39206.fb2
Październik 1952. Minęło zaledwie pół roku i znów jestem w sanatorium. Tym razem jest to Otwock, z którym już się nie rozstaję.
Po powrocie z Zakopanego wpadłem w intensywny wir życia. Praca zawodowa od rana do wieczora, po dziesięć – dwanaście godzin dziennie. Praca społeczna w czasie wolnym od zajęć służbowych, a gdy zostawało dla siebie trochę czasu – knajpy i alkohol. Lekarz w poradni zalecił łykanie PAS-u.
I tak było wszystko razem: krwioplucie, leki i wódka. W prywatnym handlu pokazał się nowy lek zagraniczny: rimifon. Podobno cudowny lek, który umierających stawia na nogi. Zaproponowano mi kupno rimifonu od kogoś, komu ten lek przysłano z zagranicy. Domorośli „lekarze”, inaczej mówiąc – prywatni handlarze i pośrednicy twierdzą, że kuracja to trzysta tabletek.
– Ile to ma kosztować? – zapytałem.
– Trzysta tabletek – cztery tysiące złotych.
Hieny. Na łobuzów i złodziei nie będę się wyprzedawał.
Żerują na ludziach chorych, licząc, że rodziny, chcąc ratować chorego, zrobią wszystko, żeby im nasypać forsy do kieszeni.
Syn już jest w domu od kwietnia. Leżał w sanatorium dziesięć i pół miesiąca. Pewnego dnia chłopak zachorował. Mętne spojrzenie, na nic nie reaguje, leci przez ręce, torsje. Następnego dnia, po badaniach przeprowadzonych w szpitalu, diagnoza brzmiała: – Zapalenie opon mózgowych na tle gruźliczym.
– Jaka jest szansa na uratowanie dziecka? – zapytałem ordynatora. – To dopiero początek choroby, więc szansa jest duża.
Po miesiącu dziecko przesłali do sanatorium w Otwocku i tym razem pobyt jego trwał szesnaście miesięcy.
Wtedy postanowiłem leczyć się aż do skutku.
Zgodzę się na każdy zabieg i będę leżał tak długo, aż mnie wypiszą sami. Jest przecież jeszcze drugie dziecko, zdrowe, więc nie mogę dopuścić do tego, żeby i ano nabawiło się gruźlicy. Wyrobiłem sobie wniosek sanatoryjny. W tym czasie zacząłem gorączkować i w plwocinie pokazała się krew. Wtedy załatwiłem przyspieszenie wyjazdu i po kilku dniach już byłem w Otwocku – by po dziesięciu miesiącach kuracji znów wrócić do domu.
Przydział dostałem do pokoju siedmioosobowego. Na korytarzu spotkałem pacjenta, którego łóżko stało obok mojego. Wygląda na równego chłopaka.
– Drogi kolego i sąsiedzie – zagadałem do niego – jestem nietutejszy, pierwszy raz w tym sanatorium, a więc mam prośbę: – Bądźcie mi łaskawie przez kilka minut informatorem.
– Proszę bardzo! – odpowiedział z typowym warszawskim akcentem. – Pan, widzę, autochton z Warszawy?
– Mowa! Wiadomo! Jestem z Targówka. A tutaj już leżę pięć miesięcy. Więc co chcesz wiedzieć? – zapytał przechodząc z miejsca na „ty”. Przyjąłem to jako rzecz naturalną i zacząłem zadawać pytania.
– Czy można urwać się do Warszawy? Czy łatwo dostaje się przepustki? W których miejscach znajdują się dziury w płotach… Jak z alkoholem? I jakie są rygory?
Rysiek – mój rozmówca – wysłuchał, pomyślał i powiedział:
– Widzę, że z ciebie stary sanatoryjny wyga. Chodź, to ci wszystko pokażę.
Szliśmy przez olbrzymi park sanatoryjny.
– Obserwuj teraz dobrze – powiedział Rysiek. – Idzie się tędy i tu się skręca, a tu, widzisz, w krzakach jest zamaskowana dziura w ogrodzeniu. Uważaj tylko, żeby nie władować się w pobliże dyrektorówki… O, to ten dom – dodał, pokazując murowany budynek stojący wśród drzew. – Mieszka tu dyrektor i kilku lekarzy. Staraj się, żeby cię nie poznali, bo jak cię zobaczą za ogrodzeniem, w drodze na stację kolejową czy też w knajpie, będzie bieda.
– A w tym pokoju leżą równe chłopaki?
– Nieciekawe towarzystwo – odpowiedział, – Możliwy jest ten, co leży obok ciebie, księgowy z Warszawy, i ten młody, po przeciwnej stronie przy drzwiach – chłopak wsiowy, ale z humorem. Wczoraj miał krwotok, więc dzisiaj musi leżeć spokojnie, a normalnie to błaznuje i mamy z nim wesoło. Księgowy ma na imię Bogdan, a ten z prowincji – Ignac, w pokoju wszyscy mówią sobie po imieniu.
Jest na oddziale kilku równych chłopaków, ale w innych pokojach – dodał jeszcze Rysiek. – Jutro poznasz się z nimi.
Po trzech dniach znałem już tych równych z oddziału, a w naszym pokoju też ze wszystkimi byłem po imieniu.
Następnego dnia – analizy, badania i prześwietlenie.
– Kiedy wytworzono panu odmę? – spytał po prześwietleniu lekarz. – W czerwcu ubiegłego roku, rok i cztery miesiące.
– Ma tendencję do podrastania, a trzeba utrzymać ją przez trzy lata. Dzisiaj ją dopełnię. Postaram się utrzymać ją za wszelką cenę.
Niewiele brakowało, aby cena ta okazała się za wysoka…
To przecież nie było podrastanie odmy, lecz przylep powstały w wyniku raptownej likwidacji płynu po powrocie z Prabut, i od tego czasu odma utrzymywała się w tym samym wymiarze. Gdy próbowałem to wytłumaczyć, doktor wsiadł na mnie:
– Co mi pan tu chce wmówić!
Tego jeszcze dnia dopełnił mi odmę i…było to ostatnie dopełnienie, bo następnego dnia już był w komorze odmowej płyn. Ropa… przetoka… i do końca brakowało niewiele.
Po dopełnieniu omawialiśmy sprawę lewego płuca, w którym dziura już w moim pojęciu – „dojrzała” do operacji. Była to już dziura wielkości jabłka choinkowego.
– To jak, operacja? – zapytałem prowokująco.
– Chyba zrobimy małą plastykę. Pięć żeber wystarczy… Postanowiłem nie targować się i zgodzić na każdą propozycję…
– Ale na to mamy jeszcze czas – mówi doktor. – Na początek zrobimy odmę i będziemy próbowali przepalić. Po co mamy pchać się na dużą chirurgię, nie próbując przedtem małej.
– To proszę, niech pan robi odmę.
– Jutro – odpowiedział doktor. – Dzisiaj nie można.
Następnego dnia została wytworzona odma po stronie lewej i dopełniano ją przez sześć tygodni.
– Niech się pan przygotuje psychicznie do przepalanki – powiedział doktor, gdy pewnego dnia, jeszcze przed śniadaniem, spotkaliśmy się na ` korytarzu. – Poprosimy pana na godzinę jedenastą.
Nie wiedziałem, co się robi, żeby się przygotować psychicznie, więc nie robiłem nic i wcale nie myślałem o czekającym mnie zabiegu.
Psychicznie byłem już przygotowany do dużej, nawet siedmiożebrowej plastyki, więc nie było powodu martwić się głupim i drobnym zabiegiem, za,, jaki uważałem przepalankę w porównaniu z plastyką.
Przed godziną jedenastą pielęgniarka zrobiła mi zastrzyk z morfiny, a po, pół godzinie zaprowadziła mnie na parter, na oddział chirurgiczny. Leżałem na stole i z ciekawością rozglądałem się po pomieszczeniu. „To tu będą mnie krajali, jeśli nie da się,przepalić zrostów…”
Oto mój doktor. Krótkie przygotowanie. Znieczulenie i już skalpelem, przecina mi ciało po lewej stronie w górnej części piersi. Czułem, ale nie bolało. Znów przygotowanie. Staram się zobaczyć, co tam szykują, i widzę, jak doktor bierze metalową rurkę grubości chyba 8 mm i wkłada do niej pręt metalowy zaostrzony na końcu w czworoboczny stożek. Niezły szpikulec…
– Niech pan nie podgląda – radził doktor – bo może się pan zdenerwować.
– Doktorze, nie ma obawy…
– Proszę już nie mówić, bo będę się wkłuwał.
Poczułem napór, trzeszczenie i ból rozsuwanych szpikulcem żeber, a gdy doktor wciąż nie wydawał polecenia wypuszczenia oddechu, zapytałem: – Wlazło już do środka? Można oddychać?
– Proszę nic nie mówić teraz! – krzyknął doktor.
Miałem ochotę gadać jeszcze, ale już zeszło się kilku lekarzy, zaglądali w turę, radzili i kręcili rurą tak, że miałem uczucie, jakby mi chcieli żebra wyrwać.
Trwało to kilkanaście minut. Wreszcie koniec.
Gdy odpoczywałem, leżąc na kozetce, doktor zwrócił się do mnie:
– Niestety, zrosty takie, że nawet nie zaczęliśmy. przepalać, więc musi pan przygotować się do operacji. Teraz powinni zawieźć pana na oddział, ale winda popsuta, a noszowych w tej chwili nie ma…
– Nie szkodzi – odpowiedziałem. – Czuję się dobrze, mogę iść sam.
– O nie. Jeśli chce pan iść, to jednak z salową. Niech pan poleży jeszcze kilka minut. – Rozmowie przysłuchiwała się doktor – naczelny chirurg. Po chwili zwróciła się do mnie:
– No i co, nie ucieknie pan przede mną. trafi pan jeszcze w moje rączki. – Podeszła i pokazała mi dłonie z szeroko rozłożonymi palcami.
– Pani doktor – odpowiedziałem – niczego tak nie pragnę. Umowa stoi: wpadam właśnie w pani ręce. Tylko żebym długo nie czekał, bo nie mam czasu!
Po kilku minutach przyszła salowa. Wstałem z kozetki i razem poszliśmy po schodach na górę. Była to starsza kobieta. Szła trzymając mnie pod rękę, żebym się nie przewrócił. Kręciło mi się w głowie jak po dobrym pijaństwie, ale to na pewno nie było osłabienie; lecz działanie morfin.
Na pierwszym piętrze salowa stanęła:
– Bardzo pana przepraszam, ale jestem chora na serce i muszę odpocząć.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem. – A teraz będziemy szli inaczej oświadczyłem po chwili. – Ja będę panią prowadził – i trzymając ją pod pachę pomaleńku zaprowadziłem ją na trzecie piętro.
Po chwili pielęgniarka przyniosła płócienną rurę napełnioną piaskiem i położyła mi ją na piersiach, w miejscu, gdzie plastrem zalepiony był otwór po wkłuciu.
– A to po co?
– Żeby powietrze nie weszło pod skórę, bo to bolid nie można łykać. Gardło wygląda potem jak balon.
Wkrótce miałem się przekonać, jakie to uczucie, gdy powietrze wejdzie pod skórę. Ucisk na krtani i skóra na szyi nadęta jak balon. Naciskałem zgrubienia palcami i czułem, jak z jakimś dziwnym trzeszczeniem powietrze przesuwa się w inne miejsce. Po kilku dniach byłem znów na chodzie -tylko po stronie prawej był wciąż płyn powstały z powodu utrzymania odmy „za wszelką cenę”.
W pokoju współżycie chorych układa się dobrze. Nie ma starć, chociaż każdy, jak to mówią, z innej wsi. Rysiek i ja trzymamy sztamę razem. Księgowy, dobry chłop, ale do nas nie pasuje, bo to starszy, spokojny człowiek. Z Ignacem mamy wesoło. Opowiada nam różne historie, przeważnie o nieudanych zalotach na wsi, z których zawsze wychodził przegrany. Albo go panna wykiwała, albo dostał od jej matki „pomiotłem” po głowie.
W pokoju jest jeszcze jeden interesujący facet. Nazywamy go „Wół”. Mrukliwy i złośliwy. Narzeka na wszystko. Wszystko jest złe i nic mu się nie podoba. Radziłem mu, żeby złożył skargę do dyrekcji, że przed oknami brak widoków gór i że ostatnio niepotrzebnie pada deszcz. „Wół” najlepszy fiest wtedy, kiedy wszyscy musimy się ważyć. Bo każdy oddział ma swoją wagę i wyznaczony dzień na ważenie.
Ważyłem się zawsze tylko w cienkiej piżamie bez kapci. Nasz „Wół” natomiast zakładał pantofle, serdak, jakiś sweter i na to wszystko gruby szlafrok sanatoryjny.
Metoda oszukiwania samego siebie.
