39206.fb2
Pół roku byłem w domu. Pracowałem normalnie, bez zwolnień. Już się przyzwyczaiłem do swojej choroby, nie wyprowadza mnie z równowagi. Wiem, że picie szkodzi, ale w ascetyzm nie popadłem. Regularnie chodzę do poradni dopełniać odmę. Syn jeszcze w sanatorium, to już dziewięć miesięcy. Na mnie kolej do Zakopanego. Do wyjazdu zdopingowało mnie krwioplucie.
Kilku kolegów przyszło pożegnać mnie i życzyć zdrowia. Po koleżeńsku. z alkoholem…
Zakopane. Dwa dni w sanatorium przejściowym, tu rozdzielano przybyłych po innych sanatoriach. W dużej sali było nas dwunastu. Niektórzy już czekali na miejsce kilka dni. Ścisłe leżenie nie obowiązywało. Po kolacji zaczęła się rozmowa. Chorzy, jak zwykle, zajęci sobą.
Czytając gazetę, przysłuchuję się. – Co panu jest?
– Mały naciek w prawym szczycie – ale to nic wielkiego, to się szybko zlikwiduje.
– A pan bardzo chory?
– Nic mi właściwie nie jest, przysłali mnie tylko na przebadanie. Z drugiej strony sali dochodzi podobna rozmowa:
– Pan od dawna choruje?
– Sześć lat. Ale już wszystko w porządku. Przyjechałem tylko trochę wypocząć.
– A co u pana?
– Jamka wielkości pestki wiśni, ale już się likwiduje…
pomyślałem: „Gdyby was prześwietlić, okazałoby się, że to dziury, przez które przejdzie kot z podniesionym ogonem… Czego się wstydzicie, kogo się wstydzicie?” Widzę, że ukrywanie faktycznego stanu zdrowia tak im weszło w krew, że zaczynają sami wierzyć w to, co mówią innym.
Następnego dnia rano zadzwoniłem do swojego przyjaciela jeszcze z obozu, który był wicedyrektorem w Dyrekcji Zespołu Sanatoriów: – Jestem w sanatorium przejściowym. Zabierz mnie stąd, gdzie chcesz, ale już chciałbym się gdzieś na stałe ulokować. Jestem tu od wczoraj i mam dość.
– Załatwię ci skierowanie do,,Akademickiego” – powiedział kolega. – Z młodzieżą będziesz się czuł dobrze.
– Niech będzie „Akademickie”.
Sanitarka zabrała trzy osoby, wśród nas jedną młodą kobietę. Wysadzili nas na drodze, musieliśmy drałować z walizkami piechotą. Dojazd zawalił śnieg, nie można było jechać dalej, bo na drodze ugrzązł wóz ciężarowy, nie dałoby się go ominąć ani zawrócić.
Była jeszcze pora rannego leżakowania, gdy zbliżaliśmy się do budynku sanatoryjnego. Ktoś wyjrzał przez poręcz werandy, krzyknął i po chwili. przy balustradach na czterech piętrach ukazało się mnóstwo postaci machających kocami, poduszkami i gazetami. Wszyscy wołają coś, pozdrawiają i zapraszają do siebie. „Wesołe towarzystwo – pomyślałem. – Witają jak starych znajomych”.
Po załatwieniu formalności otrzymałem miejsce na oddziale na czwartym piętrze. Pielęgniarka zaprowadziła mnie do pokoju i pokazała, na którym łóżku mam leżeć. Z czterech łóżek tylko jedno było zajęte. Jako,;stary wyjadacz” przywitałem się z sąsiadem jak ze znajomym.
– Aż trzy łóżka wolne?
– Nie, dwóch jest na werandzie. Dochodzi dwunasta, więc za kilka minut będą.
– Czy rygory są ostre? Wolno wychodzić na miasto?
