39206.fb2 Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

5 BYŁEM SOLĄ W OKU

Co drugi tydzień jeżdżę do Otwocka na dopełnienie odmy po stronie operacyjnej. Mogę pozwolić sobie na taki luksus, bo przy zajmowaniu nowej funkcji uzgodniłem z dyrektorem sprawę wyjazdów. Dzięki temu jestem pod dalszą kontrolą sanatoryjną i w przypadku pogorszenia stanu zdrowia mogę być zaraz przyjęty na oddział. Natomiast załatwienie miejsca w sanatorium przez poradnie trwa często dwa, trzy miesiące. Może wtedy być i tak, że otrzymuje się zawiadomienie o przyznaniu miejsca, lecz pacjent już go nie potrzebuje, ma już dobre miejsce na cmentarzu.

Dokuczliwe są przetoki. Nie boli, ale jest kłopot z częstą zmianą opatrunków, szczególnie latem: ciało się poci i plastry nie trzymają. Od czasu do czasu, dla rozrywki przytrzymuję bok ręką, drugą poruszę i… przetokami gwiżdżę na wszystko.

Tym razem odmę dopełnia mi „ciotka” – naczelny chirurg, która tego dnia miała dyżur na oddziale chirurgicznym. Po dopełnieniu, w rozmowie użalałem się nad swoim losem z powodu przetok, z których bez przerwy wycieka ropa.

– Długo może trwać ta zabawa? – zapytałem.

– Długo, nawet kilka lat.

– A nie ma sposobu, żeby dziury czymś załatać? Może jakaś operacja? Wyciąć, zaszyć, skrócić i wyrzucić.

Mogłabym spróbować. Szansa mała, ale kto wie.

– Jak się nie powiedzie, nie będę miał żalu. Ale gdybym miał iść po trzech latach na operację, a zabieg. by się udał; to miałbym żal, że nie zrobiłem tego wcześniej i tyle czasu się męczyłem.

– Dobrze. Kiedy pan chce przyjść do sanatorium?

– Zaraz po Nowym Roku.

Już jestem w sanatorium. Na chirurgii: Przechodzę badania przedoperacyjne. Czekam tydzień i nie wzywają mnie na operację. Od kilku dni nie widzę „ciotki”.

Nie wytrzymałem i w czasie obchodu pytam:

– Panie doktorze, trzeciego dnia po przyjściu miałem być operowany, ą już minęło dziesięć dni i nikt się tym nie interesuje. Długo tak można czekać?

– Czekać to można i rok – odpowiedział doktor spokojnie – a pana nie operuje się dlatego, że „ciotka” jest chora, a odchodząc zastrzegła, żeby nic nie robić do jej powrotu, bo chce sama pana operować.

To mogę czekać nawet miesiąc – odpowiedziałem zadowolony. Obawiałem się już, że lekarze doszli do wniosku, iż operacja nie pomoże. Jeszcze bardziej ucieszyłem się, gdy usłyszałem, że jutro „ciotka” – wraca do pracy.

Następnego dnia w czasie obchodu „Ciotka” zatrzymała się przy moim łóżku i powiedziała krótko:

– Niech się pan przygotuje duchowo na jutro – robimy zabieg.

– Duchowo to ja już jestem przygotowany od miesiąca – odpowiedziałem – ale nie lubię przygotowania cielesnego.

– Jakiego?

– Cielesnego – powtórzyłem. – Sól gorzka, „międzymiastowa” itp. – A dlaczego „międzymiastowa”? – śmiejąc się pyta doktor.

– Bo cały interes odbywa się w kabinie, na której jest napis „00” a dwa zera to przecież numer międzymiastowej centrali telefonicznej…

Zabieg nie trwał dłużej niż godzinę. Operowała „ciotka” w asyście innych lekarzy. Tym razem stół operacyjny nie był już dla mnie nowością. Sam się ułożyłem, zapytałem, jaką mam przybrać pozycję i obserwowałem przygotowania do operacji. Miałem dobre samopoczucie, bo już działała morfina.

Miejscowe znieczulenie – i zaczęło się operowanie. Lekarze rozmawiali, włączałem się do ich rozmowy.

– Pani doktor – pytam – Jak pani myśli, czy zabieg będzie skuteczny?

– A czy ja jestem wróżbitą? Zobaczymy.

– Są różni wróżbici – odpowiadam. – Nie pamiętacie państwo ogłoszeń w prasie przedwojennej: „Młody przystojny chiromanta-wróży z rąk, nóg i piersi”.

– I z piersi?

– Tak, ale to mniej ważne. Najważniejsze to, że „młody, przystojny”.

Operacja trwa. Lekarze rozmawiają – a ja od kilku minut milczę.

– Pan nic nie mówi. Boli? -pyta „ciotka”. – No tak, teraz na pewno boli.

– A jak boli, to mam płakać? – zdobywam się na pytanie.

Kochany chłop z niego – mówi „ciotka”. – Z nim można robić, co się tylko chce.

Wreszcie operacja skończona. Kilka dni leżenia. Gdy zostaną zdjęte szwy, będzie już można chodzić.

Już jestem „na chodzie”. Teraz co drugi dzień ordynator robi punkcję. Wdało się jeszcze podejrzane ropienie, ale po kilku tygodniach i to się w klarowało, Wojna z przetokami ostatecznie skończyła się zwycięstwem.

Sanatorium to me tylko leczenie chorych. To również zbiorowisko ludzi, żyjących odrębnym życiem małego społeczeństwa. Ludzie różni pod względem wieku, wykształcenia i przekonań znajdują się w warunkach przymusowych, skazani na wielomiesięczne wspólne przebywanie. To zróżnicowanie powoduje nieraz konflikty.

Z chwilą przyjścia do sanatorium chory traci część swojej osobowości. Przestaje być autorytetem dla otoczenia, jakim mógł być w swoim miejscu racy. Personel sanatoryjny nieraz stara się zrobić z chorego kukłę, która nie ma nic do gadania.

Następuje święte oburzenie, jeśli chory ma jakieś życzenia, czegoś chce czy coś mu się nie podoba.