Pewnego dnia po powrocie z filmu, który wyświetlano w dużej stołówce, stojąc w trzech pod drzwiami naszego pokoju, rozmawialiśmy z dyżurną pielęgniarką. Podszedł do nas „Wół”, postał chwilę, posłuchał i wszedł do pokoju. Po minucie usłyszeliśmy terkot dzwonka, którym ciężko chorzy w nagłych przypadkach wzywaj kogoś z personelu.
Dzwonek terkotał bez przerwy. – Kto to tak alarmuje?
– To z naszego pokoju – poinformowałem kolegów – ale u nas nikt nie jest ciężko chory.
– Niech pani zaczeka, ja wejdę i zapytam – powiedziałem, widząc, że pielęgniarka chce wejść do pokoju.
Kto dzwonił? – zapytałem.
– Ja – odpowiedział zaczepnym tonem „Wół”. – Co chciałeś?
– Proszek od bólu głowy.
– To nie mogłeś, taki owaki, poprosić o proszek przed chwilą, kiedy z nami stałeś? Nie wiedziałeś przed minutą, że cię głowa boli?
– A od czego jest pielęgniarka?
– Ach, ty łachmyto. Jedna pielęgniarka na czterdziestu chorych i myślisz, że będzie tylko przy tobie skakać?
„Wół” zbaraniał i nawet już nie odpowiadał – a ja po przesłaniu mu „wiązanki” wyszedłem na korytarz i powiedziałem kolegom, kto dzwonił, po co i co otrzymał.
Pielęgniarka weszła do dyżurki i po chwili zaniosła do pokoju proszek. – Nie dałbym bydlakowi – mówiłem z zacietrzewieniem. – Gdyby leżał, nie chodził, gdyby był ciężko chory – to co innego.
– Wiecie – powiedziała pielęgniarka. – Człowiek przez tyle lat pracy przyzwyczaił się do różnych wybryków chorych. Przed tygodniem, na drugim piętrze, chciał doktor wypisać chorą za niepotrzebne dzwonki. Chodziła na spacery do parku, chodziła po korytarzu, do kina, świetlicy, a później kładła się do łóżka i co pięć minut dzwoniła: a to coś podać, a to poprawić łóżko, a to przynieść kawy i takie tam różne wymagania. To już zależy od człowieka, szanuje drugiego czy nie szanuje.
– Pan ma wyjątkowe szczęście! – już od drzwi krzyknął ordynator. – Co takiego?
– Nie będziemy robili plastyki. Wystarczy odma chirurgiczna.
– O-o-oo – powiedziałem zawiedziony – tak pan radośnie krzyknął o tym szczęściu! Pomyślałem, że wystarczy, jak poleżę kilka miesięcy, połykam trochę różnych proszków i będę zdrów.
– Niech pan nie narzeka. Po odmie chirurgicznej można robić jeszcze inne zabiegi, a plastyka to już ostatni zabieg.
– Kiedy? – zapytałem krótko.
– W końcu stycznia. Dokładnie dwudziestego czwartego. W drugiej połowie grudnia dostanie pan przepustkę na trzy dni, żeby załatwić wszystkie sprawy osobiste…
– I pożegnać się z rodziną – dodałem.
– Tak źle nie jest. Śmiertelnych przypadków pooperacyjnych mamy mało. Chodzi o to, że długi czas będzie pan miał ścisłe łóżko: miesiąc przed operacją i sześć tygodni po operacji. To i tak dobrze, bo po plastyce trzeba leżeć ściśle dwanaście tygodni.
– A po co to ścisłe łóżko przed operacją? – zapytałem.
– W tym czasie robi się wszystkie badania przedoperacyjne – informował doktor. – Wzmacnia się organizm, rozluźniają się mięśnie i chory uczy się leżeć ściśle w łóżku, co jest konieczne po zabiegu.
– To będziecie musieli mnie związać – odpowiedziałem – bo znam siebie i wiem że nie uleżę.
– Damy sobie z panem radę. Na początek wpuścimy między opłucne glukozę z talkiem, żeby wywołać zapalenie opłucnej…
– A po co to potrzebne? – zapytałem.
– Żeby przylepić płuco do opłucnej żebrowej.
– Wobec tego czekam na zapalenie opłucnej – odpowiedziałem i w ten Sposób zakończyliśmy tę ciekawą dla mnie rozmowę. Tak więc termin operacji już znam. Leżę i myślę o tym, jak długo będzie trwał mój pobyt w sanatorium. Zwolnią mnie z pracy, a jeśli zwolnią, gdzie znajdę inną pracę i za ile… Wreszcie zgniewało mnie to myślenie, więc wylazłem z łóżka i poszedłem do ustępu, w nadziei, że tam kogoś zastanę i będę mógł porozmawiać i w ten sposób oderwać myśli od spraw operacyjnych. Nie pomyliłem się. Było tam dwóch kolegów, którzy przyszli wypalić papierosy. Po chwili wszedł jeszcze jeden, było więc nas już czterech. Rozmawiamy głośno, posługując się często „brzydkim” słowem. W ferworze rozmowy zapomnieliśmy, że to przecież czas ciszy. Przypomniała nam o tym pielęgniarka, która wsadziła głowę w otwarte drzwi i zapytała:
– Co to się robi?
– Siusiu! – odpowiedziałem. Pielęgniarka wyszła, a za chwilę wpadł jak bomba doktor z zaczerwienioną ze złości twarzą i syknął przez zęby:
– Siusiu robi się nie tak głośno, bez takich wyrazów i nie o tej porze. – Zawinął się na pięcie, trzasnął drzwiami i znikł jak zjawa.
Dowiedziałem się, że wypisuje się chory leżący w dwuosobowym pokoiku. Pokój ten znajdował się w bocznym korytarzu, w którym były pomieszczenia: kuchnia, łazienka, magazyn oddziałowy i ustęp. Poprosiłem doktora o przeniesienie mnie do tego pokoju. Z dotychczasowym pokojem rozstawałem się bez żalu, bo jedynie z Ryśkiem żyłem w przyjaźni. Dobre wspomnienie, które wyniosłem z tego pokoju, to fakt, że przestałem palić. Śmiali się wszyscy, że nie zdołam przerwać palenia, nie wytrzymam długo. Uparłem się i wygrałem.
Teraz jestem w nowym pokoju. Mój współlokator to robotnik w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Ma w płucu dziurę wielkości spodeczka, a mimo to każdego tygodnia urywa się do domu bez przepustki. „Muszę jechać do żony – mówił – żeby sobie w tym czasie innego nie poszukała”.
Wracając, przywoził zawsze dużo jaj, masło i wędliny. Pierwszego zaraz dnia zaproponowałem, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Miał na imię Stasiek. Zwracałem się do niego per „ty”, a on do mnie… nijak.
– Zjemy na kolację kilka jajek? – pytał raz wieczorem tuż przed spaniem.
– Możemy – odpowiadam.
– To niech ugotuje.
– Ugotuję – mówię. – Ile zjemy? – Niech weźmie sześć.
Innego znów dnia; gdy widzi, że wychodzę z pokoju, prosi: – Czy może idzie do dyżurki?
– Nie idzie, ale może iść specjalnie. Co potrzebujesz? – pytam. – Proszek przeciw kaszlowi.
– Dobrze, przyniosę.
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia 1952 roku. uwiadomiono chorych, że na święta przepustki są wstrzymane. Moje przedoperacyjne ścisłe łóżko zaczyna się dwudziestego czwartego grudnia, więc przed świętami dostaję przepustkę i jadę do Warszawy.
Pouczyli mnie inni chorzy, żeby sobie kupić małą lampkę, bo przy ścisłym łóżku, gdy nawet się nie chce, to człowiek w dzień śpi i często w nocy nie może usnąć. Wtedy przy małej lampce można czytać i światło nie razi w oczy innych chorych. Poprosiłem ordynatora o pozwolenie przywiezienia małej lampki i uzyskałem zgodę.
Święta spędziłem w sanatorium. Odwiedza mnie tylko żona. Przyjeżdża w każdą niedzielę bez względu na pogodę. Deszcz, śnieg czy plucha nie są dla niej przeszkodą. Prócz tego raz w miesiącu odwiedza syna. Ma z nami kupę zajęcia, kłopotu i zmartwienia.
Są i inne żony: Na oddziale jest pewien pacjent, który już leży dziesięć miesięcy. Jest po dwóch operacjach. Wkrótce ma być wypisany i już często otrzymuje przepustki do domu. Tylko że jego rodzina się rozpadła. Żona odwiedziła go na dwa dni przed pierwszą operacją, by odebrać przysłane do sanatorium pobory i zegarek. Więcej nie przyjechała i nie odpowiadała na listy.
Pewnego dnia otrzymał wiadomość, że żona ma przyjechać do niego na niedzielę. Widziałem, jak to przeżywał. Zdenerwowany chodził po korytarzach, co pół godziny wychodził do bramy, wyglądał przez okno i bez przerwy palił papierosy. Nie przyjechała, a on następnego dnia mówił do mnie:
– Patrz, jakie są baby. Nic jej nigdy nie brakowało. Jedno dziecko, ona nie pracowała, w domu była gosposia. Na rękach ją nosiłem. Nie pozwoliłem nic robić w domu, a teraz widzisz, jak mi za to zapłaciła. Teraz jeśli będę chciał się kiedy ożenić, to biorę kobietę brzydką. Wtedy będę wiedział, że mam żonę dla siebie.
Jestem z nim w dużej zażyłości, więc po każdym pobycie w domu opowiada, co zastał. Ma swoje klucze od mieszkania, lecz jeszcze nigdy nie zastał żony w domu. Za to są ślady libacji, a nie ma wielu rzeczy wspólnych i osobistych, które ona wyprzedaje.
Wkrótce, wyleczony fizycznie, lecz załamany psychicznie, wrócił na stałe do domu, który już właściwie nie był jego domem.
Kto winien? – zastanawiałem się po jego wyjeździe. – Żona, choroba czy długie rozstanie spowodowane kuracją?
Minął Nowy Rok 1953. Od świąt mam ścisłe łóżko. Nie wolno wychodzić nawet na korytarz. Z dnia na dzień odwleka się termin „zrobienia” zapalenia opłucnej. W budynku głównym popsuła się aparatura do sterylizacji, tzw. autoklawy. To stało się przyczyną awantury z pielęgniarką oddziałową. Ile razy spotykam się z lekarzem, powtarzam jak pęknięta płyta: „Kiedy wreszcie będzie ten talk i zapalenie?” Wreszcie lekarz polecił pielęgniarce, żeby zaniosła talk do sterylizacji na inny pawilon.
– Czy zaniosła pani talk na pawilon A? – zapytałem pielęgniarkę następnego dnia przed południem.
– Zaniosę po południu, to jutro już będzie.
– Czy ma pani już ten talk? – pytam następnego dnia. – Nie miałam wczoraj czasu, ale dzisiaj zaniosę.
– Talk już jest? – pytam znów nazajutrz.
– A pana co to obchodzi? – krzyknęła. -To już jest moja sprawa, a nie pana. Od kiedy to chorzy interesują się takimi sprawami?
– Zawsze – jeśli te sprawy ich dotyczą – odpowiedziałem ostro. – Nie mam zamiaru przez pani niedbalstwo czekać jeszcze dwa tygodnie na wlewkę, a później okaże się, że w wyznaczonym terminie nie mogę być operowany i wyznaczą nowy termin za dwa lub trzy miesiące. Nie mam czasu na czekanie i niepotrzebne leżenie.
Wreszcie lekarka z naszego oddziału przyszła do mnie, by wykonać zabieg. Wbiła igłę do środka i wpuściła płyn znajdujący się w strzykawce. – Teraz niech pan leży-powiedziała po zabiegu-bo wkrótce zacznie boleć.
Po kolacji mój współlokator zdecydował urwać się do domu.
– Jak będzie się kto o mnie pytał, to niech pan powie, że jestem na spacerze.
– Dobrze, dobrze, urywaj się, ja już będę wiedział, co mam mówić. Późnym wieczorem już czułem się źle. Ciężki oddech i podwyższona temperatura. Po zgaszeniu świateł, kiedy już obowiązuje nocna cisza, przyszło kilku kolegów na pogawędkę, tak jak przychodzili każdego dnia i niejeden raz siedzieli do północy. Tego dnia wyprosiłem ich szybko. Czułem się źle i obawiałem się, że jeśli lekarz dyżurny posłyszy rozmowę, wejdzie do pokoju, a wtedy wpadnie mój współlokator. W czasie normalnej kontroli lekarz nigdy naszego pokoju nie sprawdzał, bo znajdował się on w bocznym korytarzu i tam kontrola nie docierała.
Usnąłem szybko. W nocy obudziłem się: nie wiem, czy to jeszcze sen mnie męczy, czy dzieje się ze mną coś niedobrego. Duszę się. Chcę zmienić pozycję i nie mogę się ruszyć. Ból i duszność, jakby położono na mnie olbrzymi ciężar, pod którym nie mogę zrobić najmniejszego ruchu. Wreszcie pomaleńku, z olbrzymim wysiłkiem udało mi się usiąść, a po chwili opuściłem nogi na podłogę. Wciąż się duszę. Oddech mój przypomina oddech zziajanego, zmęczonego gonitwą psa. Trzy oddechy na sekundę. W pozycji siedzącej jest mi trochę lżej oddychać. Zastanawiam się, co robić.
