Pobyt w sanatorium rozwalił mi plany życiowe. Chcieli, żebym jeszcze rok studiował, ale załatwiłem tak, że dopuścili mnie do egzaminów. Musiałem się uczyć, żeby nadrobić zaległości za czas, kiedy byłem w Otwocku. Już jestem po egzaminach. Teraz odbywam praktykę, a na jesieni wracam do Korei.
– A jak twoje zdrowie? – zapytałem.
– Lekarze powiedzieli, że jestem zdrowy, lecz muszę na siebie uważać i często się kontrolować:.
– Jak wrócisz do Korei, nikomu nie mów, że chorowałeś.
– Powiem tylko swojej siostrze – odpowiedział Kim – ona jest lekarzem. Studiowała w Polsce – dodał. – Będę mógł z nią rozmawiać po polsku o swojej chorobie i nikt się nigdy nie dowie.
– .Mógłbyś mieć takie same kłopoty jak ja – wtrąciła Ewa.
– Ale, ale, powiedz, Ewa, jak tobie po powrocie do domu ułożyło się życie? Pracowałaś? Nie szykanowali?
Ewa, nic nie mówiąc, rozpłakała się.
– Cóż to, czemu płaczesz? – zapytałem. – Czy było tak, jak przewidywałem w sanatorium? Mówiłem, bądź twarda! A ty co? Poddajesz się?
– Niejeden się podda, jeśli zwali się na niego tyle co na mnie. Wyjeżdżając z sanatorium dostałam zaświadczenie, że jestem po amputacji płuca, że jestem zdrowa i wolno mi wykonywać zawód nauczycielki, tylko żeby zmniejszono mi ilość pracy do pięciu godzin dziennie. Nauczycielka, po której objęłam klasę, rozpowiedziała rodzicom, że jestem chora na gruźlicę. Zaczęły się szykany: Rodzice pisali do szkoły listy, wreszcie przyszła delegacja z żądaniem, żeby mnie zwolniono z pracy. Szkoła nie miała prawa mnie zwolnić, broniło mnie komisyjne zaświadczenie o stanie zdrowia, ale również nie chcieli narazić się rodzicom zajmującym „ważne” stanowiska. Uradzili więc, żeby mi dać roczny urlop zdrowotny. W ten sposób „wilk syty i owca cała”. Nie zwolnili i nie ma mnie w szkole: Ale to nie wszystko. Koleżanka, u której mieszkałam, jak się dowiedziała, że otrzymałam urlop zdrowotny, wywnioskowała, że jestem chora, i kazała mi się wyprowadzić. Zaczęła szykanować. Sprowadziła jakąś komisję, która jakoby stwierdziła, że nie możemy razem mieszkać…
– . Jaką komisję? – zapytał Jacek. – Żadna komisja nie ma prawa dawać takiego orzeczenia.
– Nie wiem. Byłam cały czas półprzytomna ze zdenerwowania i rozpaczy. Dobrze, że napisałeś wtedy – powiedziała zwracając się do mnie. -Ten list podtrzymał mnie na duchu, bo już byłam bliska samobójstwa. Otrzymałam go właśnie wtedy, gdy już byłam całkowicie załamana. Opuściłam mieszkanie i pojechałam na wieś do rodziców. Tam zaczęło się wszystko od początku. Żaden sąsiad nie zajrzy do naszego mieszkania. Nawet bliska rodzina nie przychodzi… Gdy na ulicy spotkałam ciotkę, uciekła na drugą stronę, żeby ze mną nie rozmawiać. To „przysłużyła” mi się koleżanka pracująca na poczcie. Gdy w stanie ciężkim leżałam i wydawało mi się, że sprawa jest beznadziejna, do domu wysyłałam listy, w których pisałam o swoim zdrowiu i stanie psychicznym. Koleżanka otwierała listy i o wszystkim opowiadała innym.
– A może rodzice mówili komuś o tym? – zapytałem.
– Rodzice nie mówili. Ona sama w rozmowie ze mną zdradziła się,. pytając o takie sprawy, o których nikt nie wiedział, ale ja o nich pisałam w liście.
– Przecież to jest karalne.
– Kto ją tam będzie karał! – odpowiedziała Ewa z rezygnacją. Byłam sama jak kołek, żadnego towarzystwa, żadnych znajomości. Zaziębiłam się, miałam temperaturę. Bałam się, że jedyne płuco nawaliło. Przyjechałam do „ciotki” na kontrolę. Opowiedziałam o swoich kłopotach. Płuco zdrowe, ale „ciotka” zdecydowała, że muszę odpocząć nerwowo i podciągnąć się fizycznie. Położyła mnie do łóżka i leżę już dwa miesiące.