Ale jest też kategoria chorych, którym Wydaje się, że są pępkiem świata! S to ludzie, którzy me potrafią żyć w kolektywie. Cisza ma być w pokoju wtedy, kiedy on chce: Zachowuje się głośno, kiedy jemu się podoba.

Jeśli znajdzie się ktoś, kto nie pozwala się sterroryzować takiemu egoiście lub jeśli wymaga od personelu tego, co się należy pacjentowi – nieraz staje się solą w oku personelu. I ja sobie zarobiłem na taką opinię po kilkunastu incydentach.

– Kto teraz jest dyrektorem: – spytałem kolegów. – Jeszcze go nie widziałem.

– To nowy dyrektor – mówili koledzy. -Jest dopiero dwa miesiące, a już wrzucił karnie kilkunastu chorych, Wyrzuca za byle głupstwo. Bardzo ostry.

Po dwóch tygodniach, gdy już byłem na chodzie, po operacji, prze miejscowy radiowęzeł ogłoszono, że po kolacji, w stołówce, odbędzie sil ogólne zebranie kuracjuszy, na którym wybierać będziemy radę kuracjuszy i delegatów oddziałowych. Kuracjusze gremialnie przyszli na zebranie. Była okazja wypowiedzenia wszystkich żalów, jakie kto miał, bo Wiadomo było, że na zebraniu będzie cała dyrekcja.

Chorzy zbierają się w grupki i umawiają się, kogo wybrać do nowej rady, Oto już otwarto zebranie. Za stołem prezydialnym dyrektor, przełożona pielęgniarek, przewodniczący rady miejscowej związku zawodowego, sekretarz POP oraz kilku chorych, wśród nich przewodniczący Rady Kuracjuszy, który wygłosił referat sprawozdawczy z działalności rady.

Dość długi referat miał na celu wykazać aktywną pracę rady, lecz gdy się posłuchało uważnie, widać było, że praca ta była bardzo słaba. Po referacie głos oddawano przewodniczącym różnych komisji, na jakie podzielony był samorząd kuracjuszy: komisji wyżywienia, komisji kulturalnej i innych,

Najbardziej zdziwiło mnie sprawozdanie komisji wychowawczej, w którym omawiano różne przekroczenia regulaminu przez chorych; każdy omawiany przypadek kończył się słowami: „Został karnie wypisany z sanatorium”.

Zaczęła się dyskusja. Pewien chory marudził, że koce od lat są nie trzepane. Przy słaniu łóżek taki kurz, że nie ma czym oddychać…

– No to nie oddychać!…, – zawołałem półgłosem. Siedzący w pobliżu roześmiali się.

– …robaki włażą do ucha,- kończy dyskutant – a podłogi zamiatają na sucho i znów wznoszą się tumany kurzu. Wszędzie pilą papierosy, Na korytarzu, w ustępie, a łazience, na schodach. Ten, stan powinno się natychmiast zlikwidować, a za palenie papierosów powinno się zwalniać karnie – zakończył.

Teraz mówi drugi. Ten dla odmiany narzeka na wyżywienie. Z tego, co powiedział, można wnioskować, że wszystko jest niedobre, nie do jedzenia, z popsutych produktów, i że: „świnie by tego nie chciały jeść”.

Poprosiłem o głos.

Jestem nie pierwszy raz w sanatorium – zacząłem – i wszędzie chorzy ostro stawiają sprawę wyżywienia. Gdy spotkałem się z tym zagadnieniem pierwszy raz postanowiłem zaobserwować, jak to właściwie jest. Dzisiaj już mogę się na ten temat wypowiedzieć. Obserwuję jednego takiego, który bez przerwy psioczy na złe jedzenie. Potrafi z grymasem wstrętu odsunąć talerz ze smażonym dorszem mówiąc: „Jak ludzie mogą jeść takie świństwo, przecież to wstrętne”. Opatyczyłem go wtedy solidnie. Nie chce, niech nie je, ale niech nie robi z tego manifestacji, że to niby on tylko taki arystokrata, a reszta jak świnie – zjedzą wszystko.

Gdybym mógł – mówiłem dalej -chciałbym zobaczyć, co jedzą w domu ci, którzy tak grymaszą. Ręczę, że mało kto jada codziennie na obiad mięso. A tu mamy pięć razy w tygodniu mięso, raz jajka i raz rybę. Ciekawi mnie, kto w domu spożywa posiłki pięć razy dziennie. Myślę, że niewielu jest takich. Bywa, że obiad nie jest smaczny, ale u siebie w domu też nie zawsze uda się ugotować dobry obiad. Jeśli chodzi o zestaw posiłków – często planuje się obiad, a potem okazuje się, że magazyn nie ma odpowiednich produktów i trzeba gotować z tego, co znajduje się w podręcznym magazynie. Mówię to na podstawie długiej, osobistej obserwacji. Ja na przykład nie lubię rannej mlecznej, słodkiej zupy. Ale to, że ja nie lubię, nie znaczy, że zupa nie jest dobra i że „świnie tego nie chcą żreć”, jak mówią niektórzy.

Z obserwacji wiem, że chorzy opychają się własnymi, przysłanymi z domu produktami. Jak taki zje przed obiadem kawał szynki czy polędwicy, do tego bułkę z masłem, to gdy po godzinie przyjdzie na obiad, kręci nosem i mówi, że to żarcie dla świń. Niejeden nie zdaje sobie sprawy, że działa na szkodę własnego domu, własnej rodziny, własnych dzieci. Ojciec czy matka chorzy na gruźlicę. Rodzina sama nie zje, nie kupią ubrania, sprzedają coś z domu, żeby tylko posłać temu choremu – a on nie chce jeść tego, co mu dają w sanatorium, tylko pisze do domu: „Przysyłajcie, bo inaczej zdechnę z głodu”. A jego jedzenie sanatoryjne, jedzenie stuprocentowej jakości oddaje się świniom. Dodatkowe, własne jedzenie powinno być po to aby – jeśli ktoś ma dobry apetyt i racja sanatoryjna jest dla niego za mała – po oficjalnym posiłku zjadł coś swojego. Ale nie wierzę w to, że racja jest za mała. Każdy może zjeść zupy, chleba, jarzyn i kartofli tyle, ile potrafi. Ściśle wydzielane są tylko porcje mięsa, masła, jajek. Każdy, kto chce, zawsze otrzyma dokładkę do obiadu, a jeśli poczeka do końca obiadu, to dostanie nawet drugą i trzecią porcję mięsa. Sam to robię, więc wtem na pewno. Nie trzeba tylko wstydzić się prosić kelnerkę o drugą porcję, Dotychczas nie zdarzyło się, żeby mi odmówiono.

