39206.fb2 Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

2 WEJŚCIE W ŻYCIE

Z Warszawy wyjechałem nocnym pociągiem. Mimo że na dworzec przyszedłem na godzinę przed odejściem, wagon był już podstawiony i wszystkie siedzące miejsca zajęte. Czerwiec, okres wyjazdów na urlop nad morze. Zająłem siedzące miejsce w korytarzu, niewiele jednak z niego skorzystałem, bo ścisk i obok stoją dwie stare zakonnice oraz jakiś starszy facet; wybałuszył na mnie oczy, dając mi znać w ten sposób, że nie wypada aby młody facet siedział, a zakonnice stały. Ustąpiłem miejsca, ale powiedziałem, że jak mnie nogi zabolą, to zamienimy się. Zakonnice jechały do Gdańska, miały przed sobą dłuższą podróż, doszedłem więc do wniosku, że trzeba dać im posiedzieć. Nie znałem tej trasy, więc zapytałem o Prabuty i prosiłem, żeby mi ktoś obeznany z tą linią powiedział wcześniej, gdzie mam wysiąść.

– Pan do Prabut na urlop? – zapytała jedna z zakonnic.

– Nie. Do sanatorium gruźliczego – odpowiedziałem, Nie zniżałem głosu do szeptu, stojący w pobliżu mogli mnie słyszeć.

– O, to przykre. Pan dawno choruje?

– Dowiedziałem się o chorobie dopiero przed paru tygodniami.

– To coś poważnego?

– Nie bardzo. Jeśli się gorzej nie rozchoruję, będzie mi ciężko w tym stanie umrzeć.

– Niech pan nie żartuje. Czy pan prątkuje?

– Chyba tak, zaraziłem swojego małego.

– Z bożą pomocą wyleczy się pan, i dziecko…

– Szkopuł w tym, proszę siostry, że ja w bożą pomoc nie wierzę… Gdybym wierzył, nie jechałbym do sanatorium, lecz załatwiłbym sprawę z proboszczem swojej parafii.

– Oj niech pan nie bluźni! – upomniała mnie zakonnica.

Od kilku chwil zaobserwowałem ruch obok siebie. Pomaleńku, nieznacznie zaczęło się robić luźniej. Zrozumiałem. Ludzie odsuwali się z obawy, aby stojąc przy mnie, nie zarazić się… Trudno. Przynajmniej stoję swobodnie a nawet mam możność usiąść na walizce. Wtedy to zjawiła się myśl, że choroba stanie się dla mnie przyczyną niejednej przykrości; że tak jak obcy ludzie w pociągu, odsuną się też i ci, których uważam za przyjaciół… Będą odsuwać się nieznacznie i powoli, jak ci tutaj, a niektórzy może uczynią to nawet szybko. Ale ja jestem twardy zawodnik. Znajomości przesieją się przez sito. Bojący odpadną, a zostaną wierni przyjaciele. Postanowiłem wtedy nigdy i przed nikim nie ukrywać swojej choroby.

Nareszcie Prabuty. Jest dopiero godzina piąta rano. Nie śpiesząc się wszedłem do budynku stacji. Z miejsca przywitał mnie duży napis na przeciwległych drzwiach:,,Poczekalnia dla chorych z sanatorium w Prabutach”. Bytem już uczulony.,,Izolacja” – zakląłem w myśli. Zajrzałem do,,poczekalni”. Siedzą dwie osoby.

– Państwo tez do sanatorium?

– Tak.

– Podobno do sanatorium jest trzy kilometry. Ciekaw jestem, jak się tam dostaniemy? Wyszedłem poinformować się w kasie kolejowej.

– Proszę zadzwonić do sanatorium, to przyślą bryczkę. Czekając, skracaliśmy sobie czas rozmową na wspólny, interesujący nas wszystkich temat: TBC.

Moimi rozmówcami byli: mężczyzna lat około trzydziestu pięciu i kobieta, której na oko można było dać trzydziestkę. Facet mizerny i widać, że schorowany. Babka – przy kości, dobrze wyglądająca.

– Dawno pan choruje? – zwróciła się do mnie.

– Dawno, ale się nie leczyłem.

– Pierwszy raz do sanatorium?

– Pierwszy.

– Pewno będą chcieli założyć panu odmę. Ja już leczę się sześć lat i nie dałam sobie założyć odmy.

– Dlaczego? – spytałem. – Jeśli lekarze w ten sposób chcą leczyć, to przecież wiedzą, co robią?

– Gdzie tam. Jak tylko zobaczą dziurkę, zaraz odma – tłumaczyła mi fachowo. – Co dwa tygodnie trzeba chodzić dopełniać, i to przez trzy lata. Żeby iść na dopełnienie, musi się pan na ten dzień zwalniać z pracy, a gdy w pracy dowiedzą się, że pan jest chory na gruźlicę, może pan mieć trudności ze strony kierownictwa i współpracowników.

Widzi pan, śmieszne to, ale prawdziwe: jak kto idzie raz na dwa lata do sanatorium, to mniejszą na niego zwracają uwagę, choćby ten człowiek nawet prątkował. Ale jeśli zwalnia się raz na dwa tygodnie, bo musi iść do lekarza na dopełnienie, uważają, że jest bardzo chory, i od takiego się odsuwają. Mimo że chory z odmą nie prątkuje, bo ma unieruchomione płuco i proces jest zatrzymany.