– Wolno wychodzić, ale w stronę miasta tylko do mostku. Jak złapią W mieście, robią awanturę, ale kto tam będzie łapał… Żeby tylko się nie Spóźnić, to nikogo nie obchodzi, gdzie kto idzie w czasie wolnym od leżakowania.
Do pokoju weszło dwóch młodych chłopaków. Roześmiani, z zaróżowionymi od mroźnego powietrza twarzami. Przywitaliśmy się, a po chwili, gdy kilku innych weszło obejrzeć nowego, przedstawili mnie: „Nasz nowy kolega”. „Mówili sobie „ty” i tytko ja jeden byłem „pan”. Przypuszczając, że przyczyną tego może być różnica wieku, wieczorem zaproponowałem, kolegom z pokoju, żebyśmy sobie mówili po imieniu.
– O, nie! – zaprotestowali. – Nie można. Dopiero po chrzcie. Postaramy się szybko zrobić chrzest.
– Jaki chrzest?
– Sanatoryjny. Kto się nie pozwoli ochrzcić, z tym jesteśmy na „pan”. Każdy z nas ma sanatoryjne imię.
Po południu przyszedł na oddział jeszcze jeden nowy. Pojutrze chrzciny. Przez ten czas musimy się z sobą bliżej poznać.
Trzeciego dnia po śniadaniu zapowiedziano chrzest.
Na oddziale brak było śpiworów, więc dla mnie i drugiego nowego pożyczono od tych, którzy mieli podwyższoną temperaturę i doktor zabronił im wychodzić na werandę.
Nasze leżaki ustawiono na środku werandy, przodem do wszystkich werandujących.
– Kogo wybieramy na przewodniczącego? Na sekretarza?
Odbyło się głosowanie. Przewodniczący zaczął uroczystość przemówieniem:
– Każdy nowo przybyły na Czwartą Wysoką Werandę na własne życzenie może zostać ochrzczony i stać się członkiem rzeczywistym Werandy. Do chwili chrztu nowo przybyły jest „Struclem” lub inaczej „Noworodkiem”. Członkowie Werandy nazywają nowego tym mianem, natomiast nowi pacjent obowiązany jest zwracać się per: „Wysoka Werando”. Obrzęd chrztu ma dwa zasadnicze cele: sprawdzić poziom intelektualny „Noworodka” oraz jego poczucie humoru. Dlatego chrzest składa sil z dwóch części: poważnej i humorystycznej. Kto podda się ceremonii chrztu, ma prawo mówić „ty” wszystkim kolegom i koleżankom w sanatorium. Wolno usługiwać ciężko chorym kolegom: golić, podać basen, umyć itp.
Za chwilę zaczynamy. Sekretarz przygotuje papier, ołówek i będzie zapisywał odpowiedzi. – Dodam jeszcze – mówił przewodniczący – że w razie złej oceny „Noworodek” obowiązany jest podciągnąć się w nauce w czasie pobytu w sanatorium. „Noworodku”, proszę powiedzieć życiorys.
– Urodziłem się dnia…-zacząłem, ale przewodniczący przerwał mi. – Przepraszam! Chwileczkę! – A czy „Noworodek” wie, po co się urodził?
– Urodziłem się po to, żeby doczekać tej chwili, kiedy przyjadę do Zakopanego i poznam Wysoką Werandę…
Z życiorysu kolegi dowiedziałem się, że jest studentem trzeciego roku politechniki i jest to jego pierwszy pobyt w sanatorium. Po omówieniu życiorysów zadawano pytania. Pytania były różne. Na przykład: Dlaczego śnieg jest biały? Co to jest triangulacja? Pytano z geografii, polityki, historii i co tylko kto potrafił wymyślić.
– Co to jest pindyrynda?
– Nie wiem – odpowiedział kolega.
– Ubliżające przezwisko! – rzuciłem, pewny, że zgadłem.
– Pindyrynda jest ziołem leczniczym. Jeden z kolegów otrzymał pseudonim „Pindyrynda”, bo dotychczas tylko jemu udało się na to pytanie odpowiedzieć prawidłowo – wyjaśnił egzaminator.