Gdy skończyłem mówić o jedzeniu, poruszyłem temat palenia papierosów.

– Pewien kolega mówił o kurzu z koców i smugach dymu na korytarzu, Żeby,b yć w zgodzie z prawdą, trzeba powiedzieć, że salowe trzepią koce przy każdej zmianie pacjenta na łóżku. Może to jest za mało, nie przeczę, ale gdyby tylko od trzepania koców zależało nasze zdrowie, to już nie byłoby ludzi chorych na gruźlicę.

Smugi dymu. Obecnie jestem niepalący, ale znam ten ból. Jeśli zabroni się palić papierosy na korytarzu, w ustępie, w umywalni, no to gdzie wreszcie ten chory ma palić?

– Niech w ogóle nie pali- przerwał dyrektor ostrym tonem zwracając się do mnie…

„Chce mnie zgasić” – pomyślałem. Obróciłem się w stronę stołu prezydialnego i odpowiedziałem dyrektorowi:

– O ile znam regulamin sanatoryjny, to palenie nie jest wzbronione, a jeśli nie jest wzbronione; dyrekcja obowiązana jest stworzyć odpowiednie warunki, a więc palarnie. Skoro jednak liczymy się z tym, że palarnia na oddziale to zmniejszona ilość łóżek dla chorych, musimy palić na korytarzach…

– A skąd pan tak dokładnie zna regulaminy? – zapytał dyrektor kpiąco. – Przypadkowo, dyrektorze, przypadkowo – odpowiedziałem takim samym tonem. – Lubię wiedzieć, czego ode mnie żądają i co mnie się należy.

Ja mam inne pretensje do dyrekcji – zacząłem poważniej. – Nie wiem, dlaczego dotychczas nie zlikwidowano na terenie sanatorium prywatnych usług i handlu.

Sklep przysanatoryjny jest słabo zaopatrzony, baby ze wsi przynoszą wędliny, sery, jajka i biorą ceny o wiele wyższe niż w sklepach uspołecznionych.

Łażą po terenie różni handlarze, Wczoraj w parku przegnałem handlarkę, która chciała kupić oryginalne buteleczki od rimifonu i proponowała dziesięć złotych za buteleczkę. Chyba nikt nie zechce przekonać mnie, że buteleczki są jej potrzebne po to, by na Wielkanoc sprzedawać w nich wodę święconą… Może naładować je byle czym i sprzedawać chorym za drogie pieniądze jako rimifon.

Ale tymi sprawami dyrekcja i rada kuracjuszy się nie zajmują. Jadę dalej.

Komisja kulturalna dała wykaz imprez artystycznych i wyświetlanych filmów. Ale czy ktoś zainteresował się stanem słuchawek radiowęzła na oddziale chirurgicznym? Na każdym oddziale jest dużo uszkodzonych słuchawek, ale szczególnie chodzi mi o chirurgię. Ci ludzie nie korzystają z biblioteki, nie chodzą na filmy i imprezy artystyczne, bo mają ścisłe łóżko. Jedynym kontaktem z życiem kulturalnym są słuchawki radiowe, które pięćdziesięciu procentach są popsute. Potrzebna mała reperacja lub wymiana sznurów. Kupcie sznury, a chorzy sami je wymienią. Za mało jest też prasy codziennej, właśnie na chirurgii. Chory chodzący może czytać w świetlicy, może kupić w kiosku, ci z chirurgii nie. Nie wiem, czy wolno mi o to zapytać, ale chciałbym wiedzieć, kto kontroluje sumy budżetowe przeznaczone na prace kulturalno-oświatowe dla chorych?

Następna na sprawa to pokoje dla chorych uprzywilejowanych. Na każdym oddziale są dwa pokoje dwuosobowe, dwa czteroosobowe, reszta to ośmioosobowe.

Kto w nich leży? W dwuosobowych jak nie mecenas, to pan doktor, jak nie pan inżynier, to pan profesor. A „motłoch” w pokojach ośmioosobowych. Zgadzam się, że w małych pokojach powinny znajdować się szczególne przypadki. Dwóch ciężko chorych, tak. W dużym pokoju ciężko chorzy czują się źle i inni pacjenci przy nich też źle się czują. Dwóch lekko chorych – tak. Człowieka z niewielkimi zmianami chorobowymi lepiej nie umieszczać z ciężko chorymi. Ale nie ustawiać według profesji, tak żeby w jednym pokoju był ciężko chory pan inżynier i lekko chory pan redaktor.

Zaraz dyrektorze; jeszcze nie skończyłem – powiedziałem szybko, widząc jak dyrektor się poderwał. – Mam jeszcze jedną sprawę. Słuchałem, tu sprawozdania komisji wychowawczej. Zastanawiam się, co to za ciekawy stwór organizacyjny. Jak zrozumiałem ze sprawozdania, praca tej komisji polega na pomaganiu dyrekcji w karnym wyrzucaniu pacjentów za najbłahsze przewinienia. Jeśli na tym polegać ma praca komisji, to myślę, że nie jest ona wcale potrzebna, bo dyrektor potrafi to sam pierwszorzędnie robić…

Po skończonym zebraniu w grupie kolegów wracałem na oddział. Dziękowali mi za przemówienie i dziwili się, że miałem odwagę tak śmiało wystąpić. – A dlaczego miałem nie wystąpić -zapytałem. -Dlaczego miałbym się bać?

Wkrótce zmieniono dyrektora. Zanim to się stało, mieliśmy z nim sporo różnych sensacji. Po godzinie dziesiątej wieczorem zaczajał się w parku i polował na tych, którzy spóźniali się ze spaceru. Ganiał za nimi po parku i naokoło budynku. Pacjenci nie pozostawali dłużni i robili mu przykre kawały w ciemnościach.