„Może to jest normalna reakcja przy takim zapaleniu opłucnej?” – myślę sobie. – Nie miałem nigdy zapalenia opłucnej, a tym bardziej wywołanego sztucznie. Lekarka powiedziała, że będzie bolało, i boli. Opowiadała mi chora z oddziału chirurgicznego, że gdy jej zrobiono zapalenie, to po obudzeniu się w nocy usiadła na podłodze i histerycznie krzyczała, bo miała uczucie, że umiera.
Nie. Nie będę wzywał lekarza – bo jak przyjdzie, to się może zainteresować, dlaczego drugie łóżko jest wolne, a szkoda, żeby chłopaka wyrzucili karnie.
Siedzę na brzegu łóżka i dyszę. Wreszcie po godzinie takiego siedzenia nie wytrzymuję i naciskam dzwonek. Po kilku minutach przyszła salowa pytając, co mi potrzeba.
– Doktora – odpowiedziałem z przerwami, bo w tym czasie musiałem zrobić cztery oddechy. – Duszę się – dodałem.
Po pół godzinie przyszła pielęgniarka.
– Nigdzie nie mogę znaleźć lekarza-oświadczyła. -Szukałam wszędzie, mamy krwotok na drugim piętrze…
Cisnęło mi się na usta dużo dosadnych i niecenzuralnych słów pod adresem doktora i panujących stosunków, że lekarz, odchodząc może nawet do poważnego przypadku, nie powiedział pielęgniarce, dokąd idzie. Z przerwami, wolno, powiedziałem:
– Jak się doktor znajdzie, niech przyjdzie do mnie. Będę czekał, a zadzwonię dopiero wtedy, gdy już będzie ze mną naprawdę źle.
Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że ze mną naprawdę było już bardzo źle.
– A gdzie jest pacjent z tego łóżka? – zapytała pielęgniarka. – Na przepustce, do poniedziałku.
– Dam panu jego poduszki i niech się pan położy – ułożyła koce i poduszki w dużą piramidę, na której oparłem się tak, by być praw e w pozycji siedzącej.
Do rana już nie usnąłem. Dusiłem się wciąż, ale nie było pogorszenia. Rano, o godzinie ósmej, znów nacisnąłem dzwonek. Teraz już nie obawiałem się o kolegę, bo w niedzielę nie ma obowiązkowego leżakowania, więc do wieczornej ciszy był kryty. Przyszedł lekarz dyżurny, popatrzył, zapytał, co czuję, jaka temperatura, i poszedł, a po kilku minutach pielęgniarka przyniosła proszki, które położyła na stoliku, a dwa kazała połknąć natychmiast. Gdy wyszła, obejrzałem proszki i okazało się, że dostałem pabialginę i piramidon. „Taki mądry to ja jestem i bez lekarza” – pomyślałem.
Po śniadaniu odwiedzili mnie koledzy. Gdy powiedziałem im, co się ze mną dzieje, jeden – stary gruźlik – popatrzył i postawił diagnozę:
– Odma samoistna. Musiała się zatrzymać, bo bez pomocy lekarskiej już byś „wykorkował”.
– . Co to za cholera, ta odma samoistna? – zapytałem.
– Pęka jeden pęcherzyk płucny – informował kolega. – Przy wdechu powietrze wchodzi do niego, ale przy wydechu przez pęknięcie wychodzi między opłucne i tak za każdym oddechem. W ten sposób miedzy opłucnymi robi się odma, powietrza jest coraz więcej, uciska płuco i wreszcie pacjent albo się udusi, albo pęka płuco.
– Co trzeba robić w takim przypadku? – zapytałem.
– Lekarz wbija igłę i gumowym przewodem, przez bańkę z wodą, powietrze zostaje wydalone na zewnątrz. Znam przypadki – mówił dalej, kolega – że odma się nie zatrzymała. Gość kilka tygodni załączony był do butelki z wodą i wreszcie „wykorkował”. Masz szczęście, bo u ciebie na pewno się zatrzymała. Wiesz, co ci powiem -rąbnę w dyżurce igłę odmową. Gdyby było z tobą gorzej, a nie będzie lekarza, to wbijaj sam, w bok, pod pachą, bo inaczej wysiadka murowana.
Po kilku minutach przyniósł igłę, którą schowałem na stoliku pod serwetką.
W południe przyjechała żona i jeszcze dwie osoby. Nie chciałem martwić żony, więc powiedziałem o wlewce i że to jest normalny stan po takim zabiegu.
W poniedziałek, po śniadaniu, zawieziono mnie wózkiem na prześwietlenie.
– Och! Jaką pan ma potworną odmę – zawołała doktor. – Jak ona potwornie ciśnie! Ale nie w tym miejscu, gdzie trzeba- dodała. – I płyn też jest…
Przerwałem jej wywody pytając:
– To co, pani doktor, odma samoistna, prawda?
– Tak. Widać, musiałam zawadzić igłą o płuco – odpowiedziała takim tonem, jakby chodziło o zadraśnięcie palca. – Przyjdę do pana i trochę upuszczę powietrza.
– To z operacji nici? – zapytałem wściekły.
– A tak, nici – odpowiedziała bez złości. – Musimy teraz czekać, aż się odma rozpuści, aż zniknie powietrze, no i płyn musi się zlikwidować. Jeśli pan chce, żeby było szybciej, musi pan jak najściślej leżeć w łóżku, na lewym boku.
– Nieźle mnie pani urządziła!
Odmę rozpuścił ordynator, któremu też powiedziałem; że jego asystentki z igłą w ręku do siebie nie dopuszczę.
Płyn cofa się powoli, a odma też się utrzymuje. Nudy na pudy. W dzień muszę leżeć, bo pilnuje mnie cały personel oddziałowy. Wieczorem co pewien czas zagląda lekarz dyżurny. A ja nie mogę uleżeć. Więc znalazłem sposób. Wychodzę z pokoju, gdy już nie ma na oddziale pracowników, w czasie nocnej ciszy. Chorzy śpią w czasie dnia, więc wieczorem przeważnie rozmawiają jeszcze długo po zgaszeniu świateł, a ja chodzę i robię kolegom różne kawały.
Współlokatorowi zaproponowano plastykę. Nie zgodził się, więc po dwóch tygodniach został wypisany. Do mojego pokoju przywieziono ciężko chorego. Ma dwadzieścia sześć lat, nazywa się Heniek. Przywieźli go rodzice i prosili, żeby zająć się nim i pomagać w razie potrzeby.
– Co ci jest? – zadałem zwykłe pytanie, gdy zostaliśmy sami.
– T.B.C.: tobie-bracie-cmentarz – odpowiedział z ironią: – Długo ty ze mną nie będziesz miał kłopotu. Kilka dni, to wszystko, co mi zostało. Starym nic nie mówię. Jeszcze zdążą się namartwić.
– Tak już z tobą źle?
Kto mówi, że źle? To już jest koniec. Już tylko ramki od płuc zostały. Po trzech dniach przeniesiono mnie do innego pokoju, bo moje miejsce zajęła ciotka Heńka, która go nie odstępowała. Po dziesięciu dniach już pokój był wolny, Heniek umarł. Ja zaś tymczasem przeniosłem się do pokoju, w którym mieszkał Andrzej, Olek, Jurek i Kuba. Przyszedłem na miejsce Wacka, który został wypisany.
Po wprowadzeniu przypadł mi w udziale najgorszy sprzęt – najgorsza szafka, poduszki, koje…
Zwykła rzecz. Gdy chory opuszcza sanatorium, ci, co zostają, wymieniają gorszy sprzęt na lepszy, który był w użytkowaniu wyjeżdżającego.
Po pewnym czasie znów ktoś wyjeżdża: wtedy ten, który przyjechał ostatni, wymienia swoje graty na lepsze.
Gdy zobaczyłem, że „zrobili” mnie tak jak nowego kuracjusza z sąsiedniego pokoju, w którym przebywałem tylko kilka dni, zabrałem to, co było lepsze. Przyniosłem zwinięte w tobół materac, pościel, koce i poduszki, rzuciłem na łóżko i… wszystko razem z siatką znalazło się na podłodze. Popatrzyłem i musiałem mieć głupią minę, bo wszyscy parsknęli śmiechem.
– Co urządziliście, wy tacy owacy? – pytam ze śmiechem.
– Czekaj, odegramy się za wszystkie twoje kawały. Przekonasz się, że i my potrafimy.
Założyłem siatkę, którą poprzednio odpięli i przywiązali cienkim sznurkiem, posłałem łóżko i poszedłem przynieść swoje osobiste rzeczy. Gdy wróciłem; usiadłem na łóżku i… głośny trzask, łóżko zachwiało się i opuściło niżej. Poderwałem się, spojrzałem w dół i już wiedziałem-, co to strzela. Te dranie pod nogi łóżka podłożyli na sztorc pudełka od zapałek.
– Dwa zero na waszą korzyść – powiedziałem – ale odegram się.
Tego jeszcze dnia narwałem w parku owoców głogu, pokruszyłem i zawinięte w papier włożyłem między żeberka kaloryfera. Następnego dnia wykruszyłem i oddzieliłem włoski od ziarna. Gdy wszyscy poszli na obiad, włoskami głogu posypałem od wewnątrz marynarkę i pidżamę Kuby, a na wszystkie prześcieradła posypałem po szczypcie cukru.
– Oj, ciało mnie swędzi – skrzywił się Kuba po włożeniu pidżamy, a po chwili już się drapał na dobre wtykając ręce pod marynarkę i w spodnie. – Może uczulenie? – pyta Andrzej. – Czy nie jesteś uczulony na jajka? Jajka były na obiad – dodaje dla wyjaśnienia.
– Może ci się mole zalęgły w pidżamie? – pytam.
– On mi czegoś nasypał – mówi Kuba i patrzy na mnie przenikliwie jak żaba na piorun.
– A może to jest taka choroba, na którą pomaga woda i mydło-kpiłem. – Musisz się częściej kąpać.
– Czekaj ty, już ja ciebie wykąpię. Gadaj, co to jest – denerwuje się Kuba.
– Dwa do jednego na waszą korzyść – odpowiadam. – Was jest pięciu, ja sam, ale wychodzicie, a ja siedzę w pokoju i mam więcej okazji do robienia kawałów…
– Zobaczysz, jak my ciebie urządzimy – odgrażają się chłopaki.
– Róbcie – tylko ostrzegam przed robieniem głupich i przykrych kawałów. Jeśli mi wstawicie na przykład pod prześcieradło miskę z wodą, to ja wam do łóżek podłączę prąd elektryczny i będzie was trzęsło od łóżka do sufitu.
Rano, leżąc w łóżku, drapałem się namiętnie po nogach i zastanawiałem się, dlaczego tak swędzą. popatrzyłem: moje nogi prawie do kolan obsypane są małymi różowymi kropkami. Wyciągnąłem się na całą długość ciała i tym razem zakłuło mnie w nogi. Pomacałem prześcieradło: pod prześcieradłem leżała gałąź jałowca.
Zabawa w robienie kawałów trwa.
Wyjechał Kuba, a na jego miejsce przyszedł facet starszy i mocno głuchy. Głuchy mato do siebie, że albo mówi cicho, tak że nie można go zrozumieć, albo głośno, żeby sam siebie słyszał. Nasz mówił głośno i bez przerwy. Gdy opowiadał coś po zgaszeniu świateł, żaden z nas w tym czasie nie mógł usnąć: słychać go było w końcu korytarza i niejeden raz sprowadził nam swoim głośnym gadaniem kontrolę do pokoju. Przywiózł ze sobą aparat fotograficzny, robił zdjęcia innym chorym i w ten sposób dorabiał do niewielkiej renty inwalidzkiej.
– Dawno chorujesz? – pytam, krzycząc głośno.
– Kupę lat – odpowiada – ale teraz już mi nic nie robią. Nadaję się tylko na mydło. Ale tym się nie przejmuję. Dla mnie każdy przeżyty dzień to dzień darowany i z tego się cieszę.
Często mamy wesoło dzięki naszej pani doktor. Sympatyczna osoba, tylko ma zagrania, które tego i owego wyprowadzają z równowagi, ale inni się śmieją.
– Pani doktor – mówi nasz głuchy tubalnym głosem – mam własny rimifon, czy mogę go używać?
– Porozmawiam z ordynatorem i jutro panu powiem – odpowiada pani doktor.
– Pani doktor, czy mogę używać ten mój rimifon? – pyta głuchy następnego dnia.
– Nie, niech pan nie używa.
– Dlaczego? – pyta zdziwiony. – Przecież ja go od was nie chcę, mam swój.