– Czy od nowego roku szkolnego wracasz do pracy? – zapytałem.
– Nie. Bo zacznie się to samo. Złożyłam wniosek o przyznanie mi renty inwalidzkiej. Niedużo tego będzie, ale potrafię robić serwety. Zrobię dwie, trzy w miesiącu, to parę złotych będę miała i jakoś muszę z tego żyć.
– A gdzie wrócisz?
– Nie wiem. Boję się wsi, a w mieście nie mam mieszkania.
– To ty jesteś w gorszych warunkach niż my – odezwał się Genek. W dużym mieście jest nas dużo i,jeśli się nawet niektórzy ludzie odsuwają, to jednak znajdują się i tacy, którzy się nie boją, a w najgorszym przypadku istnieją jeszcze kumple z „rodziny”.
– Ja też już od trzech miesięcy na rencie inwalidzkiej – dodał Genek. – Wystarcza ci renta? – zapytałem.
– Nie wystarcza, ale co mam robić? Z pracy mnie zwolnili, drugiej nie mógę dostać, więc wystąpiłem o rentę. Dostałem drugą grupę, niewiele tego jest, a przy gruźlicy trzeba odżywiać i siebie, i rodzinę, żeby nie zachorowali. – Ja mam trzecią grupę inwalidzką – odezwała się Krysia – i co z tego?
Wolno mi pracować, ale żadna instytucja nie chce przyjąć gruźlika do pracy, a Władek – pokazała na męża-pracuje dopiero od kilku dni. Obleciał kopę instytucji. „Mechanik potrzebny”. Sprawdzają papiery. „Dlaczego miał pan przerwę w pracy? – pytają. – Byłem na zwolnieniu. – A na co pan choruje? – Gruźlica. – Niech pan przyjdzie jutro”. A „jutro” mówią, że już nie potrzeba, bo przyjęli innego, który mieszka w pobliżu, więc to będzie wygodniej dla niego i instytucji. I już Władzio załatwiony. I tak wszędzie kończy Krysia.
– Mój stan zdrowia jest taki – włączył się Władek-że renty inwalidzkiej mi nie przyznają, a do roboty przyjąć nie chcą. Miałem zamiar iść do milicji, prosić, żeby mnie zamknęli, bo pójdę kraść, jeśli nie dostanę pracy. W ostatniej instytucji kłamałem i nie przyznałem się, że jestem chory. Lekarza zakładowego prosiłem, żeby mnie nie ujawniał i powiedziałem, w jakich jestem warunkach. Żona chora, w domu małe dziecko, często nie mamy co jeść i żyjemy z tego, czym koledzy poczęstują. Lekarz napisał „zdolny do pracy”, a mnie kazał się kontrolować co sześć tygodni.
– Mówi pani o szykanach – odezwała się znów Krysia, zwracając się do Ewy. – A czy pani wie, jak mnie zwolniono z pracy? Gdy wykryto u mnie gruźlicę, lekarz wystawił wniosek sanatoryjny. Pracowałam w takim dziale, że kierownik mój, porządny człowiek, sam nie dałby sobie rady. Powiedziałam mu o chorobie, w tym celu, żeby, gdy pójdę do sanatorium, przygotował kogoś na moje zastępstwo. Powiedziałam o tym w połowie miesiąca, a w końcu miesiąca otrzymałam wymówienie z pracy „z powodu kompresji etatów administracyjnych”. Po kilku dniach otrzymałam skierowanie do sanatorium, lecz wypowiedzenie pracy było już ważne. Po powrocie z sanatorium dowiedziałam się, że wiadomość o mojej chorobie jakimś cudem dotarła do pracowników i u dyrektora była delegacja żądająca zwolnienia mnie z pracy. Zwolnili.
– Ja już tych kłopotów nie mam – powiedział Jurek. – Od dwóch lat już jestem na rencie. domagam matce hodować kurczaki i jakoś się żyje. Teraz włączył się do rozmowy Jacek, mówiąc:
– Wy mieliście kłopoty w pracy, ale za to spokój w domu. A ja odkąd przeszedłem na rentę, to już pół roku mam kłopoty w domu. Rentę oddawałem żonie, a ona mi nie dawała jeść. Sama jadła obiad w pracy, dzieci w szkole, a ja suche śniadanie i suchą kolację, bo nie miałem na obiad. Gdy prosiłem, żeby mi dała pięć złotych na papierosy, odpowiedziała zdziwiona: – „Co? Na papierosy? Zarób sobie, to będziesz palił”. A przecież ona dobrze zarabia. Dobry byłem wtedy, jak przynosiłem do domu tysiące, a teraz, jak jestem chory, to „zarób sobie”. Gdy powiedziałem, że od miesiąca nie jadłem gotowanego obiadu, odpowiedziała z przekąsem: – „Chciałbyś jeść codziennie obiad? Czy zarabiasz na to?”