Wtedy wpadał jak bomba do budynku, kazał zamykać wszystkie drzwi i robił w pokojach kontrolę, żeby sprawdzić, kogo nie ma w łóżku. Lecz winowajcy byli zręczniejsi, już dawno udawali, że śpią.

Mam pecha do swojego ordynatora. Ile razy spóźnię się na ranne lub popołudniowe leżakowanie, zawsze na schodach lub na korytarzu musimy się spotykać, Czy spóźnię się dwie minuty, czy dziesięć, to już nieważne. Doktor zawsze jednakowo pyta:

– Gdzie pan był do tej pory?

Odpowiadając, za każdym razem wymieniam inny powód.

– Byłem w kościele…, Byłem na księżycu… Byłem na rybach… Oglądałem zaćmienie słońca…,

Taka gra. Doktor pytał i ciekawy był, co nowego posłyszy, a ja już naprzód obmyślałem odpowiedź. Po każdym takim spotkaniu musiałem później wysłuchać napomnień pielęgniarki oddziałowej, której doktor wmawiał, że chorzy robią, co chcą, i że to jej wina. Wreszcie znalazła na mnie sposób. Pogniewała się. Nie zwracała mi już uwagi, ale i nie odzywała się do mnie wcale.

– Pani się na mnie gniewa? – zapytałem. – Przecież nigdy nie obraziłem pani… Dlaczego gniewa się pani na mnie?

– Tak, gniewam się, Bo prawie każdego dnia muszę wysłuchiwać wyrzutów, że nie potrafię sobie z panem poradzić.

– Ale to przecież nie pani wina, Ze mną mało kto może dać sobie radę.,. Tu tylko ja jestem winien… Już nie będę się więcej spóźniał. Niech pani się na mnie nie gniewa. Co ja mogę na to poradzić, że leczenie jest dla mnie taką męką? Bezczynność mnie zabija.

– Przecież to dla pana zdrowia.

– Wiem, zależy mi na leczeniu, ale to bardzo ciężka konieczność, ja naprawdę wariuję z bezczynności.

Od tego dnia starałem się przychodzić na czas,

Pewnego dnia w czasie popołudniowego werandowania wezwała mnie pielęgniarka oddziałowa na opatrunek, Do gabinetu wszedł jakiś mężczyzna szukający doktora.

– Nie wiem, gdzie teraz jest doktor – mówi pielęgniarka-nie widziałam go już cztery godziny.

Wtrąciłem słówko:

– Niech pan chwilę poczeka, doktor zaraz przyjdzie.

– Skąd pan wie, że przyjdzie? – dziwi się pielęgniarka.

– Przyjdzie bo ja tu jestem w czasie leżakowania, więc doktor mnie na pewno przyłapie!

Interesant już odszedł, gdy do pokoju wpadł doktor. Co pan tu robi o tej porze? – zapytał mnie ostro.

Nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu.

– No i z czego pan się śmieje?

– W tej chwili oddziałowa skończyła robienie mi opatrunku – tłumaczę – a śmieję się. ponieważ… – i tu opowiedziałem moje przewidywania sprzed chwili.

– Gdzież jest ten interesant? – pyta doktor.

– Na pewno czeka jeszcze na korytarzu albo w hallu. Gwarantowałem przecież, że pan za chwilę będzie.

W każdy wtorek i piątek po kolacji w stołówce dla chorych wyświetlane są filmy, na które przychodzą chorzy i pracownicy. Co pewien czas organizuje się imprezy estradowe, a nawet teatralne. Gdy ma być ciekawy występ lub film, więcej jest chętnych niż miejsc na sali.

Przyjechali do nas z ambasady węgierskiej z filmem nakręconym na Olimpiadzie, na której Węgrzy zajęli dużo pierwszych miejsc. Publiczność przyszła masowo, bo zapowiedziano pokazanie całego meczu piłkarskiego Węgry-Anglia tzw. „meczu stulecia” wygranego zresztą przez Węgry.

Gdy wszedłem na salę, wszystkie krzesła były zajęte.

Nie było już wolnych miejsc, ale zauważyłem młodego chłopaka siedzącego na stole. Pod stołem stoi krzesło, które on zasłania nogami. Wygodnicki. Jak zgaśnie światło, wysunie krzesło i oprze na nim nogi. Był to cwaniaczek, znany z tego, że robił, co chciał i jak chciał, a inni chorzy, grzeczni i spokojni, bali się zaczynać z nim, bo wiedzieli, że jest skłonny do awantur. Podszedłem i wyciągam krzesło spod stołu. Ten roześmiał się, uchwycił krzesło za poręcz i mówi:

– Nie rusz, frajerze, nie twoje.

– Ale będzie mole – odpowiadam takim samym lekkim tonem. – A poza tym, od kiedy ja z tobą, g…rzu, jestem na „ty”?

Zgłupiał. Po chwili już siedziałem na krześle.

Nygusiak draki nie podjął, tylko przez kilka minut dziamgotał za moim plecami:

– Czekaj, frajerze, oszukałeś się, Złapiemy się jeszcze. Ja jestem z Otwocka, a ty nie wiesz,,jak tu w Otwocku biją.

Nie odzywałem się wcale, dopiero przy ostatnich słowach odpowie. działem;

– Gówniarz jesteś, jeśli ferajną straszysz. Kiedy tylko zechcesz, zawsze mogę się z tobą spotkać, a twoją ferajnę mam gdzieś.

Po kilku podobnych drakach doszło do tego, że przestałem chodzić na filmy. Chcę się leczyć, a taka awantura może kiedyś zakończyć się karnym wyjazdem do domu,

Od kilku dni znów zacząłem palić, ale strach wyjść, bo z moim pechem na pewno wpadnę na ordynatora. Po obchodzie mogę iść spokojnie do ustępu i tam wypalić, ale obchód się spóźnia. Wreszcie wyszedłem z łóżka i wpakowałem się między drzwi: w pokojach były drzwi podwójne, a m jędzy nimi jednometrowa sionka. Drzwi od strony pokoju zamknąłem, a od strony korytarza uchyliłem i paląc papierosa obserwuję przez szparę korytarz, żeby mnie nikt nie przyłapał. Wtem otwierają się drzwi sąsiedniego pokoju, a z nich wypada ordynator z pielęgniarką i szybkim krokiem idą do nas. Szybko wbiegłem do pokoju, wyrzuciłem papierosa przez okno i gdy doktor wchodził, już przykryty kocami leżałem w łóżku.