– O, pan myśli, że rimifon tak zaraz panu pomoże. Mam koleżankę, też lekarkę, która swojego męża leczyła rimifonem. Dawała mu, dawała i on zaczął poprawiać się i tyć. Więc ona dalej mu dawała, dawała, a on zaczął chudnąć.
– A ona wciąż dawała, dawała… I pewnie już go nie ma – przerwał głuchy swoim tubalnym głosem.
– A tak – odpowiedziała – już go nie ma.
Panią doktor zatrzymał kiedyś na korytarzu Ignac, mówiąc: – Pani doktor, dzisiaj rano miałem krwioplucie.
– A co pan chce – to nic nowego, przecież pan ma gruźlicę. Co ja panu mogę poradzić…
Kiedyś poprosił Olek:
– Pani doktor, już zużyłem 300 sztuk rimifonu..Niech pani mnie wyznaczy na analizę plwociny. Ciekaw jestem, czy jeszcze prątkuję.
– Pan prątkował, prątkuje i będzie pan prątkował – odpowiedziała beztrosko pani doktor.
– To po co ja się leczę, jeśli…
– Pan się niepotrzebnie denerwuje – spokojnie odpowiada doktor. -Po co zaraz taki krzyk, to też szkodzi.
Olek machnął ręką z rezygnacją i nie już nie odpowiada.
– To jest tak zwane działanie dla wywołania dobrego samopoczucia u chorego – skomentowałem. – Nowe metody… Chyba po tym zastrzyku czujesz się lepiej, Oleczku?
– Ona ma zagrania – mówi Olek, zdenerwowany.
Płyn w boku znika powoli, a pozostałość powietrza po odmie samoistnej jeszcze wolniej.
Gdy nikt z personelu nie widzi, przemykam się do pokoju obok, w którym leży młody chłopak, zdemobilizowany oficer. Ma akordeon, na którym ładnie gra. Ten bez przerwy mnie namawia, żebym nie rezygnował z operacji.
– Nie zrób przypadkiem takiego głupstwa jak ja – mówił. – Przed dwoma laty zaproponowali mi zwykłą odmę boczną. Nie zgodziłem się. Po co mają nadmuchać mnie jak balon. W domu komfortowe warunki, nie muszę pracować, finansowo stoimy bardzo dobrze, więc mogę kupić każdy zagraniczny, nawet najdroższy lek. Teraz przyjechałem i „ciotka” – tak w sanatorium nazywają naczelnego chirurga – zaproponowała mi czterożebrową plastykę. Zgodziłem się. Przed operacją nowa zmiana. Płuco się rozwaliło i może być, tylko plastyka siedmiożebrowa. Też się zgodziłem, mimo że taka plastyka już deformuje. Wczoraj były badania i konsultacja i wiesz, co mi-powiedzieli? Że w obecnym stanie nie mogą mnie operować, bo następuje przerzut na drugie płuco.,;Za sześć tygodni będziemy rozmawiać”. A teraz jaką ja mogę mieć pewność, czy, za sześć tygodni nie usłyszę: „Do operacji już pan się nie nadaje?” Nie targuj się z lekarzami – radził. – Bo jak już czujesz się źle, to przeważnie na zabieg za późno i wtedy – wysiadka do nieba.
Potem jeździł kilkakrotnie do Warszawy. Wystarał się, aby go operowali w Instytucie. Wyjechał i więcej o nim nie słyszałem…
O piętro niżej leży Basia: Młoda, ładna, przy kości dziewczyna. Kręci się przy niej Rysiek i kilka razy odwiedzili mnie w czasie ścisłego łóżka.
– Proponowali mi zabieg – powiedziała pewnego dnia.
– Jaki? – zapytałem.
– Wcale się nie pytałam. Powiedziałam, że na żaden zabieg się nie zgodzę.
– I co dalej? – pytam.
– Za dwa tygodnie mnie wypisują. Taki przepis, że jak chory nie zgadza się na zabieg proponowany po konsultacji całego zespołu lekarskiego, to go wypisują. Uważają, że inna metoda leczenia nie pomoże.
– Tak – powiedziałem. – Przyjdzie inny, który będzie się leczył. Tysiące chorych czeka na miejsce w sanatoriach. Ale Basiu… – i powtórzyłem jej rozmowę z kolegą, który nie zgodził się na proponowany zabieg.
Nie dała się przekonać.
Spotkaliśmy się w tym samym sanatorium po dwóch latach. Idąc po schodach minąłem kobietę, która kogoś mi przypominała. Szła powoli trzymając się poręczy. Obejrzałem się i starałem przypomnieć sobie, skąd ją znam. Była chuda jak szczapa i śmierć wyzięrała jej z oczu.
Po godzinie inna znajoma zapytała mnie z wyrzutem:
– Dlaczego nie ukłoniłeś się Bace? Ona teraz rozpacza w pokoju. – Jakiej Baśce?
– Nie wiesz jakiej? Ona mówi, że się dobrze znacie. Przed dwoma laty byliście tu razem. Mijaliście się na schodach i nie ukłoniłeś się.
– I to jest powód do rozpaczy?
– Bo ona zdaje sobie sprawę, że już hak wygląda, że jej znajomi nie poznają. Idź do niej; pogadaj.
Poszedłem. Leżała w łóżku zapłakana. Teraz, gdy już wiedziałem, z kim się mijałem na schodach, spostrzegłem trochę podobieństwa z tamtą, korpulentną, ładną i energiczną Baśką.
– Nie poznałeś mnie? – zapytała po powitaniu.
– Poznałem, ale jak już mnie minęłaś – odpowiedziałem swobodnie. – Szedłem zamyślony i na nikogo nie zwracałem uwagi, dopiero jak się minęliśmy, zauważyłem, że minął mnie ktoś znajomy. Obejrzałem się, ale już poszłaś. Poznałem ciebie, dlatego jestem.
– Powiedz prawdę. Nie poznałeś mnie? – pyta uparcie. – Nie gadaj głupstw, coś sobie ubzdurałaś.
– Patrz, jak ja teraz wyglądam! – mówi Baśką.
– Zeszczuplałaś trochę. Proponują może zabieg?
– Jaki dla mnie może być teraz zabieg, chyba tylko sekcja zwłok. Już za późno.
– Jeszcze będzie dobrze. Zobaczysz. Jeszcze razem pójdziemy na „Metan”.
„Metanem” nazywaliśmy duże tereny leśne położone za ogrodzeniem sanatorium, na które wychodzi się przez „kawerny” – tak wszyscy chorzy w sanatorium nazywają dziury w ogrodzeniu.
Nie chciałem robić Baśce przykrości, więc już nie przypominałem rozmowy sprzed dwóch lat o: „willi, służbie, pieniądzach i lekach”; które miała, a które nil pomogły.
Coś jest ze mną kiepsko. Od kilkunastu dni temperatura. Rano 38,2, wieczorem 38,8. Denerwuję się coraz bardzie j, bo wiem, że w tym stanie nie będą chcieli operować. W dodatku nie mam apetytu i chudnę. Żeby o tym wszystkim nie myśleć, codziennie proszę o luminal. Do tego otrzymuję „wariacką mieszankę”, jak nazywamy lekarstwa na uspokojenie, ale to już mi nie wystarcza. Czuję, jakby mózg mi przygniatał jakiś ciężar. Nie jestem zdolny do myślenia. Tygodniki ilustrowane, które przywożą mi z domu każdej niedzieli, leżą nie tknięte. Czuję, że staję się niebezpieczny dla otoczenia i dla samego siebie. Albo kogoś skrzywdzę, albo sam wyskoczę przez okno. Pewnego dnia zaprowadzono mnie na oddział chirurgiczny na konsultację.
– Jeszcze operować nie możemy – zapada decyzja. – Po lewej stronie jeszcze utrzymuje się płyn i powietrze, a po prawej płyn.
– To kiedy wreszcie?
– Jak już po stronie operacyjnej nie będzie płynu i powietrza. – To zróbcie coś, żeby się zlikwidowało.
– Pan sam jest winien. Zamiast leżeć kamieniem, pan bez przerwy chodzi i dlatego to dłużej trwa.
– Myślicie, że tak łatwo leżeć bez przerwy. Nie wytrzymuję, przyzwyczajony jestem do ciągłego ruchu. Termin operacji już mi uciekł, teraz ucieknie drugi, a ja nie mam czasu leżeć… Nie mam możliwości życiowych.
– Niech mi pan pokaże lekarza, który zechce pana operować w takim stanie. Daję panu słowo, że jeśli pana lekarz oddziałowy powie, że jest pan gotów do operacji, to wystawiam pana w najbliższy termin. A teraz proszę, niech pan leży!
Postanowiłem leżeć twardo, choćbym się nawet miał wściec. Leżę i mimo działania luminalu i „wariackiej mieszanki” czuję, że naprawdę jestem boski obłędu. – I do czego to doprowadzi? – zadaję sobie pytanie. – Trzymaj się, nie załamuj się – mówię sam do siebie. – Twierdzisz, że jesteś twardy zawodnik, a teraz co… Zachowujesz się jak histeryczka.
Wstałem z łóżka, zabrałem w kieszeń cały zapas kradzionego w apteczce luminalu, „wariackiej mieszanki” i wrzuciłem do ustępu. postanowiłem nie używać więcej żadnego ogłupiającego środka. Po czterech dniach już czytałem odłożone i dotychczas nie ruszane tygodniki.
Po kilku dniach po prześwietleniu nasza pani doktor powiedziała z zadowoleniem: – Ślicznie się likwiduje płyn i powietrze. Niech pan tak leży dalej, a za kilka dni już będzie dobrze.
– A kiedy operacja?
– Nie wiem. Po drugiej stronie widzę jakiś nowy obraz i nie wiem, czy W tym stanie doktor będzie chciał pana operować.
– A co to może być?
– To może być wszystko.,
– Ale chyba nie warszawski drapacz chmur – rzuciłem z irytacją.
– A, nie. Co to, to nie. To odpada – odpowiedziała pogodnie i z uśmiechem wyszła z pokoju.
– Będziemy robili punkcję po prawej stronie – powiedział ordynator. Podejrzewamy, że tam zebrała się ropa. Przenosimy pana na oddział chirurgiczny i tam zrobią punkcję. Strona lewa gotowa już do operacji.
Jestem w ośmioosobowym pokoju. Z tych ośmiu trzech to pacjenci już po operacji. Pięciu czeka na zabiegi.
Najgorsi są ci, którzy już są po operacji i robią z siebie bohaterów. Chodzą, opowiadają i straszą. Jeden taki, Władek, przychodzi i opowiada: – Łopatkę wyciągają i na hak. Taaaka igła – mówi, pokazując rękami długość igły: – Jak ci taką wsadzą, to… zresztą sam się przekonasz.
– Idź, ty idioto – powiedziałem wreszcie. – Przecież wytrzymałeś. Nie martw się o mnie, ja też wytrzymam.
Znam wypadki, że nastraszony pacjent rezygnował z zabiegu, a jeden uciekł z oddziału chirurgicznego już w dniu operacji. Ci straszący to prawdziwa zaraza sanatoryjna.
Na oddział przyszedł nowy pacjent. Przy nim stoi drugi i pyta: – Pan pierwszy raz w sanatorium?
– Pierwszy.
– Miał pan krwotok? Nie, nie miałem.
– To będzie pan miał – odpowiada ten drugi.
– A w mordę dostałeś kiedy? – pytam podchodząc do nich. – Jeśli nie, to za chwilę możesz dostać. Czego, idioto, straszysz człowieka?
– Co się stało? – pyta pielęgniarka, która wyszła z dyżurki słysząc na korytarzu podniesione głosy.
– Ten niemyty dureń prosi, żeby go zamalować. Za straszenie się jełop bierze. Starego gruźlika nie nastraszy, ale początkujący może ciężko przeżyć taką rozmowę.
Jeden pooperacyjny to Koreańczyk, chłopiec lat trzynaście. Drugi, Edek. chłopak lat dwadzieścia jeden. Po siedmiożebrowej plastyce. „Ciotka” nie chciała operować. Chory i jego rodzina prosili, więc uległa, ale nie dawało żadnej gwarancji. Pierwszy etap, wycięcie czterech żeber, przetrzymaj dobrze. Po kilku tygodniach drugi etap – trzy żebra. Po operacji, w nocy, chłopak umiera. Lekarz dyżurny robi, co może. Dzwoni po;,ciotkę”. Ta przyjeżdża z Warszawy w balowej sukni. Wprost z balu sylwestrowego, Ściągnęli jeszcze lekarza, który mieszka na terenie sanatorium. Trzech lekarzy walczyło całą noc o życie tego chłopaka i… wygrali walkę. Chłopak już na chodzie. Dobrze wygląda. Z werwą opowiada o tamtych wypadkach. Trzeci to Czesław. Leży już prawie rok. Robiony miał „politen”.
Jest to zabieg polegający na tym, że przez przecięte żebra wkłada się woreczek nylonowy, napełniony nylonowymi paskami i woreczek ten uciska część płuca, w której była dziura. U Cześka wdała się ropa. Dwa razy w tygodniu punkcja. Wreszcie zrobiono plastykę – siedem żeber.
