39206.fb2 Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

7 KTO WINIEN?

– Kiedy pan „nabrał wody”? – zapytał doktor po prześwietleniu, następnego dnia po przyjściu do sanatorium, w styczniu 1956 roku.

– Jest płyn? – zapytałem zdziwiony. – Nic o tym nie wiedziałem. W ostatnich dniach przed przyjściem gorączkowałem trochę, ale nie myślałem, że to płyn…

– Będziemy się starali wysuszyć – mówi doktor.

– A jak się nie uda? Potrafiłbym sam zlikwidować… – W jaki sposób?

– Wódką. Już trzy razy tym sposobem likwidowałem płyn.

– Jeśli pan już dobrze wie, możemy pogadać. Tak. Alkohol ma to do siebie, że pochłania płyny – mówi doktor. – Ale – dodaje po krótkiej przerwie: – tej metody lekarz nie ma prawa pacjentowi radzić. Potrzebna końska dawka. Pacjent napije się wódki, dostanie krwotoku i wysiadka. Kto wtedy będzie ponosił winę? Doktor, bo zalecił taką kurację.

W pokoje leżę na dodatkowym łóżku, tzw. przystawce. Pacjent, który tego dnia miał być wypisany, pozostał, ponieważ nastąpiło raptowne pogorszenie w jego stanie zdrowia. Wobec tego do pokoju wstawiono dla mnie dodatkowe łóżko. Było ono niższe i mniejsze niż normalne. Siatka była rozluźniona, spałem w nim jak w hamaku. Nie otrzymałem też szafki przyłóżkowej, bo już nie było na nią miejsca. Łóżko stało przy szafkach z ubraniami, więc gdy który chciał dostać się do szafy, musiał odsuwać moje łóżko.

Tym razem trafiłem w pokoju na „drętwe” towarzystwo. O kilka godzin wcześniej przyszedł do tego pokoju inny nowy chory, z zawodu kierowca samochodowy. Rozmawialiśmy tylko ze sobą, bo reszta żyła swoim życiem. Tamci leżeli razem już kilka miesięcy. Nieraz dobrą, innym razem złą stroną Życia w sanatorium jest to, że chorzy w pokoju się zmieniają. Jedni wychodzą, a na ich miejsce przychodzą inni. W pokoju zastać można samych równych i zgranych ze sobą chłopaków, a w ciągu miesiąca pięciu może wyjechać i na ich miejsce przyjdą „ciućmoki”, „gręzy” i „zgryzoły”. Tym razem trafiłem do „ciućmoków”.

Rozmawiali tylko ze sobą, a Janka-szofera i mnie nie dostrzegali. „Proszę, niech pan się poczęstuje ciasteczkiem”. „Czy pan czytał dzisiejszą gazetkę?” Wciąż tylko zdrobniałe słowa i tytułowania. Ale przecież z ludźmi trzeba żyć. Zacząłem włączać się do rozmów. Gdy pytałem o coś, odpowiadano mi zdawkowo w kilku słowach. Gdy włączałem się do prowadzonej rozmowy, udawali, że nie słyszą. „Czekajcie – pomyślałem jak wy mnie nie widzicie, to już postaram się, żebyście mnie poczuli”.

Każdy otrzymywał do własnego użytku nóż, widelec i łyżkę, które zabieraliśmy do stołówki. Do ich przechowywania otrzymaliśmy małe płócienne woreczki. Od czasu do czasu brałem coś do zjedzenia i sięgałem na przykład po nóż, lecz woreczek brałem za dno i sztućce wysypywały się na podłogę robiąc duży hałas. Wtedy zbierałem je i znów nóż lub łyżka wylatywały mi z ręki. Gdy raz podnosiłem celowo upuszczoną łyżkę-łyżka robiła najwięcej szumu-zwróciłem się grzecznie do „ciućmoków” pytając:

– Przepraszam, czy można zakląć?

– Nie, nie, nie, nie! – zawołali równocześnie.