Doktor stanął na środku pokoju, głowę zadarł do góry, pociągnął nosem raz, drugi i pyta:

– Kto palił papierosa? – Przenikliwym wzrokiem spogląda na twarze.

– No kto palił w pokoju, niech się przyzna – zapytał drugi raz, a gdy nikt się nie odezwał, dodał: – No co, zabrakło odważnego?

– Odważny się znajdzie – musiałem już zabrać głos – ale ja paliłem nie w pokoju, tylko między drzwiami, i ledwie zdążyłem do łóżka przed panem uciec… Bo ja naprawdę mam. do pana jakiegoś pecha. Choćbym przez tydzień był idealnym, zdyscyplinowanym kuracjuszem, to jak po tygodniu cośkolwiek zrobię nie tak, jak trzeba, zawsze nadzieję się na pana… Od rana nie paliłem, a jak się sztachnąłem dwa razy, już pan jest i nawet człowiek nie zdążył dylować do własnego łóżka… Ale pan też się na mnie nasadził. Gdzie kto co drobi, pan zawsze tylko mnie widzi. Każę przywieźć sobie inny sweter, bo ten białogranatowy na kilometr wpada w oczy!

Doktor się nie odzywał podczas mojej perory, tylko patrzył mi w oczy i uśmiechał się.

Po obchodzie niech pan przyjdzie na prześwietlenie, tam sobie pogadamy.

Wieczorem odbyłem z ordynatorem długą rozmowę. Opowiedziałem przebieg poprzednich zajść. Poruszyłem inne jeszcze sprawy, które łączyły się z tymi incydentami.

– Dowiedziałem się – mówiłem – że lekarze na oddziale kobiecym wydali wewnętrzne, oddziałowe zarządzenie, że kobiety i mężczyźni mogą przebywać razem tylko w stołówce w czasie posiłków i w świetlicy. Ze stołówki iść razem można, ale nie wolno zatrzymywać się i rozmawiać nie tylko na korytarzach, ale nawet przy schodach czy przy oknie. Jaki cel ma to zarządzenie?

– Ja nic o nim nie wiem – odpowiedział doktor- ale tu chyba chodzi o to, że teraz, na wiosnę, gdy ludzie poczują „miętę”, mamy z tym dużo kłopotu. To zarządzenie ma na celu oddzielić ludzi od siebie. Idą parami w krzaki,,a później dostaje taki krwotoku, temperatury…

– Zgadzam się z panem – odpowiedziałem. – Wobec tego bardziej celowe byłoby wycięcie krzaków… Ale jeśli dwoje ludzi stoi na korytarzu, to chyba taka sytuacja jest najmniej niebezpieczna? A co mają robić chorzy w wolnym od leżakowania czasie, gdy pada deszcz? Do pokoju wejść nie wolno, w świetlicy mało miejsc, na korytarzu stać nie wolno. Ale można chodzić po schodach, więc czy mamy chodzić godzinami po schodach, bo nie wolno stać i rozmawiać? Dojdzie do tego, że ludzie wzorem japońskim, stojąc w miejscu, będą poruszać nogami udając marsz.

I jeszcze jedna sprawa, panie doktorze, Gotów jestem stosować się do najbardziej ostrego regulaminu pod warunkiem, że będzie on obowiązywał wszystkich. Jeśli natomiast chociaż jedna osoba będzie poza regulaminem, to ja będę drugi!

Pielęgniarka chciała usunąć mnie z korytarza, podczas gdy równocześnie w uprzywilejowanym dwuosobowym pokoju siedzą mężczyźni i kobiety, grają w karty i robią przyjęcia towarzyskie przy czarnej kawie. Dlaczego mam być inaczej traktowany?

My też na „szóstce” tworzymy grupę bliskich kolegów i koleżanek, więc chcę pana prosić, aby wolno nam było usiąść przy stole stojącym na korytarzu i wypić małą kawę przygotowaną przez nas w kuchence oddziałowej.

– Dobrze – odpowiedział doktor – wydam pielęgniarkom odpowiednie zarządzenie.

Jeśli chodzi o incydenty z pielęgniarkami – mówił dalej doktor-to trzeba też mieć trochę wyrozumiałości. To są młode dziewczęta. Wiele z nich jest ze wsi i przyszły pracować po półrocznym kursie Czerwonego Krzyża, Mamy dużo etatów, ale brak wyszkolonych dyplomowanych pielęgniarek. Musimy zadowolić się takimi, jakie nam przysyłają. Niektórym ta odrobina władzy, jaką otrzymały, uderza do głowy i nie zawsze potrafią postępować zgodnie z logiką. A chorzy też często ponoszą winę, bo pozwalają sobie na daleko idącą poufałość wobec personelu.

Ludzie są zdenerwowani, Wpływa na to stan zdrowia. Niektórzy leżą miesiącami i mimo kuracji stan ich ciągle się pogarsza. Sytuacja staje się ciężka, bez perspektywy poprawy, Konieczne leki nieraz też bardzo ujemnie wpływają na system nerwowy pacjenta. Podczas takiej kuracji człowiek doznaje uczucia, że nie mieści się w sobie! U niejednego choroba staje się przyczyną komplikacji życiowych, związanych z pracą i życiem rodzinnym, Nic dziwnego, że w tych warunkach rodzą się konflikty.

Gdy na miejsce wypisanego przychodzi nowy pacjent, starzy obserwują go od pierwsze j chwili, Czy to dorzeczny człowiek, czy będą z nim kłopoty?

Oto mamy nowego pacjenta. Przyjechał w towarzystwie trzech osób, które odprowadziły go do sanatorium. Dwie skórzane walizy, z których wyjmuje jedwabne pidżamy i bieliznę. Do szafki loduje masę prowiantu. Polędwica, szynka, jajka, masło, czekolada, pomarańcze, puszki z sokiem cytrynowym i wiele innych produktów, Z nikim się nie przywitał. Nie powiedział nawet „dzień dobry”.