– To znaczy jednak, że odma pomaga?

– Jeśli się uda. Często okazuje się, że była nieskuteczna i dziura wyłazi z powrotem. Ale najgorsza jest przepalanka.

– Musi mi pani zrobić wykład, co to jest, bo ja ze słowem,,przepalanka” kojarzę tylko gatunek wódki – bagatelizowałem mimo przykrych perspektyw na najbliższą przyszłość…

– Wkłuwają się do klatki piersiowej i przepalają zrosty, miejsca, w których płuco przyrośnięte jest do opłucnej.

– Teraz już jestem mądry, ale czy ja muszę mieć zrosty?

– Każdy człowiek dorosły ma zrosty. A komplikacje? Po odmie albo po przepalance zrobi się płyn. Płyn po pewnym czasie zamieni się w ropę, a jak już jest ropa, robi się przetoka, to jest dziura w oskrzelach. Przetoka się nie zlikwiduje, bo w komorze jest ropa, a ropy się nie zlikwiduje, bo przez przetokę następuje w komorze infekcja.

Jeszcze nie dojechałem do sanatorium, a już wiem, co mnie czeka! Nie dam zrobić odmy – klops. Dam zrobić – to woda, ropa, przetoka i… klops Więc w zasadzie wszystko jedno. Zobaczymy, co będzie dalej.

W tym punkcie instruktażu przyszedł furman od bryczki. Kazał nam się załadować i klip, klap, klip, klap – truchcikiem, pomaleńku, szosą przez liściaste lasy, gdzieniegdzie przetykane sosnami… Wreszcie bryczka zatrzymała się przed budynkiem administracji.

Przydzielono mnie do pokoju, w którym już było dwóch pacjentów. Jeden był szewcem z Bydgoszczy, drugi studentem z Włocławka. Po trzech dniach mówiliśmy już sobie z Władkiem i Heńkiem po imieniu.

Ordynator zapowiedział, że do czasu ukończenia badań zaleca mi ścisłe łóżko. To znaczy zakaz wychodzenia na korytarz, do stołówki, świetlicy i parku w godzinach wolnych od leżakowania…

Trudno. Piekielnie nie lubię leżeć, lecz postanowiłem ściśle stosować się do zaleceń lekarzy. To wbrew własnej naturze, która buntuje się przeciw wszelkim rygorom krępującym moją swobodę.

Po trzech dniach lekarz oświadcza:

– Dziury po obydwu stronach. Na stronę prawą proponuję odmę boczną opłucnową, o stronie lewej pomówimy później.

– Dobrze, niech pan doktor robi odmę – odpowiedziałem zdecydowanie.

Wyszedł i po kilku minutach wrócił z pielęgniarką, która pchała przed sobą wózek lekarski z aparatem do zakładania odmy.

– Doktorze, a czy to boli? – zapytałem.,

– Tak jak każdy zastrzyk, tyle tylko, że igła jest trochę grubsza.

– A co będzie z lewym płucem?

– Tam są duże zrosty, których nie da się przepalić, więc będzie pan musiał iść do innego sanatorium, gdzie mają chirurgię, i zrobić odmę chirurgiczną, tak zwaną,,extrę”.

– To może mi pan wyjaśni, co to jest,,extra”?

– Wycina się na plecach kawałek żebra. W ten sposób robi się okienko, przez które doktor dostaje się do środka i odrywa opłucną od żeber…

– Dziękuję. Znam lepsze rozkosze od wycinania żeber i odrywania opłucnych. Zaczekam. Dziura wielkości wiśni. Zdążę to zrobić, jak będzie większa.

– A jak pan nie zdąży?

– No to wysiadka… Ale myślę, że pochodzę jeszcze po tym głupim świecie.

– Możemy zrobić odmę boczna i próbować przepalić zrosty.

– A ile procent szansy, że się da przepalić?

– Nie daję żadnej szansy.

– No to się nie zgodzę. Pięćdziesiąt procent dla pana i pięćdziesiąt procent dla mnie, to jeszcze mógłbym ryzykować.

Tymczasem pielęgniarka przygotowała aparat, igłę, wacik, doktor ułożył mnie na boku, pomacał, ponaciskał i…

– Wkłuwam się – powiedział.

Po chwili już igła przeszła przez ciało do środka.

– Doktorze, nic nie boli – powiedziałem zadowolony i trochę zdziwiony.

– Później może trochę boleć, będą ciągnęły zrosty, bo płuco ściśnięte, a zrosty trzymają.

– Czy mam dalej ścisłe łóżko? – zapytałem.

– Nie. Ale niech pan jeszcze poleży trzy, cztery dni, żeby się odma dobrze ułożyła.

– Lekarz opuścił pokój, a w chwile po nim wyszła pielęgniarka z wózkiem.

– No, to odmę już mam. Teraz czekam na ból zrostów, wodę, ropę, przetokę i koniec.