Wściekłem się – mówił dalej Jacek – i ostatniej renty nie oddałem. Nie żyjemy z sobą. Zającem jeden pokój, ona z dziećmi drugi. Płacę tylko połowę świadczeń i za telefon. Stołuję się u matki i nie muszę już prosić o pięć złotych na papierosy. Mam wreszcie trochę spokoju.
– Ja też w „drace” rozstałem się z ostatnią swoją pracą, zanim poszedłem na rentę – powiedziałem, mimo że prawie wszyscy znali moją historię. – Po powrocie z sanatorium dyrektor zażądał zaświadczenia, że wolno mi pracować. -Miałem takie zaświadczenie wydane w sanatorium, lecz to mu nie wystarczało. Chciał się mnie pozbyć, by zostawić tego, który zastępował mnie w okresie mojego pobytu w Otwocku. Musiałem poddać się dodatkowym badaniom. Lekarze stwierdzili, że mogę pracować przy pracy lekkiej przez pięć godzin dziennie. Radzili mi przejście na rentę. Uprosiłem, żeby dali mi zezwolenie na pracę, obiecując, że po trzech miesiącach przyjdę i pokażę zaświadczenie wypowiedzenia pracy „na własne żądanie”. Te pół roku potrzebne mi na załatwienie renty. Słowa dotrzymałem.
– Głupie to nasze życie gruźlika – zauważył Władek. – Rozważcie taką rzecz. Obecnie pracuję. Nie wiedzą o tym, że mam gruźlicę. Ale jeśli zachoruję, to z temperaturą muszę chodzić do pracy. Kto nie ma gruźlicy, może chorować. Mnie nie wolno, bo jeśli lekarz da kilka dni zwolnienia, to personalny dowie, się, że jestem chory, bo na zwolnieniu jest numer statystyczny choroby. A na tym oni się znają, no i jak byk stoi na pieczęci: „Poradnia przeciwgruźlicza”. Ustawy chronią ludzi chorych na gruźlicę, ale ustawy to broń obosieczna, w zależności, jak kto do niej podchodzi. Przez rok choroby nie wolno zwolnić z pracy i… nie można dostać się do pracy.
– Mamy duże osiągnięcia w leczeniu gruźlicy – powiedziałem, gdy Władek skończył swoje rozważania. – Masowe kontrole, bezpłatne, dla wszystkich dostępne leczenie w poradniach i sanatoriach, wczasy dla rekonwalescentów, sanatoria rehabilitacyjne, gdzie młodzi ozdrowieńcy mogą się uczyć nowych zawodów. Cóż, postęp medycyny produkuje takich jak my inwalidów, ludzi wyrzuconych na margines życia… Może to paradoks, ale tak jest. Gdyby nie osiągnięcia medycyny i możliwości leczenia, już dawno by nas diabli wzięli i nie mielibyśmy kłopotów z pracą, rentą, ludźmi, którzy nas unikają… nie byłoby kompleksów niższości u młodych inwalidów chorych na gruźlicę. Ponieważ jednak istniejemy, powinny być jakieś dodatkowe formy pomocy dla takich ludzi. Może to powinien być jakiś związek, który by dbał o interesy chorych na gruźlicę?
– Każda instytucja powinna obowiązkowo zatrudniać – tak jak inwalidów – pewną ilość gruźlików zdolnych do pracy, którzy jeszcze nie mogą otrzymać renty inwalidzkiej – odpowiedział Jacek. -Bo dotychczas istnie je tylko solidarność i wzajemna pomoc wśród samych chorych.
– To dobre w mieście – wtrąciła Ewa – a co ja mam na wsi robić, gdzie jestem sama jedna?
– Piekielnie nieprzyjemne uczucie – powiedziałem po namyśle – gdy młody człowiek, który mógłby jeszcze coś dać z siebie społeczeństwu, musi korzystać z jałmużny tego społeczeństwa, z renty inwalidzkiej. Czuje się jak wyrzucony wrak, nikomu niepotrzebny. Widząc i czując wokół siebie intensywność życia, sam znajduje się już tylko na jego marginesie.
Czy tak być musi?