Gdy wyszedł na korytarz porozmawiać i pożegnać się z odprowadzającymi, w pokoju nastąpiła wymiana zdań:

– Co o nim powiecie?

– To facet z typu: „hrabiowskie dziecko”.

Rozpoczął „popis” już w czasie popołudniowego leżakowania. Gdy już wszyscy byli w łóżkach, lecz jeszcze rozmawiali, po pięciu minutach nasz „Szpagat” po raz pierwszy przemówił;

– Proszę przestać rozmawiać, teraz obowiązuje cisza i ja chcę spać. Regulaminowo miał rację, ale zawsze chorzy rozmawiają jeszcze kilka chwil, zanim nastąpi całkowita cisza.

Żaden nie odpowiedział, ale rozmowa trwała jeszcze kilka minut.

Całą noc okna w pokoju są otwarte. Ten, kto rano pierwszy wstaje, Zamyka okno i idzie się myć. Gdy wstają inni, w pokoju już jest ciepło. chodzi o to, żeby nie wychodzić z ciepłego łóżka, gdy jeszcze jest zimno. Wielu chorych otrzymuje posiłki w pokoju. Gdy okno jest otwarte, śniadanie szybko stygnie. W czasie obowiązującego leżenia i w nocy okna są otwarte, nawet gdy jest mróz,

Następnego rana wstałem pierwszy, zamknąłem okno i poszedłem do umywalni. Gdy wróciłem, wszyscy byli już ubrani, śniadanie stoi na stole, a w pokoju zimno jak w psiarni. Spojrzałem – okno otwarte na całą szerokość.

– Kto otworzył okno?

– Ja – odpowiada „Szpagat”. Siedzi na łóżku pod kocami, na sobie ma kożuszek, na głowie wełnianą czapkę i zajada swoje produkty.

– Na czas śniadania zawsze zamykamy okna – informuję.

– No, to nie będziemy teraz zamykali. Muszę mieć świeże powietrze.

– Źle pan zaczął swój pobyt w tym pokoju – mówię. – Wczoraj wrzasnął pan, żeby nie rozmawiać, bo to panu przeszkadza. Dzisiaj podskakuje pan przeciwko wszystkim i otwiera okno, bo panu tak wygodnie. Nie umyty, w kożuchu i czapce opycha pan w łóżku śniadanie. My musimy wstać, umyć się, przebrać i usiąść do śniadania, a w pokoju zimno i żaden nie ma zamiaru zaziębić się dla pana przyjemności. Zamykam okno, a panu nie radzę otwierać.

– Co? Straszy mnie pan? Takich jak pan to ja się jeszcze nie boję.

W tym momencie przestałem nad sobą panować.

– Nie myśl, że potrafisz nas sterroryzować! Tak będzie, jak chce większość, a jeśli się to nie podoba, to proś szybko o przeniesienie do innego pokoju!

„Szpagat” więcej się nie odezwał,

Zastosował się jednak do naszego układu kolektywnego życia w pokoju. Po kilku dniach już „rozkręcił się”, rozmawiał, ale bez względu na to, jaki był temat rozmowy, zawsze znalazł okazję, żeby psioczyć na komunistów i na ustrój.

Pomagał mu w tym inny chory, Edek, który od kilku dni mieszkał z nami. Przeniesiony został do nas z innego pokoju z powodu awantur i kłótni z chorymi.

Gdy tak w duecie zaczynali psioczenie, nie wytrzymywałem i podejmowałem z nimi dyskusję. Ale jak można dyskutować z ludźmi zaślepionym nienawiścią do wszystkiego, co nie jest przedwojenne, zagraniczne? Do wszystkiego, co nazywamy obecną rzeczywistością?

Za moje „czerwone” stanowisko Edek mnie ochrzcił w odwecie: „czerwoną burżuazją”. Niech się cieszy.

Edek ma swój aparat radiowy. Gdy nadawano piosenki rosyjskie, „Szpagat” wrzasnął:

– Zgaś radio, nie mogę słuchać tych dzikich melodii!

– To wsadź pan watę w uszy – bo my chętnie słuchamy i nam się podobają – powiedziałem.

Gdy za chwilę zaśpiewano „czastuszki”, „Szpagat” kwiknął, podskoczył na łóżku i zasłonił uszy rękami:

– Wyje, jakby ją kto zarzynał. Słyszycie? Nienawidzę ich…

– Panie, uspokój się pan do cholery! – powiedziałem. – Wolno panu nienawidzić, ale nie musi pan narzucać nam bez przerwy tego, co pan lubi i czego pan nie lubi! Każdy z nas ma swoje zdanie.

Skąd się u pana bierze tyle nienawiści? Może jaki Ruski niechcący nadepnął panu na odcisk?… Ja patrzę na te sprawy inaczej. Gdyby nie oni, może by dawno nas nie było. Niemcy zniszczyliby nas tak jak Żydów. Nie wiem, co pan robił w czasie okupacji. Ja siedziałem całą wojnę w obozie koncentracyjnym i na pewno, gdyby nie „Wańki”, już by mnie nie było wśród żyjących.

Chciałbym wiedzieć, kto pan jest, co pan robił w czasie wojny i co pan robi teraz? Po żarciu i ubraniu widzę, że powodzi się panu lepiej niż każdemu z nas. A czy przed wojną, chorując na gruźlicę, moglibyśmy leczyć się tak jak teraz? A kto stwarza panu warunki do leczenia? Ta znienawidzona przez pana władza komunistyczna!

– Gdybym miał teraz to, co miałem przed wojną i w czasie okupacji odpowiedział „Szpagat” – to mógłbym się leczyć prywatnie tam; gdzie bym chciał i na pewno lepiej, niż mnie teraz leczą.

– Ach tak, arystokrata! Życie według zasady: „Wszystko dla mnie. reszta niech zdycha”… Co do mnie, przed wojną nic nie miałem. W czasie okupacji, gdy pan robił majątek, ja z głodu jadłem surowe zielsko i łupiny od kartofli. Pan chętnie by się zgodził, żeby okupacja trwała wiecznie… Ile to możliwości dla ludzi bez charakteru. Żałuje pan, że okupacja się skończyła, prawda? A wszystkiemu winni komuniści?

Dyskusja zakończyła się w najmniej oczekiwany sposób.