Pierwszy ma być ból zrostów. Leżę i czekam, kiedy się zacznie, a bólu nie ma. Odmę zrobiono o godzinie dziesiątej, a tu już południe, popołudniowe leżakowanie, a bólu wciąż nie ma. Gdy do końca leżakowania nic nie zabolało, doszedłem do wniosku, że wszyscy mnie oszukują i postanowiłem wyjść do parku na spacer.

Ubrałem się i spacerkiem, powoli chodziłem alejkami zwiedzając teren. Oto weranda.

– No, no – zdziwiłem się głośno. – Ja bym to nazwał stajnią. Tylko porobić przegrody, żeby się konie nie pokopały.

– To prowizoryczne – powiedział chory, przy którym się zatrzymałem. – Mają budować nowe, ale przedtem muszą wykończyć pawilony. Leżeć można i w pokoju. Chorych jest znacznie więcej niż miejsc w sanatoriach. Ja pół roku czekałem na miejsce… A pan?

– Dwa tygodnie.

– To chyba po znajomości.

Zrobiło mi się trochę głupio. Odpowiedziałem jednak zgodnie z prawdą że jestem pracownikiem szpitala, w którym leczono gruźlicę, że ordynator zajął się moją sprawą i po kilku dniach zawiadomiono mnie o miejscu w sanatorium… Ale czy to było po znajomości, czy nie, nad tym się nie zastanawiałem.

– Co to? – spytałem. – Ktoś gra na akordeonie?

– A tak. Jest tu jeden młody chłopak, który przywiózł ze sobą akordeon.

– Chodźmy tam, posłuchamy.

W drugiej leżalni, na polowych łóżkach zastępujących leżaki, siedziała grupa młodzieży. Jeden z młodych grał na akordeonie.

– Może zagramy razem? – zapytałem po przesłuchaniu kilku melodii.

– Jaki pan ma instrument?

– Bandżolę – odpowiedziałem. – Jest w pawilonie, w pokoju.

Pobiegłem do pokoju i po chwili wróciłem z bandżolą. Gdy dostrajałem się do akordeonu, wszyscy niecierpliwie czekali, jak to nam wyjdzie w duecie. Zaproponowałem kilka melodii, ale okazało się, że mój kolega dopiero się uczy grać i zna jeszcze mało piosenek.

– To graj pan, co się panu podoba. Ja będę ciągnął za panem.

Zagrał. Pociągnąłem za nim i wyszło dobrze. Już zebrała się wokół nas duża grupa chorych, gdy odezwał się dzwon wzywający na kolację.

Zauważyłem, że prawie wszyscy mówią sobie po imieniu. Tego samego dnia i ja z kilkoma najbardziej sympatycznymi chłopakami byłem na,,ty”, a po kilku dniach znałem już prawie wszystkich.

Najważniejsze znajomości zawarte tego dnia to: Henio-akordeonista, Marian i Roman.

Marian jest pracownikiem sanatorium. Ma lat dwadzieścia sześć – od sześciu lat chory na gruźlicę. Dwie odmy boczne. Wygląda źle. Oddech szybki i krotki.

– Szykuje się powoli do wysiadki – powiedział pewnego dnia. – Dwie odmy i nowe dziury wyskakują. Gdyby jedno płuco tylko, to mogliby zrobić plastykę, ale jak oba dziurawe, to…

– Jaka plastyka? – zapytałem. – Bo słowo plastyka kojarzy mi się tylko ze sztuką.

– O, patrz! Ci dwaj to plastycy – rzekł pokazując idących przed nami mężczyzn. – Trzech ich przyjechało z Instytutu Gruźlicy w Gdańsku. Przypatrz się, że jedno ramie maja wyższe. Wycięli im po siedem żeber.

– Czy usypiają przy takich operacjach?

– Nie. Znieczulają tylko i robią na żywca. Jak siedem żeber, to na dwie raty, a jak więcej, to na trzy raty. – Tu wdał się w szczegóły.

– Trochę to dla mnie za mądre – odpowiedziałem – ale niech i tak będzie. Mnie jeszcze plastyki nie proponują. Dopiero zaproponowali odmę zewnątrz-opłucnową.

– Pod względem operacji to taka sama cholera, jak plastyka, tyle tylko, że nie deformuje.

– Na to mam jeszcze czas – dodałem.

– Nie wiadomo – odpowiedział Marian, Ja też bytem taki mądry jak ty, a dzisiaj jest za późno.,,Co oni tam wiedzą”, mówiłem. Lubię pływać, a lekarze zabraniają. Kąpałem się raz i drugi w jeziorze i nic mi nie było. Poszedłem znów kąpać się i opalać na słońcu. Zaziębienie, silna gorączka, prześwietlenie i już są dziury w drugim płucu. A teraz, jak widzisz zakończył.

Po kilku dniach wsadzono go na ścisłe łóżko i do końca swego pobytu odwiedzałem go w pokoju.

Następnego dnia lekarz dopełnił mi odmę, a wieczorem po kolacji znów wyszedłem na spacer.