Po kilku dniach Czesiek już czuł się dobrze, ale chodził z butelką, w którą gumową rurką ściekała ropa. Po kilku miesiącach opuścił sanatorium zdolny do dalszego życia. Opłaciło mu się być twardym. Leżał półtora roku, wycierpiał dużo, lecz walkę o życie wygrał.
To byli właśnie ci operowani koledzy w moim pokoju: Wszyscy inni to kandydaci do zabiegów. Każdy wypytuje o przebieg operacji i szczegóły. Tylko Jurek niczym się nie przejmuje. Chodzi, śpiewa i śmieje się z innych. Jak się później okazało, była to tylko poza, on jeden zbłaźnił się w czasie operacji:
Zaraz po przeniesieniu na oddział chirurgiczny doktor zrobił mi punkcję po prawej stronie.
– Ropa – powiedział po obejrzeniu zawartości w strzykawce.
„Więc sprawdza się przepowiednia pani Zosi z Prabut – pomyślałem. – Odma była, płyn był, ropa jest. Teraz już tylko czekam na przetokę i koniec…”
Po punkcji temperatura spadła, po czterech dniach zaczęła znowu się podnosić, a po siedmiu już była taka jak przed punkcją. Znowu zrobili punkcję. Temperatura natychmiast opada i… wszystko powtarza się jak poprzednio i tak jest przez kilka tygodni aż… ale nie ubiegajmy faktów.
Na oddziale podniecenie. Jutro, w piątek, pierwsze operacje. Z naszego pokoju idzie dwóch. Pan Józef – urzędnik – i Jurek, ten, co się nie boi operacji. Mnie zawiadomiono, że będę,.,robiony” w najbliższy wtorek. Zjedli jeszcze obiad, a podwieczorku i kolacji już nie dostali. Zamiast kolacji gorzka sól i „międzymiastowa”, jak nazywamy lewatywę. Wieczorem jodynowanie pleców, rozmowa z lekarzem, a następnego dnia na stół operacyjny,
Pierwszy pan Józef. Odma chirurgiczna. Po przywiezieniu z operacyjnej, gdy go układano do łóżka, wyszeptał półgłosem: „Koledzy, w czyśćcu byłem”.
Wszystkich ogarnął strach.
– Następny, proszę, na operacyjną.
Teraz wywożą Jurka. Też odma chirurgiczna. Po pewnym czasie słychać krzyk.
– Słyszycie? – mówię. – To Jurek.
Po chwili znów przeraźliwy krzyk. Słychać, mimo że od sali operacyjnej oddziela nas kilka pokoi. Wkrótce przywożą Jurka. Okazało się, że wrzeszczał, rzucał się, więc lekarze zaszyli go, nie kończąc operacji.
– Tak bardzo bolało? – pytam, gdy już wyszedł lekarz i pielęgniarka. – Nie mogłeś wytrzymać?
– Mogłem. Ale mnie boli, a oni tymczasem rozmawiają, jak trzeba smażyć pieczarki, co w którym teatrze grają…
– Przecież to ciebie bolało – mówię – więc dlaczego oni mieli jęczeć? Niech każdy robi swoje. Ty możesz stękać z bólu, a oni niech operują i gadają, o czyi chcą.
– Ale mnie to zgniewało i zacząłem wrzeszczeć. „Ciotka” mówi, że jak nie przestanę, to nie będzie operować. Wrzasnąłem znów. Odłożyła narzędzia i wyszła. Jak wróciła, to już wrzeszczałem bez przerwy, jak tylko się do mnie zbliżyła i… zaszyli.
– A tak śpiewałeś jeszcze rano: „Jestem rad, jestem bardzo rad”, a teraz narobiłeś innym strachu. Ten-mówię, pokazując na Józefa – był w czyśćcu, ty wrzeszczałeś…
Do licha, wygląda, że to będzie coś potwornego. No nic. Następny idę ja – we wtorek. Przekonam się sam.
Gdy przyszedł doktor, zapytałem., czy są przypadki, że ktoś nie jęczy i nie krzyczy przy operacji.
– Tak. Miałem kilka takich przypadków. – I wymienił nazwiska trzech czy czterech, którzy nie krzyczeli.
– Postaram się być następnym, który nie krzyknie przy zabiegu. Wstyd by mi było.
– To byłoby dla nas bardzo przyjemne – odpowiedział doktor z uśmiechem. – Nam też nie jest miło, kiedy pacjent krzyczy, a poza tym taki krzyczący utrudnia przeprowadzenie operacji.
Już jest niedziela.
– Dzisiaj przyjeżdża żona – mówię. – Chłopcy, jak który się wygada, że we wtorek idę na operację, to… Nic jej nie będę mówił. Zobaczy sama, jak przyjedzie w następną niedzielę. Wtedy już będę się możliwie czuł. Nic mi ona nie pomoże, a będzie się denerwowała.
– Już operują? – zapytała żona widząc dwóch pooperacyjnych. – Może i tobie już wyznaczyli termin?
– Wyznaczyli. W następnym tygodniu. W niedzielę przywieź mi kilka cytryn. Nic więcej nie będę potrzebował.
Do pokoju wszedł Andrzej i woła już od drzwi: – To we wtorek na operację?
– W następny wtorek – odpowiadam.
Po godzinie przyszła odwiedzić mnie salowa z trzeciego piętra.
– To już we wtorek operacja? – mówi niby pytając, a przecież dobrze wie.
– W następny wtorek – mówię uparcie.
– O, a ja myślałam, że już w ten najbliższy.
Chyba uparli.się wszyscy, żeby zdradzić żonie termin. Odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie pożegnała się i wyszła z pokoju.
– Dobra, chłopaki – krzyknąłem. – Udało się. Będzie spokojnie spała cały tydzień. A już myślałem, że się połapie.
Poniedziałkowy wieczór bardzo nieprzyjemny, ale nastrój mam dobry. Główna nieprzyjemność to skutki gorzkiej soli. Już jestem zajodynowany i obandażowany. Jutro idę na stół jako drugi – około godziny 11.30.
Najpierw idzie Kazia – na pierwszy etap plastyki. Umówiłem się z nią, że pożyczy mi kilka cytryn, przywieźli jej z domu kilka kilogramów. Koledzy już kupili mi trzy butelki oranżady i dwie butelki piwa. Teraz czekam na rozmowę z lekarzem, który poucza, jak należy zachowywać się w czasie operacji i po operacji.
Pielęgniarka zaprosiła mnie do pokoju lekarskiego.
– Jutro będzie pan operowany – zaczął doktor. – Pacjent przez cały czas musi współpracować z zespołem operującym. Przy wytwarzaniu odmy musi pan jak najlżej oddychać, żeby się płuco zbyt nie ruszało, bo to przeszkadza. – Kiedy jest największy ból? – zapytałem.
– Właśnie przy wytwarzaniu odmy.
– Dobrze. Postaram się zastosować do wszystkich zaleceń pana doktora. Gdy dowiedziałem się, że już doktor poszedł do domu, odwiedziłem Bazię, by wziąć te obiecane cytryny. Teraz siedzę w kobiecym pokoju i rozmawiamy o jutrzejszej operacji.
– Niech się pan obejrzy – mówi do mnie w pewnej chwili Kazia. Obejrzałem się, a za oknem stoi doktor.
„Po co on jeszcze przyszedł?” -pomyślałem, ale natychmiast wyszedłem i wróciłem do swojego pokoju. Gdy wszedłem, doktor już był. Popatrzył na mnie jak rzeźnik na jagnię i przemówił: – Pan ma ścisłe łóżko i jutro ma być operacja. Dlaczego pan chodzi?
– Bo chciałem pożyczyć od Kazi cytryny – odpowiadam spokojnie. – Kazia też ma ścisłe łóżko i operację jutro, więc nie mogłem wymagać, żeby ona przyszła do mnie.
– A czy pan wie – mówi doktor – że mogę teraz pójść na salę operacyjną i skreślić z tablicy pana nazwisko?
– Co pan zrobi, doktorze, to już pana sprawa. Będę miał dosyć czasu na leżenie po operacji. Sześć tygodni ścisłego łóżka- jak pójdzie dobrze, a całą wieczność – jak pójdzie źle.
– Jestem gotów założyć się z panem, że złapię pana na chodzeniu najpóźniej w tydzień po, operacji.
– To pan przegra zakład – nie dam się więcej złapać.
Gdy już doktor wyszedł, pielęgniarka przyniosła mi jakiś proszek. – Co to jest? – pytam.
– Luminal. Żeby pan dobrze spał, bo noc przed operacją chorzy przeważnie nie śpią.
– Nie potrzeba – odpowiedziałem – i bez luminalu będę spał. Całą noc spałem jak suseł.
Postanowiłem ogolić się tuż przed zabraniem mnie na salę operacyjną, bo nie wiem; kiedy będę mógł się znów ogolić, a „ciotka” nie lubi nie ogolonych mężczyzn. Z tego powodu mamy często kupę śmiechu. Gdy ktoś jest zarośnięty, w czasie obchodu rozmowa jest krótka: „Dlaczego nie ogolony? Natychmiast ma się pan ogolić” – i „ciotka” przechodzi do następnego chorego. Gdy facet chce mówić, jak się czuje, co go boli czy o innej sprawie, „ciotka” odpowiada: -;,Z nie ogolonym nie rozmawiam”.
Zastanawiałem się, dlaczego tak uparcie goni chorych do golenia i chyba słusznie wyrozumowałem, że jest to walka z załamywaniem się psychicznym, którego pierwszym objawem jest niedbanie o swój wygląd zewnętrzny. Chodzi taki jak łajza, nie umyty, nie ogolony, nie uczesany, a podobno dobre samopoczucie psychiczne to pięćdziesiąt procent wygranej w leczeniu.
W tej chwili na operacji jest Kazia. Wiem, że po mnie przyjdą o jedenastej trzydzieści. Jest godzina dziesiąta, jestem już ogolony, nudno, więc warto jeszcze pospać kilka minut.
Obudziła mnie pielęgniarka, która przyszła zrobić zastrzyk z morfiny. Teraz już nie staram się usnąć, bo.za dwadzieścia – trzydzieści minut przesiadka na operacyjną.
W błogim nastroju spowodowanym działaniem morfiny patrzyłem na dalsze przygotowania. Przyniesiono do pokoju kuchenkę elektryczną i garnek z roztworem terpentyny i będą gotowali, żeby wytworzyć w pokoju „leśne powietrze”, którym podobno chorym po operacji lżej oddychać. Przyniesiono też trzy wąskie i twarde poduszki, które układa się w specjalny sposób: dwie wzdłuż i trzecia u góry w poprzek. Na poprzecznej leży głowa, a na bocznych ramiona, w ten sposób, że miejsce operowane znajduje się między poduszkami.
Niech pan siada na wózek, jedziemy – powiedziała pielęgniarka z miłym uśmiechem, zapraszając do zajęcia miejsca.
– Po co? A sam nie dojdę?
– Nie wolno. Od tej chwili już nie wolno samemu chodzić. Jest pan po morfinie.
Ułożony na stole chirurgicznym w pokoju przygotowawczym obserwowałem doktora, jak ustawia igły, strzykawki, środki znieczulające i dezynfekujące. Na oświetlonej matowej szybie przypiął kliszę rentgenowską z moją dziurą w płucu, a po chwili kontroluje kartę z temperaturą i dane personalne:
„Imię, nazwisko, waga: 62 kilogramy” – mówi półgłosem sam do siebie. „Akurat prawda – pomyślałem – tylko 58 kilogramów”. Podawałem wyższą wagę z obawy, że-przy mniejszej może nie zechcą operować, a nie mam czasu dłużej czekać. Leżę już pięć i, pół miesiąca.
Weszła „ciotka”. Podeszła szybkim, energicznym krokiem, klepnęła tanie po gołym boku, usiadła przy mnie na małym stołeczki; pomyślała chwilę i Powiedziała:
– No, musimy porozmawiać poważnie. Przewiduję, że nie uda się Wytworzenie odmy. Co wtedy robić? Zaszywać?
– Plastykę – odpowiedziałem zdecydowanie. – Jak się ma takie dziurzysko; nie ma się co namyślać.
– To niech pan znieczula do pierwszego etapu plastyki – powiedziała, wstając do doktora i po chwili już jej nie było.
„Chyba żebra polecą – pomyślałem. -Najgorsze, że to dwie operacje, bo po trzech tygodniach, kiedy już chorzy nieźle się czują, robią następne żebra”.
Doktor napędzlował mi plecy, kłuł, zmieniał igły i strzykawki, przez cały czas prowadziliśmy rozmowę.
Po chwili sanitariusz przeniósł mnie do właściwej sali i ułożył na stole operacyjnym. Już jestem przywiązany do stołu, leżę na prawym boku, a prawa ręka, którą trzymam w worku z watą, przełożona jest między częściami stołu. Przed sobą mam podpórkę, przez którą przełożona jest ręka lewa.