Przewodniczący pytał jednego i drugiego kandydata, czym interesujemy się szczególnie: sportem, muzyką, geografią czy może jakąś inną dziedziną życia?
Kolega odrzekł: Poezją. Ja – polityką. Teraz maglowali nas tylko z tych dziedzin. Potem przeszli do części humorystycznej.
Chrzest zbliżał się do końca.
– Proszę proponować imiona dla kandydatów!
– Przegłosowano dla mnie pseudonim „Piekutoszczak”. Kolega dostał imię „Roleta” z powodu ładnej falującej czupryny.
– Czym chce być chrzczony „Piekutoszczak”? – zapytał przewodniczący. – Winem czy wodą?
– Spirytusem – odpowiedziałem machinalnie.
– A „Roleta” czym chce być chrzczony? Winem czy wodą? Wodą – odpowiedział poeta.
– Jeśli winem – to po butelce wina funduje nam kandydat, a jeśli wodą, to wiadro wady do łóżka dla kandydata – rozstrzygnął po Salomonowemu przewodniczący.
Wybrano wino.
Teraz sekretarz przeprowadził kandydatów przez całą werandę i każdy przy podaniu ręki przedstawił się nadanym mu na „chrzcie” „imieniem”, a Więc: „Raczek”, „Pindyrynda” itp. Gdy prezentacja została zakończona, była godzina dwunasta, koniec leżakowania, poszliśmy na oddział kobiecy i przedstawiono nas w kolejnych pokojach.
A więc jestem „ochrzczony” i przyjęty do społeczności sanatoryjnej.
Przeprowadzono mi już badania. Raz na dwa tygodnie dopełniam odmy po prawej stronie. Po lewej ordynator proponuje odmę chirurgiczną.
– Mam jeszcze czas – odpowiadam jak zwykle. – Ma pan dzieci? – pyta doktor.
– Mam dwoje.
– Pan prątkuje, zakaża pan otoczenie. Ja nie obawiam się kontaktu z panem, ale nie zgodziłbym się na przykład, aby przebywał pan z moimi dziećmi. Czy pan myśli, że pana dzieci są inne niż moje? Nie zgodzi się pan, to trudno. Potrzymamy dwa miesiące, bo na taki okres ma pan skierowanie. i wróci pan z chorobą do rodziny i otoczenia. Później pan będzie żałował, że mnie nie posłuchał. Mam już dużo doświadczeń i wiem, jak się przeważnie takie sprawy kończą. Następują przerzuty na inne części płuca oraz na drugie płuco i wtedy już pacjent nie nadaje się do żadnego zabiegu.
Powtarzam z uporem: – Zaczekam jeszcze z operacją.
Przez dwa miesiące pobytu w sanatorium przechodziłem kurację tylko klimatyczną, bez żadnych leków. Werandowanie przed południem i po południu. Leżąc patrzyliśmy: krzyż na szczycie Giewontu, duża i mała skocznia, kolejka linowa widoczna w pogodne dni. Z tej odległości ludzie na skoczniach wyglądali jak robaczki: czarne punkciki na białym tle śniegu.
Oto jakiś facet powoli wspina się do gary. Już jest na górze-zjazd. Widać punkt błyskawicznie sunący w dół.
– Próg! – wołają wszyscy na werandzie. – Przewrócił się – dodają po chwili. Widać, jak się podnosi, pnie do góry i znów…
– Uparty gość! – mówimy. – Jak on się musi czuć po tylu upadkach, a jednak…
Zarządzeniem wewnętrznym zabroniono w sanatorium prowadzenia rozmów na tematy chorób i leczenia. Gdy tylko który coś powie na tery temat, podnosi się krzyk:
– Odsuńmy, się od niego, bo on chory na gruźlicę, może nas zarazić -i wszyscy uciekają ze śmiechem.