– Przepustkę dostać ciężko – opowiadał Roman – i musi być ważny powód, a jak złapią bez przepustki, to nagana z ostrzeżeniem ogłoszona przez miejscowy radiowęzeł, a drugie złapanie to karne zwolnienie. Karne zwolnienie połączone jest z powiadomieniem instytucji, w której kuracjusz pracuje, oraz Centralnej Poradni, która przydzieliła miejsce, i wtedy taki facet dwa lata nie otrzymuje skierowania do sanatorium, chyba że dostanie krwotoku i potrzebna natychmiastowa pomoc.

– Racja – odpowiedziałem. – Sam lubię wypić. Ale jak człowiek idzie się leczyć, to niech chociaż w tym czasie nie pije. Tyle ludzi czeka na miejsca w sanatoriach.

– Siedzisz tu dopiero tydzień. Zaczekaj, zobaczymy, co będziesz mówił, jak poleżysz pół roku. Jak będziesz chorował kilka lat i nie będziesz widział żadnej poprawy, a przeciwnie, z każdym rokiem stan będzie się pogarszał. Jak będziesz żył i nie będziesz widział przed sobą możliwości wyleczenia i możliwości dalszego życia. Mam rodzinę i jestem sam – mówił Roman. – Rodzina się odsunęła. Gruźlica. W domu małe dzieci. Odesłali mi ubranie i napisali, żebym się u nich nie pokazywał więcej. Leżę już pół roku. Z pracy zwolnili. Dostaję zasiłek chorobowy. A co będzie dalej? Gdzie pójdę, jak mnie wypiszą z sanatorium i skończy się zasiłek? Kto mi da jeść? Kto przyjmie do pracy? Gdzie będę mieszkał? Czy człowiek nie może się w takiej sytuacji załamać i mimo choroby zacząć pić?

Po tygodniu, zaraz po rannym leżakowaniu, przyszedł do mnie Roman Był bardzo przybity.

– Jutro wyjeżdżam – powiedział krótko. – Karnie.

– Za co? – zapytałem zdziwiony.

Jest nas trzech w pokoju, zsunęliśmy łóżka i graliśmy w karty, w tysiąca. Wpadł do nas dyrektor i załatwił krótko:,,O, karty? Pan, pan i pan – jutro karnie do domu”.

Może chce was tylko nastraszyć?

Nie. Byłem już u niego i prosiłem, żeby mnie zostawił. Nie zgodził się. Wiecie, że nie wolno grać w karty – powiedział. -I za to będę wyrzucał. Pan nie może być wyjątkiem”.

– Czy naprawdę nie wolno grać w karty? – zapytałem.

– Nie wolno grać hazardowo, na pieniądze. Taki jeden z drugim gra pokera, denerwuje się, a to nie idzie na zdrowie. Bywa tak, że potrafią w jeden wieczór przegrać miesięczne pobory przesłane im do sanatorium. Ale my z nudów graliśmy w tysiąca, i to leżąc w łóżkach.

– Więcej go prosić nie będę – dodał Roman wychodząc z pokoju.

– Przed kolacją poszedłem na leżalnie pawilonu pierwszego. W różnych miejscach na zsuniętych polowych łóżkach, zastępujących leżaki, grupy grających. Wszędzie gry hazardowe – głównie poker. Zamiast pieniędzy – zapałki. Każda zapałka przedstawia umowną wartość pieniędzy. Zapałki to asekuracja na wypadek złapania przez lekarzy. Wszędzie napięte, rozgorączkowane z emocji twarze.

Rano przyszedł do pokoju Marian.

– Wiesz, co zrobił Roman? – zapytał. – Wczoraj wieczorem chlasnął sobie żyły na ręku.

– I co z nim?

– Żyje. Tylko całą noc go pilnowali. Szybko zauważyli, bo kilka chwil potem, jak pociągnął żyletką, jeden z jego kumpli wrócił do pokoju. Gdyby przyszedł trochę później, już byłoby po nim.

– I co temu bałwanowi strzeliło do głowy? – mówiłem głośno. – Myśli, ze jak musi wyjechać, to już się na tym życie kończy? Mieliśmy rozmawiać dzisiaj z dyrektorem.

– Dyrektor jest uparty – odpowiedział Marian. – Jak raz coś postanowi, to nie ustąpi.

– Zobaczymy. Jak nie zechce ustąpić, to będziemy szukali innej drogi.

Po śniadaniu odwiedziłem Romana. Leżał blady, z zabandażowaną ręką, Przy łóżku siedziała pielęgniarka.

– Co narobiłeś, baranie głupi?

– Ano, jak widzisz. Sam nie wiem, co mi do łba strzeliło. Nie wiedziałem co robię.

– To widzę, że nie wiedziałeś, co robisz. Gdybyś wiedział, urządziłbyś się mądrzej. Kto to widział, żeby robić takie rzeczy w pokoju? W lesie, w największych krzakach, to rozumiem. Za tydzień może by ktoś przypadkiem ciebie znalazł. A ty tak, żeby odratowali. Drugi raz jak będziesz, łajzo chciał sobie odebrać życie, to zrób tak: postaraj się o pistolet, truciznę i mocny sznur. Wyszukaj drzewo rosnące nad głęboka woda. Usiądź na gałęzi, do której przywiążesz sznur, a pętlę załóż na szyję. Wtedy wypij truciznę i strzel sobie w łeb. Jak spadniesz z gałęzi, to się dodatkowo powiesisz. A gdy przypadkiem sznur się zerwie, to jeszcze na dole jest głęboka woda. Jak by nie było, w takim ustawieniu nie masz prawie żadnej szansy na uratowanie. A ty co? W pokoju sobie żyły przecina. Oj, ty baranie, baranie…

– Pijany byłeś? – zapytałem cicho, gdy pielęgniarka na chwilę odeszła od łóżka.