– Ostrzegam uczciwie – odezwałem się – że od tej chwili nie biorę odpowiedzialności za słowa, które mogę wypowiedzieć, boję się, że mogę posłużyć się łaciną.
– Proszę bardzo, może pan sobie pozwolić – odpowiedziała „ciotka” – ja też potrafię.
– A gdybym krzyknął lub jęczał, to niech pani bije.
Tymczasem na ramkę nad głową zarzucono zielone prześcieradło. Przy głowie, na niskim stołku usiadł doktor, założył na moją rękę aparat da mierzenia ciśnienia i sprawdził tętno. Na plecach czułem ostre szczypanie. Pomyślałem, że przyczepiono prześcieradło.
– Zaczynamy – usłyszałem nad sobą głos „ciotki”. I zaczęło się.
Słychać szczęk narzędzi chirurgicznych. „Ciotka” rzuca nazwy różnych narzędzi. już nie czulę szczypania. Czuję się tak, jakby położono na mnie olbrzymi ciężar.
– Patyk! – wołam spod prześcieradła.
– Jaki petyk? – pyta „ciotka”.
– Nie wiem, ale doktor wczoraj pouczał, żebym współpracował z zespołem, a koledzy po operacjach mówili, że pani często w czasie operacji woła: „patyk!” A teraz jeszcze tego słowa nie słyszałem.
– Pan podpowiada mi, co mam robić? – Właśnie staram się współpracować. Wszyscy się śmieją.
– Pomagam tak, jak potrafię – mówię niby poważnie,
Raptem czuję silny nacisk na podpórkę. Żebra mi połamią! Wstrzymałem oddech i naprężyłem mięśnie lewej ręki.
– O, teraz niech pan współpracuje z nami. Proszę lekko oddychać i zwolnić mięśnie, bo nie możemy wyjąć łopatki.
– Dla was zrobię wszystko – odpowiadam – już rozluźniam. – Znów nacisk na podpórkę, a po chwili już leżę swobodnie.
– Wyszła? – pytam.
– Wyszła. Ale niech pan stara się nie naprężać mięśni, bo słaba kobieta trzyma łopatkę, a to jest bardzo męczące – najcięższa funkcja w czasie operacji.
– Pani doktor, przykro mi, że się pani męczy, gdyby to było możliwe, chętnie bym drugą ręką pomógł trzymać.
– Och! Zaraz żebro leci – odezwałem się po chwili. – A skąd pan wie?
– Ma się to muzykalne ucho. Słyszę szczęk grubego żelaza. – Patrzcie poznał się – śmieje się doktor.
Po chwili trzask przeciętego żebra. Mówię: – No, to już żebro diabli wzięli.
– A wzięli -.słyszę z góry odpowiedź – i teraz zaczyna się wytwarzanie odmy. Nie wolno kasłać, krzyczeć, mówić. Jeżeli zechce pan kaszlnąć czy chwilę odpocząć, proszę powiedzieć lekarzowi, ja wyjmę narzędzia i wtedy będzie można kasłać lub krzyczeć.
Ból, coraz większy ból, a po chwili znów się zmniejsza. Po kilku takich cyklach zorientowałem się. Gdy boli, doktor odrywa opłucną, gdy ból się zmniejsza, jest przerwa, wtedy rozmawiałem z lekarzem siedzącym przy głowie, który co kilka minut zwilżał mi wodą usta oraz sprawdzał tętno i ciśnienie.
– Doktorze – poprosiłem – niech pan uniesie trochę wyżej tę szmatę nad moją głową. Nie mam czym oddychać.
Doktor uniósł prześcieradło i po chwili poczułem się lepiej. Przez cały czas oddychałem spokojnie i lekko, tak jak kazano. Ale słyszę, jak się „ciotka” złości:
– Co za cholerny przyrost. We wszystkich kierunkach. Będę musiała robić elektrycznym nożem.
– Tasakiem go, siekierą, armatą – podpowiedziałem. Wytrzyma pan?
– Wytrzymam.
– To niech się pan trzyma, bo będzie duży ból i prąd może uderzyć.
Słyszę szum elektrycznego noża i… ból, ból, coraz większy ból, ciemno w oczach i myśl: „żeby chociaż wstrzymać oddech”. Ale nic. Wytrzymam.
Oddech wciąż krótki i lekki i… ból coraz mniejszy.
– No i macie – znów słyszę głos – druga taka sama cholera. Armatą go, wytrzymam – mówię jeszcze.
– Niech się pan trzyma. I znów taki sam ból.
Po kilku razach, gdy chciałem coś powiedzieć, usłyszałem jakiś nieartykułowany dźwięk, cichy i bełkotliwy.
Niedobrze, nie mam siły wydobyć z siebie głosu. Chwilę pomyślałem, pokręciłem głową, żeby mi się w oczach rozwidniło, nasiliłem się i znów odezwałem się, głośno i wyraźnie: – Sak tam idzie, pani doktor, obejdzie się bez plastyki?
– Jeśli będzie się pan do końca operacji zachowywał tak jak teraz, to plastyki nie będziemy robili.
– Wobec tego „zachowuję się” dalej – odpowiedziałem, mimo że już mówienie przychodziło z trudem.
Teraz leżałem, nic nie mówiłem i na nic już nie reagowałem, dopiero gdy otrzymałem silne uderzenie w plecy, zapytałem zły: – Kto tam do licha pięścią bije?
– Czym?
– No, ktoś mnie pięścią trzasnął. – Patrzcie, poczuł…
– A jak miał nie poczuć – odpowiadam.
– Musieliśmy łopatkę wstawić na miejsce – mówi doktor.
– To co innego, siła wyższa. Byłoby mi niewygodnie nosić łopatkę w ręku.
– Widzicie – śmieje się doktor – humor go nie opuszcza.
Wreszcie operacja skończona. Siedzę na stole operacyjnym podtrzymywany przez sanitariusza. Czekamy na wózek, którym zawiozą mnie do pokoju. Patrzę na obecnych i kręcę głową, bo widzę wszystko potrójnie. Po chwili mówię:
– .Ale nie muszę się wstydzić, nie krzyknąłem.
Lekarz, który poprzedniego dnia miał ze mną rozmowę przygotowawczą, powiedział poważnie:
– Uratował pan żebra. Byliśmy przygotowani do robienia plastyki, gdyby pan krzyknął jeden tylko raz. Doktor operowała w środku ostrymi narzędziami, przy krzyku płuco porusza się raptownie i jeśli nie zdąży wyjąć narzędzia, może skrzywdzić pacjenta. Lekarz operujący nie będzie w takiej sytuacji ryzykował.
Wózek wtoczono do pokoju.
– Chłopaki, nic strasznego – mówiłem – nie bójcie się,: można wytrzymać.
Mówili później, że to powiedzenie poprawiło nastrój po operacjach pana Józefa i Jurka.
Teraz zaczęło się kłucie: codziennie streptomycyna, dopełnianie odmy i punkcja krwistego płynu z komory pooperacyjnej, cztery razy na dobę pantopon i każdego tygodnia punkcja ropy.
Pantopon to dobry wynalazek. Człowiek usypia na żądanie. Zamknie oczy i śpi. Słychać rozmowy, lecz żeby coś powiedzieć, trzeba otworzyć oczy. Mówię kilka słów, zamykam oczy i już jestem wyłączony.
W czwartek już się sam ogoliłem i umyłem. Jedną ręką. Siedzę na łóżku; a miska z wodą przede mną.
W pierwszą niedzielę po operacji przyjechała żona. Weszła do pokoju, spojrzała, że leżę w kaftaniku zapinanym z przodu i… strzyk, strzyk – z oczu tryska fontanna.
– Czego płaczesz? – pytam. – Już po kłopocie. Dzisiaj piąty dzień po operacji i już się dobrze czuję.
– Dlaczego nie powiedziałeś prawdy? Czułam, że mnie oszukujesz! Codziennie przychodzą w odwiedziny znajomi z innych oddziałów. Wściec się można. Przychodzą teraz, w pierwsze dni po operacji. Wtedy, kiedy czuję się źle, boli i potrzebuję dużo spokoju. Ale później, gdy już jest dobrze i chętnie przyjmę każde odwiedziny- przez całe tygodnie nie zajrzy żaden kolega, żaden znajomy.
– Zrobimy punkcję po prawej stronie – powiedział doktor w czasie obchodu. – Niech pan przyjdzie za pół godziny do gabinetu.
Mimo że jestem dopiero trzy tygodnie po zabiegu; do gabinetu pozwala doktor przyjść.
Już po obchodzie. Siadam na stołku, a za moimi plecami stoi pielęgniarka. Doktor szykuje grubą igłę, strzykawkę, podnoszę prawą rękę i kładę dłoń na głowie. Doktor wbija igłę, ciągnie tłok strzykawki, lecz nic nie wychodzi. „Nie trafiłem igłą do komory ropnej – mówi doktor półgłosem, jakby sam do siebie. – Zrobimy jeszcze raz”. Igła wciąż siedzi w skórze, ale teraz wbija ją w ciało, nadając jej trochę inny kierunek. Ciągnie strzykawką i znowu nic. Teraz zaczyna się zabawa. Doktor wbija igłę, a ja liczę, ile razy. Dwanaście, piętnaście – już robi mi się ciemno w oczach i jestem zmęczony – szesnaście, siedemnaście i… – Nic pana nie boli? – pyta doktor.
Nie, ale robi się ciemno w oczach i…
Prawa ręka drgnęła silnie, doktor błyskawicznie wyrwał igłę, pchnął mnie do tyłu, usłyszałem jeszcze tylko, jak krzyknął: „Chorego głową na dół!”, i zemdlałem.
Gdy oprzytomniałem, leżałem na kanapce lekarskiej. W głowie młyn, a przed oczami – czerwone ognie. Czułem bezwład w całym ciele. Po kilku minutach odpoczynku usiadłem i zastanowiłem się, dlaczego błyska mi w oczach. Po chwili zapytałem doktora, który siedząc obok bez przerwy sprawdzał mi tętno
– Doktorze, co to było, czy ja tak „prawidłowo” zemdlałem? Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu.
– Skąd, jakie zemdlenie – odparł doktor pogodnie. – Pan zupełnie prawidłowo umierał. Zator. Powietrze dostało się do naczynia krwionośnego. Gdyby zamiast mnie była tu słaba kobieta, to już z panem byłby koniec. Nie dałaby rady poderwać pana za nogi do gary.
– Jeśli tak wygląda śmierć – powiedziałem takim samym tonem – to nie jest to takie straszne.
– Ale nieprzyjemne. – Nie zauważyłem.
– Dla lekarza nieprzyjemne, że pacjent umarł mu w rękach – odpowiedział doktor. A po chwili namysłu zapytał: – No co? Przełożymy punkcję do jutra?
– A jaka jest szansa jutro?
– Taka sama jak dziś.
– No, to niech pan robi dalej – odpowiedziałem, równocześnie kładąc rękę na głowie – nie umrę. Takich jak ja trzeba zabijać-sami nie umierają.
Doktor wziął igłę i teraz wbił w miejsce odległe o dwa centymetry od poprzedniego wkłucia.
Trzymając igłę w skórze wbijał ją jeszcze siedem razy – a ja siedziałem spokojnie i podglądałem, jak wbija igłę, zakłada strzykawkę, ciągnie tłok i… nic nie wyciąga. W oczach wciąż jeszcze widziałem ognie, ale już mniejsze i nie tak często, jak zaraz po oprzytomnieniu.
Po siódmym wbiciu igły, gdy znów nie trafił na komorę, wyjął igły całkowicie, odrzucił ze złością i powiedział: – Wolno nam chorego męczyć, lecz nie wolno zamęczyć. Odkładamy punkcję.
Następnego dnia dopełniono odmę po stronie lewej operacyjnej, więc; dopiero po dwóch dniach znów doktor przypuścił atak na komorę ropną. Tym razem według planu strategicznego. Wszystkie manele potrzebne do punkcji zabrał do rentgena. Stałem za ekranem, a doktor macał, gniótł palcem, zaznaczał ołówkiem, zapalił światło, przypasował igłę, zgasił światło i… wbija igłę. Po chwili zapala światło, zakłada strzykawkę, ciągnie…
– Doktorze, stawiam litra! – wrzasnąłem, gdy zobaczyłem, że ropa wchodzi do strzykawki.
Tego dnia wieczorem przyszła na obchód ordynator – „ciotka”. Gdy podeszła do mojego łóżka, wydała rozkaz: „Usiąść! Podnieść ręce do góry!” Gdy podniosłem w górę swoje piszczele, powiedziała:
– O… jakie to chude.
– No bo człowiek inteligentny nie tyje – odrzekłem poważnie. Już odchodził, lecz zatrzymała się. Popatrzyła roześmianymi oczami i odpowiedziała:
– No tak, grunt to dobre mniemanie o sobie.