– Szkoda. Myślałem, że chociaż będę mógł sobie powiedzieć to i to, i to – odrzekłem tak samo grzecznie, akcentując tylko ostatnie słowa…

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego większość drak mam z ludźmi „utytułowanymi”. Czyżby jakiś kompleks „antyinteligencki?” Myślę, że chodzi tu o co innego. „Utytułowani”, w specjalnych warunkach życia w gromadzie: obóz, sanatorium, trzymają się razem tworząc zwartą, solidarną grupę przeciw „obcym”. Obydwie strony patrzą na siebie nieufnie. Ale kiedy znikną podstawy nieporozumień, dopasowują się do siebie i poprzednia niechęć często zamienia się w przyjaźń.

Mnie samemu, ze względu na impulsywny charakter, najczęściej zdarzało się zaczynać dzisiejsze przyjaźnie z „utytułowanymi” od drak i „rozróbek”…

Powoli życie w pokoju zaczęło się stabilizować. „Pan redaktor” po trzech dniach zaczął ze mną rozmawiać, „pan inżynier” zaczął być nawet serdeczny. Tylko „pan major” ciągle mnie nie widział. Często leżał na wznak z rękami złożonymi na piersiach i godzinami nie ruszał się, tylko nieruchomym wzrokiem patrzył w sufit. Gdy jednego dnia tak patrzył, w sufit, żal mi się go zrobiło, więc żeby przerwać ten stan, zapytałem grzecznie:

– Co pan taki smutny, panie majorze? – Major poderwał się, usiadł na łóżku i wrzasnął z wściekłością: – A co to pana może obchodzić! Nie dość, że hałaśliwie się zachowuje, to jeszcze pyta: „Co pan taki smutny”.

Zgłupiałem na moment, ale już po chwili odpowiedziałem pytaniem:

– Czy zna pan warszawską przeróbkę bajki o myszce i żółwiu? – i nie czekając na odpowiedź zacytowałem: – „Żałowała myszka żółwia,, że w skorupce siedział. Mam cię w d…, łajzo głupia, żółw jej odpowiedział”. Teraz to samo – mówiłem dalej. – Ja do niego z sercem, a on do mnie z twarzą. Pożałuj takiego – to cię jeszcze opatyczy.

Wieczorem „pan redaktor” powiedział, że chciałby ze mną porozmawiać. Wyszliśmy na korytarz i „pan redaktor” prosił mnie, żebym się nie gniewał na „pana majora”. Jest to człowiek, który przeszedł tragedię życiową, ma zszarpane nerwy. Bardzo dobry człowiek, lecz leży już pół roku i zamiast poprawy okazało się w ostatnich dniach, że jest pogorszenie. Dlatego taki zdenerwowany.

– Nie mam zamiaru odgrywać się – odpowiedziałem – ale też więcej się do niego nie odezwę.

Po dwóch dniach, gdy byłem na badaniu, doktor zapytał, jak mi się żyje w moim pokoju.

– Nie bardzo – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Sztywne towarzystwo. W pokoju jestem tylko wtedy, gdy muszę. A najgorszy major. Opowiedziałem doktorowi przedwczorajsze nieporozumienie z majorem.

– Miałem zamiar odegrać się za ten wyskok, ale rozmawiałem z redaktorem i zrezygnowałem, chociaż wcale mnie nie przekonał. Że on nerwowy, bo chory! Cóż z tego! Tu nie ma ludzi zdrowych. Każdy jest chory. Każdy ma swoje przeżycia i każdy ma podstawę do tego, żeby być nerwowym.

– Nie miałby pan racji, gdyby mu pan dokuczał-odpowiedział doktor. Czy zna pan chociaż trochę jego życie? Jeśli nie, niech pan posłucha:

W 1940 roku dostał się do Anglii i przez całą wojnę był na stacji bombowców. Przed powrotem do kraju obiecano mu, że będzie pracował w lotnictwie. Pan rozumie chyba, czym dla lotnika jest samolot, latanie. Wrócił do kraju, za którym tęsknił, i do starej matki, która potrzebowała lego opieki. Wrócił w najgorszym okresie. Mógł nie wrócić, tak jak wielu innych, a matce mógł pomagać winny sposób. Po powrocie do kraju nie otrzymał pracy w lotnictwie. Matka wkrótce umarła. On zachorował na gruźlicę i jest poważnie chory. Leczymy go- lecz czynnikiem, który pomaga w leczeniu, jest dobry stan psychiczny i samopoczucie chorego. Jemu brak jest dobrego samopoczucia. No bo: pracuje w wielobranżowej spółdzielni Za 1200 złotych miesięcznie. Nie ma żadnej rodziny. Zajmuje pokój w lokalu wielorodzinnym – hałaśliwym, gdzie nie liczą się z jego osobą. W mieszkaniu są dzieci, więc z obawy przed zakażeniem gruźlicą starają się szykanami wygnać go z tego domu. Wkrótce skończy się okres chorobowy, więc obawia się, że mogą go zwolnić z pracy, a stan zdrowia uległ znacznemu pogorszeniu.

Czy to panu coś mówi? – i nie czekając na odpowiedź doktor mówił dalej:

– A teraz druga sprawa. Czytał pan zapewne, że lotnik, który rzucił bombę atomową na Hirosimę, zwariował. Nie mógł wytrzymać świadomości, że stał się przyczyną śmierci tylu ludzi. Major też latał i rzucał bomby na otwarte miasta, i wiedział, że każda bomba zabija ludzi, którzy jemu bezpośrednio nie zagrażają – kobiety, dzieci, starców. Żołnierz na froncie strzela i zabija w bezpośredniej walce tych, którzy jego chcą zabić – a ten rzuca bomby i widzi walące się domy, w których mieszka cywilna ludność. Nienawiść do wroga to jedna sprawa – a psychika człowieka to już inna sprawa i różne są reakcje ludzi na tę samą sprawę. Skąd pan może wiedzieć – zapytał doktor – czy wtedy, gdy on tak leży i patrzy w jeden punkt na suficie, nie myśli właśnie o tych, na których rzucał bomby? A może on swój obecny los i chorobę uważa za karę bożą. Co my możemy o tym wiedzieć? Czy nic nie powiedziała panu jego odpowiedź: „A co to pana może obchodzić?” Jego męczą sprawy, o których z nikim nie chce mówić- a to na pewno nie są tylko sprawy choroby; mieszkania, pracy…

– Przekonał mnie pan, doktorze – odpowiedziałem – zmienię swój stosunek do niego. To, co mi pan przedstawił, nie przyszło mi do głowy. – Widzi pan – dodał doktor – my mamy za mało czasu dla pacjentów.

Doktor powinien nie tylko rozpoznać chorobę i dawać leki. Powinien rozmawiać z chorymi. Chciałbym mieć chociaż dwie godziny w Tygodniu na rozmowę z każdym chorym, ale brak asystentów, a sam jestem zawalony różną papierkową, administracyjną, biurokratyczni robotą. Są problemy życiowe chorych, które mądry lekarz w rozmowie z chorym pozna, odpowiednią argumentacją potrafi stępić ostrze problemu, poprawi samopoczucie chorego i w ten sposób przyczyni się do szybszej poprawy jego zdrowia. Co się pan tak zamyślił? – spojrzał na mnie uważnie doktor.

– Zastanawiam się: kto winien? – odpowiedziałem.

Z majorem stosunki układają się coraz lepiej. Przez pewien czas unikałem bezpośrednich rozmów, żeby nie doprowadzić do nowych zadrażnień. Przekonał się do mnie z okazji drobiazgu.

Zauważyłem, że major ma kilka angielskich książek, które czyta „na okrągło”. Czyta książki z biblioteki sanatoryjne j, ale każdego dnia czyta też książki angielskie, żeby, jak mówi, nie zapomnieć języka. Wtedy wpadłem na pomysł: napisałem do znajomej, która jest tłumaczem języków obcych, żeby przysłała kilka dobrych, jej już niepotrzebnych angielskich książek, zaznaczając, że zwrotu nie będzie. Po tygodniu przyszła paczka z czterema książkami.