– Trochę na cyku.

– Po obchodzie idziemy do dyrektora.

– Ma przyjechać karetka pogotowia i przewiozą mnie do szpitala – powiedział Roman, gdy już wychodziłem z pokoju. Po godzinie przyszedł kolega, z którym miałem iść do dyrektora.

– Wiecie, co z Romanem? – zapytał kolega.

– Byłem u niego po śniadaniu – powiedziałem. – Mówił, ze mają go przesłać do szpitala.

– Tak. Już go zabrali. Do szpitala… wariatów – dodał po chwili.

– Fiuuu! – gwizdnąłem. – To takie buty? – Chodź, idziemy do telefonu i dzwonimy do MO i partii. Żeby MO przeprowadziła dochodzenie, kto tu jest winien. Czy była przyczyna do natychmiastowego karnego wypisania z sanatorium, i to chorego w takim ciężkim stanie, i czy jest podstawa do przesłania Romana do domu wariatów. A partię zawiadomimy, żeby wiedzieli, co się tu dzieje, i żeby interweniowali o zatrzymanie tych dwóch sanatorium.

Po godzinie pielęgniarka zawiadomiła tych, którzy już,,siedzieli na walizkach”, że wypis został wstrzymany.

Po pięciu dniach Roman wrócił – z tym, że przeniesiony zostanie do innego sanatorium.

– Wiecie, to jest tak – powiedziała do nas pani Zosia, koleżanka, którą poznałem w poczekalni dworcowej. – Gruźlik odbiera sobie życie w dwóch wypadkach: gdy dowie się pierwszy raz, że jest chory, i gdy się dowiaduje, że w jego stanie zdrowia nastąpiło raptowne pogorszenie. Jak przetrzyma wiadomość kilka dni, to chęć odebrania sobie życia przechodzi. Człowiek godzi się z sytuacja i walczy o to, żeby to głupie życie gruźlika przedłużyć.

– O, patrzcie – powiedziała, pokazując ręce. -Gdy dowiedziałam się, że mam dziury w płucach, przecięłam brzytwą żyły obu rąk. Uratowali. Sześć lat już minęło. Żyję i jak widać po mnie, chyba jeszcze kilka lat pożyję. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.

– No, powiedzmy… A wiecie, co sobie pomyślałem? Że nasza choroba to choroba arystokratyczna.

– Dlaczego?

– Bo patrzcie, jakie ma wymagania: nie pracować, nie przemęczać się, dobrze się odżywiać, jak najwięcej siedzieć w górach. Kto może sobie pozwolić na taki luksus? Tylko arystokrata. Jeśli po trzech miesiącach nie zgłoszę się do pracy, to mnie zwolnią i wtedy nie tylko ja, ale i rodzina nie będzie miała co do ust włożyć. Jakiś czas jeszcze będę dostawał zasiłek chorobowy. Pół roku, ale co dalej? Kto przyjmie do pracy takiego z dziurami? Nawet się temu nie dziwię. Każdy człowiek odpowiedzialny za instytucje chce mieć u siebie ludzi zdrowych. Jak przyjmie chorego, może być pewien, że ten po kilku miesiącach pracy wyskoczy mu na długi czas do sanatorium. A zwolnić go nie może do czasu, aż przekroczy ustawowy okres prawa do chorowania, trzy miesiące. I nie wiadomo, co tu gorsze. Czy przedłużenie czasu leczenia, żeby pacjent miał możność wrócić do zdrowia, czy ucieczka chorych nie wyleczonych przed upływem trzech miesięcy, żeby się stawić do pracy – z tym, że ludzie ci wkrótce muszą wrócić do sanatorium…

– Najlepiej byłoby gdybyśmy wcale nie chorowali – odpowiedziała Zosia. – Może wreszcie uczeni wynajdą jakiś lek, który radykalnie potrafi nas wyleczyć? Takich leków już wiele było i jeszcze wiele będzie. Ludzie rzucają się na nowy lek, wyprzedają się i płacą olbrzymie sumy, żeby go tylko zdobyć, A potem okazuje się, że lek, owszem, trochę pomaga, ale nie wyleczy kogoś, kto już stoi nad grobem, a właśnie tacy chwytają się nowych leków jak tonący brzytwy.

Trzeciego dnia po założeniu odmy lekarz prześwietlił mnie i powiedział:

– Wysięk, woda w komorze odmowej.

– No i co? – zapytałem. – Będziemy wypompowywać?

– Zaczekamy kilka dni. Jak się nie wessie, to spunktujemy.

– A jak nie zniknie, to co będzie? – zapytałem. – Ropa, przetoka i co? Koniec?

– Niech pan nie myśli od razu takimi kategoriami, u wielu osób powstaje płyn. Czy leżał pan po założeniu odmy? – zapytał doktor.