Wprowadziliśmy też zakaz przeklinania. Kto posłuży się „zagranicznym” słowem, płaci złotówkę kary. Recydywista, który już wpłacił dziesięć złotych, raz sobie może ulżyć gratis…
Pewnego dnia wpadł do naszego pokoju kolega mówiąc:
– Chłopaki, w naszym pokoju mamy „noworodka”. Przyszedł dzisiaj. Pierwszy raz w sanatorium. Będziemy badać? – zapytał, zwracając się do kolegi „Toto”.
– Dowiedzieliście się już, co mu jest?
– Ma dziurę wielkości wiśni z prawej strony.
– Zapytaj „Pomidorka”. Jeżeli pójdzie ze mną, to możemy badać.
„Toto” był-po studiach medycznych, lecz jeszcze bez dyplomu. „Pomidorek” to studentka medycyny.
– Kiedy badamy? – pyta kolega.
– Po kolacji.
– Muszę zobaczyć, jak będziesz badał – mówię. – Często tak badacie?
– Tylko nowych. Ciebie też mieliśmy ochotę badać, ale połapaliśmy się, że jesteś już stary wyjadacz sanatoryjny i że z tobą ten numer nie przejdzie.
Po dziesięciu minutach do pokoju, bez pukania, weszli „lekarz” i „pielęgniarka”. Szybko zgasiłem papierosa, a „Toto” poważnie powiedział:
– Proszę pana, ja już chyba trzeci raz widzę pana z papierosem w pokoju. Jeśli jeszcze raz złapię pana z papierosem, zamelduję dyrektorowi.
– Już więcej nie będę, panie doktorze – odpowiedziałem z powagą. Obejrzał karty przy łóżkach i popatrzył na obecnych.
– Pan się rozbierze, zbadam pana – powiedział, zwracając się do jednego ze starych mieszkańców pokoju.
Ten się szybko rozebrał, „Toto” go zbadał, osłuchał i polecił przyjść do gabinetu za pół godziny na dopełnienie odmy.
– Pan jest nowym pacjentem, prawda? – zwrócił się teraz do nowego, gdy poprzedni już się ubierał. – Proszę się rozebrać, pana też zbadam.
– Ma pan dziurę w prawym płucu, prawda? W szczycie.
– Tak, panie doktorze.
– To proszę teraz oddychać tylko prawym płucem.
– Jak to, panie doktorze?
– Zwyczajnie. Proszę zamknąć usta, zacisnąć palcem lewą dziurkę nosa i teraz głęboko oddychać.
Gość popatrzył zdziwiony, ale zatkał nos i męczy się oddychaniem tylko jedną stroną nosa, a „Toto” osłuchuje go z powagą.
– Panie doktorze, mnie coś boli w boku.
– Zaraz zbadamy. Proszę opuścić spodnie i położyć się na łóżku.
Pacjent opuścił spodnie poniżej pępka. – Niżej, proszę, niżej…
Teraz „lekarz” powiedział coś po łacinie do „pielęgniarki”. Ta znów coś zapisała w notesie, wyszła i wróciła niosąc buteleczkę z lekarstwem i pudełeczko, w którym, jak się okazało, były czopki.
Lekarstwo to stary tran, który stał na werandzie w dużej butelce, a czopki koledzy zrobili z chleba i posypali proszkiem do czyszczenia zębów.
– Siostra zaraz natrze paru bok – mówi „doktor” – a czopki będzie pan zakładał przez całą noc co dwie gadziny jeden! Po użyciu czopka proszę leżeć przez pół godziny na brzuchu, nie ruszać się i nie kasłać… – Mówiąc to pisał w bloku „pielęgniarki” receptę, a ona w tym czasie smarowała tranem bok chorego:
Badanie skończone, „doktor” i „pielęgniarka” wyszli z pokoju. My omawiamy zalety naszego „doktora”: jaki to dobry chłop, chociaż młody, ale dobrze leczy, chorzy mają do niego zaufanie…
– Tak – wtrącił się do rozmowy ten nowy – od razu to zauważyłem. Badali mnie, leczyli i nic nie mogli znaleźć, a ten tylko posłuchał i zaraz się poznał.