– Niech pan zdejmie koszulę, będziemy zdejmować szwy – powiedział; doktor do następnego pacjenta.
Wychyliłem się z łóżka, żeby zobaczyć, jaki jest szew i czy nie ropieje. To pierwsza czynność wszystkich chorych w pokoju, gdy któremu zdejmuje się szwy, bo ropiejący szew to długa i przykra komplikacja.
– O, jak to patrzy – powiedziała doktor przekornie. – A może chciałby pan mi pomóc?
– Dlaczego nie? Widziałem już, jak to się robi, i potrafię podać to, co trzeba.
– . To dlaczego przedwczoraj sobie pan nie pomógł?
– To już tak jest, że fryzjera strzyc musi inny fryzjer, dlatego i mnie musieli inni pomagać.
Po trzech dniach w miejscu ostatniej punkcji zrobił się duży bolący guz, na który dekarz kazał przyłożyć maść. Przy zmianie opatrunków widać było ślad ropy. Doktor chcąc sprawdzić, co to za guz, wbił w niego igłę, lecz nie wyciągnął żadnego płynu: Ponieważ miejsce punktowania zajął guz, więc przy następnej punkcji doktor wkłuwał się wbijając igłę w górną część klatki piersiowej. Po wyciągnięciu ropy doktor przepłukiwał komorę. Teraz też nabrał w strzykawkę płynu, założył na tkwiącą w piersiach igłę, docisnął tłok i… poczułem spływający spod pachy płyn.
– Doktorze, niech pan spojrzy pod pachę- powiedziałem spokojnie.
– O-o-o-o-o! – zdziwił się doktor. – Przetoczka się zrobiła.
– Dziękuję za taką przetoczkę – powiedziałem. -Teraz, według przepowiedni pewnej chorej, należy oczekiwać na zgon.
– To jeszcze nie tak prędko – odpowiedział doktor. – Będzie się pan musiał długo pomęczyć. Dzisiejsza medycyna już nie pozwala tak szybko umrzeć. Często beznadziejne stany stawia się na nogi i żyją jeszcze dużo lat. Więc nie ma pan czego się cieszyć.
– Od czego to się zrobiło? – zapytałem. – Miejscowe zakażenie ropą.
Teraz doktor wziął laseczkę lapisu i zadął ją wkręcać w miejsce, z którego wyciekał płyn. Mimo że paliło to jak ogień, zacisnąłem zęby i nawet nie sapnąłem. Po wyjęciu lapisu zobaczyłem, że mam dziurkę średnicy czterech milimetrów. Po kilku dniach zrobiła się druga dziurka w miejscu, w które doktor wbijał igłę siedem razy. Teraz już byłem wolny od punkcji, w zamian przyszła robota ze zmianą opatrunków na przetokach, z których bez przerwy sączyła się ropa. Opatrunki zmieniałem kilka razy dziennie i już wkrótce porobiły się odparzenia od plastrów.
– Ty się tym nie martwisz? – pytali koledzy.
– Martwić się? Po co – odpowiedziałem jak zawsze. – Czy jak będę się martwił, to mi coś pomoże? Niech się.doktorzy martwią – im za to płacą. Martwienie się to ciężka praca, która nikomu jeszcze nie pomogła, ale niejednemu zaszkodził.
Powoli wracam do zdrowia i gdyby nie przetoka, to… Nic mnie już nie potrafi zmartwić. Nie martwi mnie nawet to, że zostałem zwolniony z pracy, Paragraf 32 b – z powodu choroby trwającej dłużej niż trzy miesiące. Wiem, że po powrocie z sanatorium będę musiał starać się o pracę i że znalezienie nie będzie łatwe, bo instytucje bronią się przed przyjmowaniem gruźlików. Żeby tylko wypisali z sanatorium przed zakończeniem pobierania zasiłku chorobowego, bo w domu rodzina… Mimo to postanowiłem nie wypisywać się na własne żądanie. Będę siedział tak długo, aż wypiszą mnie sami.
W pokoju naszym leżą rekonwalescenci i kandydaci do operacji. Personel oddziałowy nie ma z nami kłopotu, bo wprowadziliśmy system wzajemnej pomocy, i salową lub pielęgniarkę wzywa się tylko w razie koniecznej potrzeby. Pielęgniarki też są różne. Są dwie, które można nazwać aniołami. Nigdy się nie denerwują, zawsze z miłym uśmiechem spełniają każdą prośbę chorych, a często przychodzą nawet nie proszone, by poprawić łóżko, poduszki lub podać coś, co mogli przecież zrobić koledzy z pokoju.
Jest też jedna „osa”, pielęgniarka, która wyróżnia się beztroską i obojętnością na potrzeby i cierpienia chorych. Obok mojego łóżka położono dwunastoletniego chłopca przywiezionego z sanatorium dla dzieci. Po trzech dniach zrobiono mu odmę chirurgiczną. Chłopak cały dzień trzymał się twardo, nie płakał, nie jęczał. Widziałem, jak tylko co pewien czas zaciskał z bólu zęby. W nocy obudził mnie płacz. To płakał i jęczał Zygmuś – nasz „Karaluch” – jak go nazywali wszyscy z naszego pokoju. Obudzili się i inni.
– Co mu jest? – zastanawialiśmy się wszyscy. – Coś w tym być musi, bo dotychczas przecież trzymał się.
Nocny dyżur miała nasza beztroska pielęgniarka.
Nacisnąłem dzwonek.
– Niech pani poprosi do nas pielęgniarkę – zwróciłem się do salowej, która przyszła zobaczyć, kto i dlaczego dzwoni.
Po chwili przyszła pielęgniarka i pyta, co się stało.
– Z,;Karaluchem” jest niedobrze – odpowiedziałem. – Płacze i jęczy. Niech pani poprosi lekarza dyżurnego.
– Nic mu nie jest, a płacze, bo go boli – odpowiedziała pielęgniarka. – Przecież wczoraj był operowany i musi go boleć.
– A jednak… niech pani poprosi lekarza (w dnie operacyjne oddział chirurgiczny miał swojego lekarza dyżurnego).
– Lekarz dyżurny śpi i nie będę jej budziła z powodu drobiazgu – a jemu nic nie jest, tylko go boli.
– Nie pani jest do stawiania diagnozy, a jeśli zna pani regulamin, to musi pani wiedzieć, że lekarz ma obowiązek przyjść na każde wezwanie chorego, a pani rzeczą jest go o tym powiadomić.
– Pan mnie nie będzie uczył.
Nie dokończyła. Garnczek, którym rzuciłem, rozbił się o ścianę tuż przy niej. Pielęgniarka błyskawicznie zniknęła za drzwiami. Po pięciu minutach przyszła doktor. Popatrzyła na mnie, następnie dopiero na „Karalucha”. Zmierzyła mu tętno i ciśnienie. Wyszła i po chwili wróciła z pielęgniarką i wózkiem. „Karalucha” zabrały do rentgena i już po kilku minutach rozpoczął się na korytarzu ruch i bieganina. Ściągnięto telefonicznie ordynatora oraz lekarza z naszego oddziału, mieszkającego na terenie sanatorium, i zrobiono „Karaluchowi” specjalny zabieg. Nie wiem, co by było, gdyby z zabiegiem czekano do rana. Nie znam się na tych sprawach. lecz następnego dnia pielęgniarki mówiły, że „Karaluch” bez tej pomocy mógłby do rana nie dożyć.
Wkrótce nastąpił podobny wypadek.
Do naszego pokoju przyszedł nowy pacjent. Na imię miał Olek. Był przystojny, dobrze zbudowany. Miał niewielką dziurę w płucu i czekał na zabieg wytworzenia odmy chirurgicznej. Przy jego kondycji fizycznej taki zabieg to drobiazg. Był wesoły, koleżeński, spokojnie czekał na termin zabiegu.
W dniu, w którym miał być operowany, poprosiłem dyrektora o przepustkę do domu. Wyjazd w piątek, po ciszy, to jest po godzinie szesnastej. powrót w sobotę wieczorem.
– Żeby pan wcześniej nie uciekł, proszę przyjść do mnie z przepustką do podpisu po ciszy.
Gdy o czwartej po południu szedłem już ubrany do wyjazdu z przepustką do dyrektora, Olka przewożono wózkiem z sali operacyjnej do pokoju. Spojrzeliśmy na siebie, Olek uśmiechnął się, a ja powiedziałem swobodnie:
– Trzymaj się, Oleś, wszystko drobiazg., Mam przepustkę do jutra wieczorem, ale wrócę dopiero w niedzielę rano.
W niedzielę przyjechałem wcześnie, żeby przed godziną ósmą być już w sanatorium.
W pobliżu sanatorium spotkałem pielęgniarkę wracającą z nocnego dyżuru na oddziale chirurgicznym.
– Z przepustki pan wraca? – zapytała.
– Tak. Miałem wrócić wczoraj wieczorem, ale wracam dopiero teraz. – To pan na pewno nie wie o tym, że Olek umarł.
– Kiedy? – zapytałem zaszokowany tą wiadomością. – Przecież miał taką dobrą kondycję! Prędzej bym się własnej śmierci spodziewał.
– Umarł wczoraj rano. Dyżur miała ta pielęgniarka, w którą pan rzucił garnuszkiem, i było dokładnie tak samo, jak wtedy. Olek czuł się źle, a ona nie wezwała lekarz. Mówiła, że to normalny stan po operacji., Gdy wezwała, już było za późno, po pół godzinie umarł.
Mimo przeprowadzonej sekcji chorzy nie dowiedzieli się, co było przyczyną zgonu. Wiedzieliśmy tylko, że pielęgniarka od razu przeniesiona została na inny pawilon, a wkrótce zwolniona z pracy.
Gdy w pokoju koledzy komentowali wypadek Olka, nie mówiłem nic, dopiero gdy skończyli, powiedziałem wychodząc z pokoju:
– Och, wy barany. Zabrakło jednego odważnego do rzucenia garnczkiem…
Dni na oddziale chirurgicznym przebiegają monotonnie. Wszyscy chorzy mają ścisłe łóżko. Jedyną rozrywką są słuchawki sanatoryjnego radiowęzła oraz biblioteka. Trzeba czekać na przyniesienie książek na oddział. Ą że bibliotekarka nie może przynieść dużo, więc i wybór jest gorszy. Co pewien czas zdarzy się „sensacja” i tym żyje oddział, podając i komentując dany przypadek.
Taką „sensacją” była śmierć Kazi – tej, którą operowano przede mną. Po trzech tygodniach robiono jej drugi etap plastyki. Przy pierwszym etapie usunięto cztery żebra, przy drugim trzy. Po drugim etapie Kazia zaczęła wyczyniać cuda. Trzeba było wykonać dodatkowe konieczne zabiegi, a ona nie pozwoliła podejść do siebie żadnemu lekarzowi. Gdy którego zobaczyła, ubliżała w najbardziej ordynarny sposób.
Pacjent po wyjęciu żeber przez sześć dni otrzymuje pantopon. Grozi to niebezpieczeństwem, że chory przyzwyczai się do narkotyku. Tak było i z Kozią. Gdy po sześciu dniach nie otrzymała pantoponu, bez przerwy wyła przeraźliwie, wprowadzając wszystkich chorych w stan podniecenia nerwowego. „Wujo” – najstarszy chory w naszym pokoju – trzy dni po pierwszym etapie plastyki – nie wytrzymał nerwowo. – Uduszę! – Wrzasnął w nocy pod dresem wyjącej Kazi. Poderwał się z łóżka i sunie do drzwi. Złapaliśmy „Wuja” i siłą wtłoczyliśmy do łóżka. Kazia już leży pod tlenem, ale nikogo do siebie nie dopuszcza. Po dwóch dniach zmarła śmiercią… samobójczą, bo ego tak nazwać można jej śmierć. Zdobyła się na dwa etapy plastyki, a zabrakło jej odwagi na małe, lecz trochę bolesne zabiegi.
Chorzy po plastyce mają bardziej przykry okres pooperacyjny od tych, którzy przechodzili odmę chirurgiczną. Ich ścisłe łóżko po operacji trwa dwanaście tygodni, podczas gdy po odmie tylko sześć. Muszą się kilka razy dziennie gimnastykować przed dużym lustrem, żeby przywrócić sprawność w ręce po stronie operacyjnej. Dodatkowa udręka to leżenie trzy razy dziennie pod kilkukilowym workiem napełnionym śrutem położonym na operowanym boku. Był jeden chory, który nie chciał gimnastykować się i leżeć pod workiem, mówiąc, „że go boli”. Rezultat – pochylony na bok tułów i bezwład ręki.
Od kilku dni jestem już „na chodzie”. Skończyło się ścisłe łóżko i muszę leżakować na werandzie. Poruszam się coraz śmielej. Męczę się z nudów i monotonii sanatoryjnego życia. Coraz częściej, podpadam” za nieprzestrzeganie regulaminu.
– Co pan tu robi? – pytała „ciotka”, zastając mnie w innym pokoju. -Przecież ma pan ścisłe łóżko.