– Nie. Łaziłem. Powiedział pan, żeby leżeć, bo będzie bolało, a że nie bolało, to chodziłem po parku.

– Niepotrzebnie. Trzeba było leżeć, żeby się odma ułożyła, żeby organizm przyzwyczaił się do nowej sytuacji.

– Trzeba było mi to wyraźnie zalecić – odpowiedziałem zdenerwowany – Pan mi to powiedział tak, jakby pan tylko radził.

Doktor wyszedł.,,Powinien był ostrzec, czym grozi chodzenie w takiej sytuacji – myślałem. – Skąd i od kogo miałem o tym wiedzieć? Nikt mi nie zwrócił uwagi”.

Po kilku dniach, gdy miałem już płynu po pachę, doktor zdecydował się zrobić punkcję.

Wziął pod rentgen. Ołówkiem zaznaczył dolną linie płynu. Posadził na stołku. Przygotował strzykawkę o pojemności 50 cm3 oraz igłę o średnicy chyba 2 mm.

– Znieczulic? – zapytał.

– Nie warto – odpowiedziałem. Po co ma mnie boleć dwa razy? Raz przy znieczulaniu i drugi przy punkcji?

Z głupią miną popatrzyłem na igłę, bo pierwszy raz miałem dostać taką igłą między żebra,- ale nie taki ból już przechodziłem i wytrzymywałem to i ten wytrzymam. Postanowiłem nie drgnąć i nie skrzywić się, gdy będzie wbijał igłę.

Doktor wymacał miejsce między żebrami i już pcha igłę. Ta nie chce wchodzić, więc dociska mocniej. Opieram się o poręcz krzesła, żeby mnie nie zepchnął, i patrzę, jak igła wchodzi mi między żebra. Doktor zakłada strzykawkę, wciąga w nią płyn i wylewa do słoika. Znów zakłada, wylewa i wreszcie koniec.

– Teraz niech pan leży ściśle przez dwa dni – powiedział. – Jeśli płyn nie najdzie, to znaczy, że mamy szczęście. Jeszcze muszę dopełnić odmę, bo w boku pusto.

Po dwóch dniach prześwietlenie wykazało, że płynu w boku jest jeszcze więcej.

– Nie udało się – powiedział doktor. – Będziemy starali się osuszyć inaczej. Przepiszę panu wapno, dożylnie.

– Panie doktorze – zapytałem – koledzy mówili mi, że podobno płyn schodzi, gdy się bok naciera szarym mydłem. Czy to prawda?

– Czasem pomaga, ale to nie jest pewny środek. Powiem pielęgniarce, żeby panu przyniosła szarego mydła, i niech pan naciera. Jeśli nie pomoże, to i nie zaszkodzi.

Od tego dnia leżałem codziennie aż do kolacji. Po kolacji wychodziłem do parku na spacer, lecz unikałem wysiłków i przemęczenia. Bez przerwy czytałem książki, żeby się czymś zająć. I tak wytrwałem prawie do końca pobytu w sanatorium. Przez cały czas nie przyjąłem żadnego zaproszenia na wódkę. Wieczorami zbieraliśmy się w świetlicy i wprawialiśmy się w zespołowym graniu.

Pielęgniarka oddziałowa powiadomiła wszystkich, że:,,W dniu dzisiejszym o godzinie dziewiętnastej w świetlicy dyrektor wygłosi pogadankę dla chorych”. Poszedłem. Na sali zebrało się kilkadziesiąt osób. Dyrektor mówił o możliwościach zakażenia gruźlicą. Jak postępować w domu, żeby nie zarazić domowników. Co należy robić, żeby nie pogłębiać choroby, a przeciwnie, przyspieszyć wyleczenie. Wynikało z tego, że nic właściwie nie wolno robić z tych rzeczy, które normalnemu człowiekowi sprawiają przyjemność. Nie wolno opalać się, używać kąpieli rzecznych, stawowych, sadzawkowych itp. Jedyna dozwolona kąpiel to w wannie, lecz woda nie może być za chłodna, ale i nie za gorąca. Wreszcie wytacza,,ciężką artylerię”:

– Nie wolno pić wódki. Nie wolno palić. Palenie nie jest zabronione, bo to byłaby wojna z wiatrakami, ale trzeba odzwyczajać się lub ograniczyć do minimum.

– A jak ta reszta? – zapytałem. – Wie pan,,,względem tego, co i owszem”? Czy też nic z tych rzeczy? To już byłoby za przykre. Przecież już tylko dla tego samego warto żyć… I czego się śmiejecie? – zwróciłem się do zebranych. – Przecież mówię całkiem poważnie. – I kończąc zdanie dodałem: – A podobno chorzy na gruźlicę są wybitnie pobudliwi.