Koledzy z jego pokoju mówili, że słyszeli, jak się w nocy kręcił, sapał, a rano czopków nie było, pudełko było puste. W czasie rannego leżakowania wszedł na werandę ordynator w asyście oddziałowej pielęgniarki, by przeprowadzić codzienny obchód. Rozmawiając z chorymi zbliżył się do nowego.
– Ten pan, jest nowy – informuje pielęgniarka – wczoraj przyjechał.
– Po obiedzie przyjdzie pan do mnie do gabinetu na badanie – polecił ordynator.
– Już wczoraj wieczorem byłem badany, panie doktorze!
Doktor popatrzył na nas, każdego przewiercił wzrokiem i powiedział: – Te łobuzy pana badali. Czy nie zrobili panu przykrości?
– Nie, panie doktorze, żadnej przykrości nie było.
– No, to dobrze. – Zwracając się do wszystkich, dodał: – Skończcie te kawały, bo ktoś może za to wylecieć z sanatorium.
„Badanie chorych” stało się raz przyczyną innego wesołego incydentu. Przyjechał nowy chory. Już wiemy, że pierwszy raz w sanatorium, wiemy, jakie ma zmiany, oraz znamy wszystkie inne potrzebne dane. Okazało się jednak, że jest dawnym kolegą naszej pielęgniarki oddziałowej i ta ostrzegła go przed badaniem.
– Uważaj, bo te łobuzy będą chcieli cię badać! – I pouczyła go, jak się taka zabawa odbywa.
Musieli chłopaki z badania zrezygnować. Następnego dnia na, obchód przyszedł doktor sam, bez pielęgniarki, i to zmyliło nowego.
Doktor nie miał wiele czasu, więc szybko poszedł w drugi koniec werandy i wracając rozmawiał krótko z pacjentami:
– Jak się pan czuje? Dobrze, panie doktorze. – A pan?
– W porządku.
– Przyjdzie pan do mnie po obchodzie, dopełnię panu odmę. Wreszcie zatrzymał się przy nowym.
– Pan jest nowy, prawda? Pan też przyjdzie do mnie po obchodzie, zbadam pana.
A na to nowy odpowiedział poważnie i ostro:
– Odczep się, kolego, znam się na takich kawałach.
Na całej werandzie buchnął śmiech. Doktor patrzy na pacjenta, a ten gapi się na doktora. Wreszcie nowy zrozumiał, co się stało.
– Bardzo pana doktora przepraszam – wykrztusił – ale pielęgniarka ostrzegała mnie… Myślałem, że robią mi kawał.
– Wy jednak jesteście dranie – powiedział doktor z uśmiechem. – Nie udało się badać, to macie radość z innego powodu. Zawsze musicie coś urządzić!
– A czy pan wolałby, żebyśmy się na śmierć zamartwiali swoją chorobą, doktorze?
Rozrywek kulturalnych mamy mało. Jedyną rozrywką organizowaną przez dyrekcję są filmy, przeważnie stare, wyświetlane raz na dwa tygodnie przez kino objazdowe.
Raz tylko przyjechał zespół artystyczny z Krakowa do sanatorium „Nauczycielskiego”, położonego w naszym najbliższym sąsiedztwie, i dał Jeden występ dla obu sanatoriów.
Sami więc organizowaliśmy rozrywki dla chorych. Postanowiliśmy organizować występy świetlicowe.