Do rozmowy wtrącił się Edek, mówiąc z zacietrzewieniem:

– Zrozumiałe, że wolałbym okupację niemiecką, niż…

– Ach ty!!! – Wrzasnąłem i poderwałem się z łóżka. Nerwy grały, bo byłem właśnie po nowej porcji antybiotyków. W pasji przestałem liczyć się ze słowami. Wszyscy umilkli, a dwóch kolegów przykryło głowy kocami, nie chcąc patrzeć na to, co za chwilę nastąpi. Jestem starym obozowcem i na pewne rzeczy mam nieobliczalne reakcje… Edek skulił się w łóżku i nie odzywał się. Byłem półprzytomny, przed oczami migały mi czerwone płaty, czekałem tylko na jakiś jego ruch czy słowo, które pozwoliłoby na rozegranie partii do końca. Ale to nie nastąpiło. Usiadłem na łóżku.

Dalsze godziny leżenia w naszym pokoju upłynęły w kompletnej ciszy. Nikt nie wypowiedział słowa.

Następnego dnia postanowiłem dowiedzieć się, kim są Edek i „Szpagat”. Chodziłem, pytałem i dowiedziałem się.

„Szpagat” posiada prywatny sklep odzieżowy. W czasie okupacji miał kilka dużych sklepów.

Ojciec Edka był pułkownikiem w Korpusie Ochrony Pogranicza na granicy polsko-rosyjskiej. W 1939 roku, gdy wybuchła wojna, Edek miał osiemnaście lat. Przeszedł to i owo. Był w armii Andersa do końca wojny

Wieczorem, gdy wszyscy byli w pokoju, Edek przeprosił mnie. Mówił, że to, co wczoraj powiedział, wymknęło mu się, że co innego miał na myśli, a wyszło inaczej.

– Przecież ja nic o Niemcach nie mogę powiedzieć – mówił. -Przez całą wojnę z bliska widziałem tylko trzech Niemców, których we Włoszech na patrolu wzięliśmy do niewoli. Gdybym był w kraju; gdybym widział i przeżył to, co ty przeżyłeś, pewno bym tak myślał, jak ty, i tak samo reagował… Ale od tego dnia ochrzciłem go „białogwardzistą”.

I tak w jednym pokoju, jednakowo chorzy, leżeli „czerwony burżuj” i „białogwardzista”.

Pan Zbysio to student medycyny. Już po dyplomie, ale jeszcze bez praktyki. Spokojny, przeraźliwie poważny, z nikim nie rozmawia.

Stałym tematem rozmów w pokoju, aż do znudzenia, są sprawy choroby i leczenia. To też swoista psychoza sanatoryjna. Każdy opowiada przebieg swojej choroby i leczenia. Każdy radzi innym. Gdy doktor proponuje choremu operację, od razu znajdzie się kupa doradców. Jedni namawiają, inni odradzają.

– Lekarze, jak tylko zobaczą dziurkę w płucu, zaraz proponują operację – zabiera głos któryś. – A wiecie, dlaczego? Bo im płacą osobno premię za każdą operację!

Pan Zbysio zabrał głos i wyjaśnił, że to są plotki. Chirurdzy mają pensję tak jak inni lekarze i za operacje nikt im dodatkowo nie płaci.

– Napisz do lekarza – radzi inny chory – który leczy własną metodą i lekami własnej produkcji. Podam ci adres, a on przyśle zioła i zastrzyki. To dość drogo kosztuje, ale daje dobre wyniki. Ja też się u niego leczę – mówi i czuję się dobrze po tych lekach…

– To po co przyszedłeś do sanatorium? – pytam.

– Do sanatorium przyszedłem odpocząć – wykręca się tamten.

– Chłopie! – mówię. – Gdyby te leki faktycznie były takie skuteczne, ludzkość by takiego faceta ozłociła, zrobiłby majątek bez potrzeby sprzedawania leków indywidualnym głupcom takim jak ty!

No cóż, przysłowie- mówi: „Tonący brzytwy się chwyta”. Jak któremu medycyna nie pomaga, to idzie do znachorów i szarlatanów, przez pewien czas żyje złudzeniem, a jak kiepsko z „miechami”, wtedy znów do sanatorium…

Niejeden w ten sposób przyspieszył swój koniec.

Kobiety w sanatorium to wieczny konflikt. Jest ich mniej niż mężczyzn, więc… bardzo się cenią. Urządzają rewie mody. Są takie, które przebierają się kilka razy dziennie.

Przed pawilonem awantura. Przyjechał mąż pacjentki. Znalazł w jej torebce pięknie podpisaną fotografię mężczyzny. Przyjechali z kolegą, by, sprawić wycisk facetowi, a żonę zabrać do domu. Owa żona, młoda, przystojna kobieta, nie chce wyjść z pokoju, a inne chore tłumaczą przybyłym, że to pomyłka… Podchmielony mąż zaczął się użalać na swój los.

– Patrzcie, panowie, co ona wyprawia. Chora jest. Wszystkiego sobie odmawiam, żeby tylko dla niej było. Ubrana chodzi jak lalka. To ja po to ją ubieram, żeby mogła sobie łatwiej kogoś poszukać! Dziecko jest w domu, opiekuję się dzieckiem. Ja ciężko pracuję – mówi, pokazując spracowane ręce – nie ubiorę się, nie piję… Dzisiaj wypiłem z żalu, ale daję wam słowo, wcale nie piję. A wszystko po to, żeby ona…

– A może pan się myli? – zapytał kolega.

– Nie mylę się. Dostałem listy od chorych z sanatorium. W jej torbie Znalazłem tę fotografię. Patrzcie – mówi, pokazując fotografię znanego nam kuracjusza – co on napisał. Starczy…

Po kilku minutach przyszedł wezwany telefonicznie milicjant i zabrał obydwóch „na przechowanie” do wytrzeźwienia.

– Widzisz, jakie są baby – mówi kolega.