– No tak, ale już dzisiaj ostatni dzień. Od jutra koniec ze ścisłym łóżkiem.
– To dopiero od futra – a dzisiaj musi pan jeszcze leżeć.
Taka była pierwsza wpadka. Po kilku dniach zdarzyła się następna. Było kilka minut po godzinie czternastej. Szedłem na werandę, a gdy mijałem otwarte drzwi pokoju, w którym leżały kobiety, te zawołały mnie i poprosiły, żeby załatwić w bibliotece sprawę dostarczenia książek na oddział. Zauważyłem wystraszone oczy jednej chorej wpatrzone w drzwi. Obejrzałem się. W drzwiach stoi „ciotka” i patrzy na mnie złym wzrokiem…Wpadka -pomyślałem. – Mężczyzna w pokoju kobiecym, i to w godzinach ciszy”. Doktor spojrzała na wyjęty z kieszeni fartucha zegarek i wycedziła przez zęby:
„Toż to cholery można dostać. To tylko wziąć i wyrzucić”. -Podniosłem się z krzesła, bokiem wysuwam się na korytarz, mijam stojącą w drzwiach „ciotkę” i równocześnie mówię:
– Wyrzucić jest łatwo i każdy to potrafi, ale pani przecież nie pójdzie na tak łatwe zwycięstwo…
Wyszedłem na korytarz, a „ciotka” za mną. Idę na werandę, lecz słyszę, że ona za mną. Doszedłem do leżaka, położyłem się, przykryłem kocem, a „ciotka” cały czas stoi tuż przy mnie, prawie dotykając leżaka. Gdy już się ułożyłem, postała jeszcze kilka sekund, potem zrobiła w tył zwrot i wyszła.
Wszyscy ją lubili i wszyscy się jej bali. Ja się nie bałem, ale nie chciałem podpaść. Wyczuwałem, mimo jej surowości, że mnie lubi i otacza opieką. Nie myliłem się, następne lata wykazały, że miałem rację. W każdej sprawie mogłem udać się do niej po pomoc i poradę. Nie tylko wtedy, gdy leżałem w sanatorium, ale i wtedy, gdy specjalnie jechałem do Otwocka na kontrolę stanu zdrowia lub konsultację.
Wczoraj zrobiłem dłuższy spacer. Odwiedziła mnie rodzina. Po godzinie poszli odwiedzić mojego chłopaka, który wciąż jeszcze leżał w sanatorium dla dzieci. Po ich odejściu doszedłem do wniosku, że ja też mogę tam pójść i zobaczyć się z dzieckiem, którego nie widziałem już pół roku. Namówiłem kolegę i bez przepustki, przez „kawernę” w płocie, poszliśmy do sanatorium dziecięcego. Kolega też dopiero od kilku dni był „na chodzie” po przeszło półrocznym ścisłym łóżku. Ruszyliśmy raźno przez park. Po przejściu 200 metrów w tempie, jakim zwykle chodzą ludzie zdrowi, spojrzeliśmy na siebie i stanęliśmy równocześnie, ciężko oddychając.
– Więc to tak wygląda nasze nowe zdrowie – powiedziałem spokojnie. Niby człowiek zdrowy, ale już nie ten sam. Kończy się, Tadziu, nasze życie. Teraz będzie tylko istnienie. To już będzie życie na marginesie. Możesz się cieszyć, smucić, płakać, kochać, bo jesteś człowiekiem żywym – ale to już nie będzie życie normalnego człowieka. A jeśli okaże się, że nie nadajemy się już do pracy, wtedy renta państwowa i… wysiadka-na margines życia… – No, idziemy dalej – tylko wolniej.
W sanatorium dziecięcym okazało się, że u syna zaczął się nawrót zapalenia opon mózgowych. Chłopak, przytrzymywany przez pielęgniarkę. siedział przy oknie. Ściągnięte mocno brwi – od bólu głowy – apatyczny, na nic nie reagował: Patrzyłem na dzieci po przebytym zapaleniu opon. Niektóre były nienormalne. Inne miały porażenie rąk i nóg.
Od tego dnia wciąż obserwowałem dzieciaka. Chociaż był jeszcze jeden nawrót, szczęśliwie go wyleczono. Choroba nie zostawiła śladów.
Znów zmiana w pokoju, dwóch odesłano na inne oddziały, a na ich miejsce przyszło dwóch piętnastoletnich chłopców z sanatorium dla dzieci, Zygmunt i Bolek. Dwa krańcowo różne typy i charaktery. Dwa krańcowe różne życiorysy. Zygmunt miał sześć lat, gdy umarł mu ojciec, a dziewięć lat, gdy umarła matka – oboje na gruźlicę. Nie ma żadnej rodziny i wychowuje się w Domu Dziecka, z którego otrzymuje każdego miesiąca niewielką sumę pieniędzy na zaspokojenie osobistych potrzeb – na mydło, pastę do zębów, na fryzjera. Nikt go nie odwiedza. Leży w bieliźnie sanatoryjnej, bo swoją własną prał i prasował sam, a obecnie gdy już ma ścisłe łóżko, nie wolno mu tego robić. Twardy charakter. Chłopak doskonale rozumie swoją sytuację. To, że jest bez rodziny, i to, że jest chory, i to, że w nikim nie ma oparcia moralnego i materialnego. Swoją przyszłość widzi czarno, lecz to go nie załamuje. „Jeśli nie zdechnę to jakoś życie musi się ułożyć” – mówi.
Bolek to chłopiec wychowany w cieplarnianych warunkach. Rodzice przyjeżdżają własnym samochodem, przywożą kwiaty, ciastka, czekoladki, wędliny. Ma piękną własną bieliznę i pidżamy. Egoista i samolub. Nikogo niczym nie poczęstuje. Nie poczęstuje nawet Zygmunta, z którym dobrze się znają, bo leżeli w poprzednim sanatorium na jednym oddziale. Gdy zwróciliśmy mu na to uwagę, odpowiedział ze złością:
– A co, muszę? Czy to moja wina, że jemu nikt nic nie przyniesie?
Jest nieznośny, i złośliwy. Ma swoje wymagania i chimery. Żąda od personelu różnych nie przysługujących choremu usług. Gdy poskarżył się lekarzowi na salową, wzięliśmy się do niego ostro. Zygmunt cieszył się sympatią całej sali. Bolka nie cierpiano.
Operowani byli jednego dnia. Pierwszy operowany był Zygmunt. Nie jęczał i nie skarżył się. Leżał spokojnie i tylko co pewien czas zaciskał zęby i po twarzy przebiegał mu skurcz bólu.
Bolek bez przerwy stękał i pojękiwał…
Poniedziałki często są urozmaicone przekazywaniem wiadomości, którzy chorzy zostali w niedzielę przyłapani na pijaństwie i wyjeżdżają „na walizkach”, to znaczy karnie. Karne usunięcie to często decyzja podejmowana „z ciężkim sercem” przez lekarzy.
Pacjenta przywieziono do sanatorium w stanie ciężkim, lekarze włożyli dużo wysiłku, żeby mógł odzyskać zdrowie, a taki, gdy już poczuje się lepiej, wychodzi przez „kawernę” w ogrodzeniu, zachla się w trupa, wraca do sanatorium i rozrabia tak długo, aż wpadnie na pielęgniarkę lub lekarza dyżurnego; oczywiście na drugi dzień – wysiadka. Tak przewiduje regulamin. W wyjątkowych przypadkach, gdy chory przez cały czas pobytu był wzorowym pacjentem, jego stan zdrowia szybko się poprawia, a przerwanie leczenia może grozić śmiercią – chorego przenosi się karnie do innego sanatorium, a tam jut zwracają na niego szczególną uwagę. Wykroczenie się powtórzy-nieodwołalna wysiadka. Mimo takich konsekwencji wypadki pijaństwa zdarzają się. Często winę ponosi najbliższa rodzina. Przyjeżdżaj całą gromadą z wódką i zagrychą. Zabierają kochanego chorego kuzynka i idą gościć się za ogrodzenie do lasu. Później wszyscy wracają do domu, a kochany kuzynek ponosi konsekwencje.
Niedziela. Do Władka z naszej sali przyjechała rodzina. Cztery osoby. Posiedzieli godzinę i namawiają Władzia, żeby ich odprowadził na stację w Otwocku. Władzio jest po operacji i dopiero przed tygodniem skończył ścisłe łóżko. Miga się, jak może, mówi, że jest jeszcze miękki w nogach, a do stacji prawie cztery kilometry; że boi się wychodzić bez przepustki – ale rodzinka jest nieustępliwa. Na każdy argument mają kontrargument, wreszcie prawie siłą zabrali Władzia z sobą. Wyszli o czwartej -po południu, a o dziewiątej jeszcze Władzia nie ma.
– Pewnie się zachlał – mówię do kolegi – a jeśli wpadnie, to szkoda chłopaka. Zakręcę się w pobliżu dziury. Jak będzie wracał, to go przeprowadzę przez taras.
Pół godziny kręciłem się w pobliżu przejścia w ogrodzeniu, którym według mojego.rozumowania powinien wracać Władzio. Jeśli nie wróci do godziny dziesiątej, to „leży” przy wieczornej kontroli obecności. Muszę wracać, bo za kilka minut zacznie się cisza i nocna kontrola w salach chorych. Idąc do budynku od strony tarasu, już z daleka widzę, że ktoś gramoli się na nasyp i zjeżdża w dół ześlizgując się z pokrytej trawą górki – a o pięć metrów dalej są przecież schodki.
Jedna, druga, trzecia próba – wreszcie wlazł. Podszedł i chwycił rękoma poręcz tarasu. Teraz stoi, buja się w lewo, v prawo i boi się puścić poręczy. Podszedłem bliżej, patrzę: Władzio. Chwyciłem go wpół i wciągnąłem szybko do pokoju, zamknąłem drzwi od tarasu i zasunąłem zasłonę.
– Pilnuj przy drzwiach, czy kto nie idzie-powiedziałem do kolegi-a wy – zwróciłem się do innych -.pomóżcie go rozebrać.
Po chwili rozebranego wrzuciliśmy do łóżka i prawie z głową przykryliśmy kocami. Po pięciu minutach przyszła pielęgniarka. Popatrzyła, czy wszyscy są w łóżkach, zgasiła światło i poszła kontrolować inne pokoje. Po dwóch godzinach obudził się, rozejrzał po pokoju i pyta nieśmiało:
– Chłopaki, jak ja się znalazłem! Nic nie pamiętam. Życiorys mi się skończył w Otwocku, w knajpie.
Opowiedzieliśmy, jakim sposobem znalazł się w łóżku.
– A widzieli mnie?
– Chyba nie – ale przekonamy się jutro. Jeśli widzieli i zakapowali, to jutro wysiadka.
Tym razem skończyło się dobrze, tylko lekarz w czasie obchodu zapytał, gdzie on tak twarz podrapał.
– Byłem wieczorem w parku – odpowiedział Władzio. – Było ciemno, zgubiłem ścieżkę i wpadłem twarzą na zwisającą gałąź.
Rano Władzio miał podwyższoną temperaturę, a wieczorem jeszcze wyższą.
– Czy zameldować doktorowi? – pyta Władzio. – Zapisać w karcie gorączkowej?
– Nie pytałeś nas, czy pić wódkę, to teraz nie pytaj, czy meldować o temperaturze – odpowiedział leżący obok kolega.
Wtrąciłem się do rozmowy, mówiąc:
– Nie melduj, bo przecież nie powiesz doktorowi tego, że uchlałeś się jak świnia. Doktor nie będzie znał przyczyny i może zastosować nową kurację, a to przecież tylko z przepicia. Zaczekaj trzy dni, jak temperatura nie opadnie, wtedy melduj.
Trzeciego dnia Władzio miał już normalną temperaturę.
Udało się. Nie został złapany i nie było pogorszenia stanu zdrowia. Ale były wypadki, że następnego dnia facet dostawał krwotoku, a doktor nie znał przyczyny.
Już jestem w domu. Po dziewięciomiesięcznym pobycie, po operacji i z przetoką. Gdy wrócę, otrzymam ostatni zasiłek chorobowy, a nie wiem, kiedy i gdzie zacznę pracować.
Mam jeszcze dwa tygodnie zwolnienia – na aklimatyzację w nowych warunkach. Nie jest mi ono potrzebne, bo już nikt nie będzie płacił.
Poszedłem do swojej byłej zwierzchniej.władzy zapytać, czy dostani u nich pracę.
– Owszem. Ale jak przedstawia się pana obecny stan zdrowia?.
– Teraz już jest dobrze, ale było i bardzo źle. Jedną nogą już byłem niebie.
– I jak tam było?
– Nie podobało mi się. Rozejrzałem się, ale widzę, że knajp nie ma… święci z brodami tak jakoś dziwnie wyglądają… duchy też jakoś do niczego… uciekłem. Uważam, że,warto jeszcze jakiś czas pochodzić po ziemi.