– Czytał pan to? – zapytałem podając majorowi książki.

– Nie czytałem – odpowiedział uradowany, przeglądając tytuły. -To są bardzo dobre książki. W jaki sposób pan je zdobył?

Patrząc na jego zadowolenie, pomyślałem, że dla tego widoku warto było ponieść dużo większy trud, żeby te książki zdobyć.

Po kilku dniach major zwraca mi książki z podziękowaniem.

– Niech pan je zatrzyma. Ja w te książki mógłbym pięć lat patrzeć i też nic bym nie zrozumiał.

Od tego czasu z majorem żytem w idealnej zgodzie. Wkrótce został wypisany, żeby w swojej instytucji nie stracić prawa do dalszego leczenia sanatoryjnego.

Rano wezwano mnie na prześwietlenie. W gabinecie rentgenowskim cała grupa lekarzy z innych oddziałów..

– Jest płyn? – zapytałem, gdy już mnie oglądali pod rentgenem. – Sucho – odpowiedział doktor.

Zapytałem ordynatora, co mogło być przyczyną powstania płynu. Nie zmokłem, nie zaziębiłem się, więc skąd płyn?

– Rozpuszczamy odmę. Już trzy miesiące nie dopełnialiśmy. Przez trzy lata płuco przyzwyczaiło się do odmy. Teraz, gdy nie dopełniamy, płuco się rozpręża, następuje podrażnienie tkanek.i… płyn. Ale-płynu już nie ma, więc wszystko skończyło się dobrze.

Dzisiaj wyjechał „pan redaktor”. Nareszcie skończyło się niewygodne leżenie na przystawce. Przystawka jest złem koniecznym, więc gdy zwalnia się łóżko, przystawkę się likwiduje. Redaktor wyjechał po południu, w czasie gdy już na oddziale nie było lekarzy. Po powrocie z kolacji spostrzegłem, że na zwolnionym łóżku jest już czysty pościel.

– Kto położył pościel? – zapytałem. – Przecież ja się przenoszę na to łóżko, a pościel moja jest jeszcze czysta – przedwczoraj zmieniana.

– Była siostra oddziałowa – informuje Janek – i powiedziała, że ty zostajesz na przystawce, a na to łóżko przyjdzie inny, nowy pacjent.

– Niech sobie mówi – odpowiedziałem – ja się przenoszę. Od kiedy to tak jest, że nowy idzie na normalne łóżko, a stary zostaje na przystawce!

Swoją pościel przełożyłem na wolne łóżko, a świeżą pościelą posłałem ładnie przystawkę.

– Chciałbym zobaczyć tego „proteganta”, koło którego tak wszyscy skaczą!

Po południu przyszedł nowy kuracjusz. Młody, sympatycznie wyglądający chłop.

Z początku, w związku ze sprawą łóżka, odnosiliśmy się do niego z pewną rezerwą, lecz po kilku dniach już się zżyliśmy i okazało się, że jest to równy, charakterny chłopak. Był sekretarzem Komitetu Powiatowego partii. Gdy powiedziałem o historii z przystawką, wybuchnął oburzony:

– Kto ich o to prosił! Co oni wyprawiają! Ja nie chcę żadnych przywilejów. Chcę być traktowany tak jak inni chorzy. Ludzie mówią nieraz, że partyjni mają różne przywileje. To inni stwarzają nam przywileje, tak jak w tym przypadku, często wbrew naszej woli.

W najbliższy czwartek jeden pacjent z naszego pokoju wyjechał do domu. Zenek – ten nowy z przystawki – przeniósł się na wolne łóżko, a przystawka została zlikwidowana.

Zenek często wychodzi na miasto bez przepustki. Leży pierwszy raz, więc jeszcze nie zna „chodów”. Pokazałem mu, którędy ma wychodzić i jakimi drogami chodzić, żeby nie nadziać się na naszych lekarzy lub pielęgniarki.