– Moim zdaniem – mówił doktor – to mit, który powstał w wyniku obserwacji życia sanatoryjnego. A dlaczego, to nie muszę nawet dłub,, mówić. Leczą się tu chorzy z małymi zmianami. Przebywają w sanatorium trzy, pięć, sześć miesięcy. Od godziny dziewiątej do dwunastej leżenie, o czternastej do szesnastej leżenie, od dwudziestej pierwszej trzydzieści do siódmej rano spanie, czyli wypoczynek, pięć razy dziennie treściwe posiłki. Do tego własne produkty, kupione lub przysłane z domu. Ot, i cali tajemnica. Jak ktoś naprawdę chory, z temperaturą, brakiem apetytu, takiemu nic się nie chce. Ludzie jeżdżą na wczasy tylko na dwa tygodnie kończył doktor – i nie wiem, dlaczego nie mówi się o wyjątkowej pobudliwości wczasowiczów.

Gdy doktor skończył, znów zabrałem głos:

– A teraz mam drugie, nie mniej ważne pytanie: Jak to jest właściwie z tym piciem wódki? Każdy doktor mówi: „Nie wolno pić”. Zgoda. Ale ja lubię wypić i chciałbym znać prawdę, bo obserwując chorych, widzę, że wielu pije, a niektórzy nawet piją dużo i nie widać, żeby im to szkodziło. Rozmawiałem z takimi, którzy twierdzą, że niektórym wódka pomogła w wyleczeniu. W to nie wierzę, ale boję się, że mogę popijać wtedy, kiedy to będzie jak najbardziej niewskazane.

– Ustawiamy sprawę tak – odpowiedział doktor – że wódki pić nie wolno. Ale mówiąc szczerze, wypicie od czasu do czasu 100-150 gramów nie zaszkodzi. Nie wolno natomiast wypić nawet piwa, jeśli w plwocinie pokażą się najmniejsze chociażby żyłki krwi. Alkohol rozszerza naczynia krwionośne i wtedy może nastąpić krwotok.

– O, tak postawiona sprawa to mi się podoba-zawołałem z uznaniem. Teraz wiem, czego się trzymać.

Już przebywam w sanatorium dwa i pół miesiąca. Leżę, czytam, odżywiam się po kolacji spacer i lulu. Oto moje codzienne życie. Mimo takiego cnotliwego życia płyn w boku utrzymuje się. Koledzy doradzają streptomycynę, ale jest jej mało i nie każdy może otrzymać.

– Jak będą brali plwocinę do analizy – namawiał Marian – to przyjdź do mnie, napluję, będziesz miał wtedy prątków do cholery i przydzielą strepto. – A po co mi strepto, jak za dwa tygodnie koniec kuracji? Dłużej nie będę siedział, bo mogą zwolnić z pracy. Nie wiem tylko, co robić na ten płyn. Widzisz, jaki jestem grzeczny – i… nic.

– Znałem wypadek – mówi Marian – że facet, który miał już rok płyn w boku, musiał pojechać siedem kilometrów w czasie mrozu na rowerze.

Jechał, zmęczył się, spocił i poczuł, że go boli w boku. Następnego dnia poszedł na prześwietlenie, żeby sprawdzić, co mu jest. Okazało się, że komora sucha, a płuco trze po żebrach i dlatego boli. I zgadnij teraz, jak należy postępować.

Następnego dnia postanowiliśmy wypić w czterech buteleczkę wina. Po Wypiciu kupiliśmy jeszcze cztery i piliśmy w krzakach, każdy ze swojej butelki.

– Idziemy do knajpy – dał hasło jeden z nas.

Po wypiciu wina nikomu nie musiało się powtarzać tego dwa razy. Wyszliśmy przez dziurę w ogrodzeniu i unikając spotkania z pracownikami sanatorium znaleźliśmy się wreszcie w knajpie.

Okazało się, że personel jest wyszkolony i zna swoją klientelę. Gdy po wejściu na salę główną rozglądaliśmy się, czy nie ma kogo „tryfnego”, podszedł kelner.

– Panowie z sanatorium? – zapytał po cichu. – To proszę za mną, tu jest taki mały pokoik, nikt was nie będzie widział.

W pokoiku były dwa stoliki, a przy jednym siedziało pięciu gości z sanatorium, – których z widzenia znałem. Byli już dobrze na gazie. Posiedzieli jeszcze pół godziny, wyszli. i w pokoju została tylko nasza czwórka.

Na stole literek i zagrycha. Wypiliśmy. Zapłaciliśmy. Poprosiliśmy jeszcze ćwiarteczkę. Stała już na stole, gdy wpadł kelner wołając:

– Dyrektor na sali. Sprawdza, kto jest z sanatorium. Skaczcie przez okno.

Szybko wypiliśmy nalaną już w kieliszki wódkę i kolejno, przez okno, które wychodziło na tyły budynku, wydostaliśmy się na podwórze, a stąd chyłkiem w pole i ścieżkami wzdłuż szosy do sanatorium.

Odetchnęliśmy z ulgą, gdy już znaleźliśmy się w parku.

– To nam popędził kota – powiedziałem. – Który jutro idzie do knajpy? Trzeba zapłacić za ostatnią ćwiartkę i dać kelnerowi kilka złotych za ostrzeżenie.

Okazało się, że tych pięciu, którzy wyszli wcześniej, złapał dyrektor na drodze i następnego dnia przez miejscowy radiowęzeł ogłoszono ich nazwiska, że za samowolne opuszczenie sanatorium i picie wódki otrzymują naganę z ostrzeżeniem. Następna wpadka to wyjazd do domu. Nam się udało.