– Nie tylko baby – odpowiedziałem – chłopy też ponoszą dużą winę spójrz na tę sprawę. On robotnik, może nawet dobry mąż i ojciec. Ona niczego babka, i też w domu mogła być dobrą żoną. Przychodzi do sanatorium, a tu zaczynają wokół niej krążyć podskakiwacze. Jakiś pan inżynier czy pan doktor chce mieć babkę do rozrywki i „miłości”. Gada babie niestworzone rzeczy, jaka to ona piękna, jaka mądra, jaką to ona mogłaby zrobić karierę – i kobiecie wkrótce się wydaje, że zmarnowała los, żyjąc tyle lat z robotnikiem. Zaczyna wierzyć, że stworzona została, aby żyć we własnej willi, z samochodem, otoczona rojem wielbicieli z „lepszych sfer”… Błyszczeć jak gwiazda… A później przychodzi rozczarowanie gwiazda spada na ziemię i boleśnie się rozbija. Kończą się marzenia, a zaczyna rzeczywistość. Mąż się już dowiedział i baba będzie miała piekło w domu. Błyśnie taki facet kobiecie w oczy jak magnezją, oślepi wizją pięknego życia, a później wyjeżdża i tyle go widziała.

Sanatorium było widownią niejednej awantury małżeńskiej. Było i tak, że żona tłukła parasolką kuracjuszkę, która uwodziła jej chorego męża. Parka się dogadała i zamierzała po skończonej kuracji wyjechać razem. On chciał zostawić żonę z dzieckiem, a ona męża z dzieckiem. Interwencja żony pomogła. Oboje zostali wypisani, a że nie mieli mieszkania, każde wróciło do swojego domu…

– Czterech nie będę rwała, może być krwotok – upierała się dentystka. I,

– To ja pani nie zejdę przez tydzień z fotela – odpowiadam. – Nie będę rwała czterech. Najwyżej dwa.

Przychodziłem dwa razy w tygodniu. Na jednej wizycie rwała, na następne j plombowała inne zęby – i tak na zmianę. Umowa przewidywała, że zanim usiadłem na fotelu, opowiadałem kilka „kawałów”. Wesoło było.

Wesoło było też, gdy czekałem w kolejce na wizytę, a ktoś pchał się poza kolejką. Po kilku konfliktach, gdy dentystka widziała, że czekam na korytarzu, nikogo nie przyjmowała poza kolejnością.

– Danusia! Nie właź bez kolejki! -zawołałem, widząc koleżankę, która nie zważając na to, że za drzwiami czekają trzy osoby, wchodzi do gabinetu.

– Ja nie po poradę, chcę się tylko coś zapytać – odpowiedziała i już wchodzi do środka. Po pięciu minutach zajrzałem, żeby zobaczyć, jak to ona się pyta, że tak długo to trwa. Przecież się nie jąka.

Danusia siedzi na fotelu dentystycznym”

– Mówiła pani, że idzie zapytać tylko o coś – powiedziałem głośno, przechodząc na formę „pani”, mimo że mówiliśmy sobie po imieniu. Dokąd tak spieszno, że nie może pani zaczekać tak jak inni? A pani dlaczego przyjęła bez kolejności? – pytam dentystkę.

– Mówiłam, żeby zaczekać albo przyjść później – mówi dentystka do Danusi – bo on – pokazuje na mnie – siedzi na korytarzu i zrobi dziką awanturę.

– Czy pani uważa, że nie mam racji? – zapytałem. – Gdzie toto się śpieszy, że nie może zaczekać? Na ryby? Jeśli komu się spieszy, niech poprosi tych, którzy czekają. Czasu mamy dość, mogę czekać, ale niech ona zobaczy, że tam czekają ludzie, a nie przedmioty, z którymi nie musi się liczyć. Jestem zwolennikiem porządku, ale jeśli jest bałagan, to potrafię sam narobić bałaganu za kilka osób!

Zły wyszedłem na korytarz i czekam na przyjęcie.

Stałem pierwszy do wejścia, gdy znów mężczyzna; mijając nas, chce wejść do środka.

– Pan do kogo? – zapytałem zagradzając sobą drzwi. – Do dentystki!

– A my to pan myśli, że stoimy w kolejce po dorsze?

– Mam prawo, jestem lekarzem – odpowiada i znów się pcha.

– A ja jestem woźnym z awansu społecznego, a że stoję pierwszy, to pierwszy we jdę. Lekarzem jest pan u siebie w pracy, a w sanatorium jest pan takim samym pacjentem jak ja.

Moim zdaniem, prawie wszystkie moje przygody i przypadki to przeważnie wynik tego, że nie pozwalam się lekceważyć, zepchnąć na gorszą pozycję.

I tak zbliżał się dzień wypisu.

Gdy po zwolnieniu chorobowym przyszedłem do pracy, dyrektor wezwał mnie do siebie. Długo patrzył, myślał, zastanawiał się, zanim zapytał:

– Czy pan jest groźny dla otoczenia?

– Czasem tak, jak ktoś włazi mocno na odciski… – odpowiedziałem, udając, że nie wiem, o co chodzi.

– Nie o to pytam – prostuje dyrektor – chodzi mi o pana stan zdrowia. Czy pan nie prątkuje, czy nie będzie pan zarażał pracowników?… Pracownicy przychodzili do mnie w tej sprawie. Mówią, że boją się pracować razem Z panem. Miał pan być w sanatorium dwa miesiące, był pan dłużej, więc uważają, że musi być z pana zdrowiem źle, no i boją się. Przecież może pan przynieść od lekarza zaświadczenie, że pan nie prątkuje!

– Nie przyniosę.

– Ale dla świętego spokoju mógłby pan przynieść – radzi dyrektor.

– A jeśli doktor napisze, że jestem prątkujący, to co – zwolnicie mnie z pracy? Niech,zwalniają się ci, którzy się boją, znajdą pracę w innej instytucji. Lecz jeśli ja odejdę, to już pracy nigdzie nie znajdę… Ci bojący się nie mają pojęcia, ilu ich znajomych choruje na gruźlicę. hardziej powinni obawiać się tych ukrytych, nie leczących się gruźlików. Taki, który wraca z sanatorium, to wyleczony luli zaleczony. Z siedliskami prątków najczęściej zetknąć się można w zatłoczonym tramwaju, w kinie lub w natłoczonej knajpie. Tych miejsc niech się boją i unikają.

Dyrektor przerwał mi:

– To przyniesie pan takie zaświadczenie?

– Nie!…