Na pierwszym wieczorku były „chińskie cienie”. Za oświetlonym płóciennym ekranem przeprowadzono „operację” żołądka. Na cieniach widać było, jak przyniesiono pacjenta. Doktor rozcina mu brzuch olbrzymim nożem, pacjent podrywa się, a wtedy stojący przy głowie uderza go w czoło olbrzymim młotem. „Narkoza” działa, pacjent śpi. Po rozcięciu brzucha dużymi szczypcami odciąga się na boki skórę i doktor wyciąga z żołądka, różne przedmioty: łyżki, noże, szelki, po czym długo, długo ciągnie jakiś pas. To bandaż, który inny kolega rozwija stopniowo w sposób niewidoczny z sali. Na koniec szydłem i grubym sznurem zszywa się chorego i koniec operacji…
Po pierwszym wieczorku nabyliśmy pewnego doświadczenia i każdy następny był lepiej zorganizowany: Ambicją każdego piętra było dać jak najlepszy program.
Drugą rozrywką dla wszystkich były koncerty życzeń nadawane przez sanatoryjny radiowęzeł obsługiwany przez kuracjuszy. Tematów dostarczało życie sanatoryjne.
Przyjechał do sanatorium nowy pacjent. Miał bzika na punkcie zdrowia. Bladł, gdy ktoś powiedział, że jest chory, a uciekał jak oparzony, gdy ktoś w pobliżu kasłał. Szybko wszyscy się o tym dowiedzieli i kto tylko mijał go na klatce schodowej, lub korytarzu, dostawał raptownego kaszlu, a inni podpatrywali, jak ten kłusem ucieka. Na chrzcie otrzymał imię „Paluszek”. W pewnym koncercie życzeń odczytano dedykację:
– Dla mojego podopiecznego „Paluszka” poszukuję skafandra lub maski gazowej, która ochroni go przed zarażeniem gruźlicą – „Mruk”. W następnym koncercie odpowiedziałem:
– „Mruku”, skafandrów i masek gazowych dla twojego „Paluszka” na składzie nie posiadamy, ale mogę odstąpić swoją siatkę na włosy, która nie jest mi już potrzebna, a jemu pomoże tak samo jak skafander albo maska gazowa – „Piekutoszczak”.
W końcu chłop zrozumiał, że nie może zarazić się gruźlicą, gdy już ma swoją własną…
Zbliża się termin wyjazdu. Wypada to na trzeci dzień po świętach wielkanocnych. Głupio.
Każdy chory chce być na święta w domu. Ci, którym lekarze nie chcą daj przepustki, przerywają kurację, żeby tylko spędzić święta wśród rodziny Inni, gdy dają im wyjazd do sanatorium przed świętami – rezygnują z miejsca, a po świętach znów zaczynają starać się o przydział.
Skąd ten pęd? Kiedy rozmawiałem na ten temat, słyszałem od kolegów „Jestem poważnie chory i zawsze mam uczucie, że będą to moje ostatni święta. Dlatego chcę być razem z rodziną”. Chorzy zaś przebywający
W domu urządzają święta wystawne. I oni myślą: „Może to moje ostatnie święta”… Lekarze dają przepustki niechętnie. Długa podróż, wypadnięcie Z regularnego trybu życia marnują wyniki leczenia. Są wypadki, że pacjent po powrocie z przepustki dostaje krwotoku. Albo też przesyła z domu zaświadczenie pogotowia, że nie może wrócić na czas, bo ma krwotok lub wysoką temperaturę.
Ja nie szykuję się do wyjazdu na święta. Szkoda każdego dnia.
Chorzy urządzali pożegnania kolegów odjeżdżających. Jeden z pociągów odjeżdżał z dworca w czasie leżakowania. Gdy już wyłonił się zza zakrętu, duży odcinek drogi jechał przez odkryty teren w odległości kilometra od naszego gmachu. Wtedy zaczynał się ruch. Wszyscy stawali na leżakach i machali tym, co mieli pod ręką: poduszkami, zasłonami, kocami, a z okien pociągu powiewały ręczniki. To wyjeżdżający żegnali kolegów z sanatorium…
Gdy saniami jechałem w stronę dworca i przez krótki odcinek drogi widać było sanatorium od strony werand, widziałem, jak na wszystkich piętrach, na werandach i w oknach siali chory i żegnali mnie, machając poduszkami, prześcieradłami i ręcznikami.