Miałem rozmowę z ordynatorem. Zapytałem, czy mogę się wypisać.

– Nie, stan pana zdrowia jest taki, że powinien pan jeszcze kilka miesięcy przebywać w sanatorium.

– Jak długo?

– To się nie da przewidzieć. Powinien pan zgodzić się na operację.

– I co dalej? – zapytałem. – Kończą mi się trzy miesiące leczenia Instytucja może mnie zwolnić. Kto da jeść rodzinie? Dwoje dzieciaków stara matka, żona i ja… Popracuję trochę i znów pójdę do sanatorium. za jednym zamachem nie mogę. Niech mnie pan wypisze – dodałem.

– Wypiszę pana – odpowiedział doktor – ale dalszego zwolnienia nie dam, bo to panu nic nie pomoże. Powinien pan tu leżeć.

Kilka osób wypisanych tego dnia odwieziono wozem na stację. Miałem. dwie godziny czasu do odjazdu pociągu, więc walizkę oddałem do przechowalni, a sam poszedłem do knajpy.

W Warszawie, zamiast do domu, poszedłem do knajpy, w której grali koledzy w orkiestrze, i do domu trafiłem już dobrze pijany. Następnego dnia jeździłem dużo po mieście. Gniotłem i trząsłem się w tramwajach i trolejbusach i tylko słuchałem, jak mi płyn chlupie w boku. Wieczorem znów popiłem. I tak przez cztery dni. Jak desperat, któremu już wszystko jedno.

Piątego dnia zgłosiłem się do poradni. Ciekawe, jak też sobie dogodziłem…

Lekarz wezwał na prześwietlenie kilka osób równocześnie.

– Ma pan na dnie komory troszkę płynu, tak z kieliszek – powiedział do pacjenta stojącego pod rentgenem.

– To niewiele, doktorze – odezwałem się. – Za chwilę zobaczy pan jezioro…

– Nie ma pan ani kropli płynu – oświadczył mi lekarz po prześwietleniu. – Dopełnimy, żeby płuco nie podrastało.

Zamilkłem z wrażenia. Więc jak to jest? Leżałem trzy miesiące i żadna siła lekarska nie umiała zlikwidować płynu w płucach: A teraz, po czterech dniach intensywnego życia, po pijatykach – nie mam płynu?

Sekret tego procesu poznałem znacznie później. Teraz jednak z owej niespodzianki wysnułem tego rodzaju wnioski, że niewiele brakowało, abym nieznajomość zagadnienia przypłacił życiem.

Podjąłem więc normalny tryb życia. I oto jestem znów jak gdyby tamtym z pociągu, w drodze do sanatorium. Nie ukrywam swojej choroby, a ludzie odsuwają się. Jedni nieznacznie, pomaleńku, inni szybko i zdecydowanie. Robi się koło mnie luźno.

Oto dwie rodziny, z którymi żyłem w przyjaźni. Odwiedzaliśmy się często nawzajem. Po powrocie z sanatorium byłem u nich kilkakrotnie. I oni przyjmowali moje zaproszenia, lecz – nie przychodzili…: Zrozumiałem. Przestałem tam chodzić. Oni też nie dali więcej znaku życia.

Kiedyś kolega poprosił, żeby zajść w odwiedziny. Gdy zbliżałem się, spostrzegłem w jego mieszkaniu kogoś w otwartym oknie – znikł na mój widok. Dzwoniłem kilka razy, lecz drzwi nie otworzono.

Inny kolega zaprosił mnie do siebie na niedzielę z całą rodziną. Gdy przyszliśmy o umówionej porze, nie było nikogo.

To nie koledzy odsuwali się. Decydowały ich żony, w obawie, że obecność moja może spowodować zarażenie gruźlicą rodziny.

Gdy jadę tramwajem, a w pobliżu znajduje się ktoś z małym dzieckiem – przesuwam się, żeby być jak najdalej. Mam świadomość swojego stanu zdrowia i postępuję tak, by unikać zakażenia otoczenia. Świadomość, niestety, nie osłabia przykrego przeżywania takich sytuacji. Nieraz też przesadza się w ostrożności i izoluje chorych ujawniających się, którzy racjonalnie postępując nie narażają zdrowia otocznia. Nie ulegają natomiast izolacji ci, którzy ukrywają swoją chorobę. To fakt pospolity, że w otoczeniu znajduje się wielu chorych, o których chorobie koledzy dowiadują się dopiero wtedy, gdy już sami idą do poradni;,G”.

Jednym słowem sytuacja gruźlików w społeczeństwie to nie byle jaki problem. Ale ja jestem twardy zawodnik… Od powrotu z sanatorium wiele lat będę chodził do poradni dopełniać odmy. Nieraz jeszcze będę w sanatorium. Jeśli utraciłem te i owe znajomości, to wiem, że odpadli ludzie słabi charakterem. Przy mnie pozostali tylko wypróbowani przyjaciele. Wkrótce liczba ich się powiększy o nowych, poznanych w sanatoriach. Łączyć nas będzie wspólna dola. Wspólna droga.

Tak to jeszcze raz „wszedłem w życie”. Nie jestem już nowicjuszem, fachowy gruźlik ze mnie.