Pewnej niedzieli Zenek wyszedł rano i nie wrócił na popołudniowe leżakowanie. Denerwowaliśmy się, że go nie ma, ho dyżur miał lekarz, który zawsze kontrolował, czy wszyscy chorzy są w łóżkach. Tego dnia też nie wyłamał się z zasady. Gdy wszedł do naszego pokoju -brakowało tylko Zenka.

– A ten gdzie jest? – zapytał, zdejmując z poręczy łóżka ramkę z kartą gorączkową.

– Przed chwilą gdzieś wyszedł – odpowiedziałem spokojnie. – W pidżamie – dodałem, bo już przedtem na krześle przy jego łóżku zawiesiłem swój drugi garnitur, a pod łóżkiem stały pantofle innego kolegi.

Gdy doktor zapisał nazwisko Zenka i wyszedł z pokoju, nastąpiła szybka narada.

– Trzeba go ratować – mówię. – Jeśli nie wróci do czwartej, ktoś z nas musi się odmeldować za Zenka. Ale kto to może zrobić? Ja nie mogę, bo z tym doktorem miałem kiedyś drakę na zebraniu kuracjuszy i on mnie dobrze zna, a poza tym ja odpowiedziałem, że wyszedł.

– Edek! – mówię do młodego wysokiego chłopaka, który w naszym pokoju mieszkał dopiero od dwóch tygodni. – Jeśli się nie boisz, to idź ty. Ciebie on nie zna i Zenka nie zna, przecież nie będzie legitymował. Jak był w pokoju, to ciebie nie widział, bo leżałeś przykryty, nosem do okna.

Po skończeniu leżakowania Edek poszedł do pokoju lekarza dyżurnego. Po kilku minutach wrócił i opowiedział, jak załatwił sprawę.

– Podobno pan doktor mnie zapisał? – zapytał.

– Tak, zapisałem pana – odpowiedział doktor – bo nie było pana w pokoju.

– Wyszedłem na chwilę do ustępu.

– To dlaczego nie zameldował się pan u mnie zaraz po powrocie?

– Koledzy mi mówili, ale myślałem, że wariata chcą ze mnie zrobić, bo tylko chwilę nie było mnie w pokoju. No i nie wierzyłem im, bo przecież pan doktor nigdy przy niedzieli nie kontroluje. Dopiero teraz zapytałem kolegów z innych pokoi i potwierdzili, że była kontrola, dlatego przyszedłem.

– Dobrze – odpowiedział doktor. – Jak pana nazwisko?

– Podałem imię i nazwisko Zenka – mówi Edek – a doktor wykreślił je z listy, na której było kilkanaście nazwisk.

– Nic by mu nie zrobili – dodałem od siebie – powiedziałby, że przyjechała rodzina i siedział z nimi w świetlicy, a nasz doktor nie przeprowadzałby dochodzenia. Ale po co ma się tłumaczyć. Dobrze jest, jak jest.

Ostatki. Wiadomo, że od podwieczorku już będzie wesoło. Chorzy przebierają się i spacerują po całym terenie sanatorium. Przebieranie się to już domena kobiet. Widać z tego, że mają większe poczucie humoru. Oto już idzie pierwsza grupa..Ślubna para. On – młody, szczupły, w czarnym garniturze, ona, ubrana na biało, z masą wstążek i kokard przypiętych do sukni, niesie bukiet sztucznych kwiatów. Za nimi idzie cała gromada chorych. Wszyscy roześmiani, starają się rozpoznać „przebierańców”.

„Młodzi” z przeraźliwą powagą chodną po oddziałach i wstępują do każdego pokoju.

Druga grupa przebrała się za Cyganów. Ci też chodzą po pokojach. Jeden gra,.na nosie”, drugi tańczy, a stara Cyganicha, z dzieckiem w chustce, trzyma karty w ręku i podchodząc do każdego mówi: „Powróżyć, panoczku, każ sobie. Wróżka kabalarka karty stawia. Karta nie kłamie – karta prawdę powie. Czeka cię wielkie szczęście z blondynką, wieczorową porą. Tylko nie daj się złapać na męża, panoczku”.,

Na kolację do stołówki przyszła starsza dystyngowana dama. Siwa, w dziwnym kapeluszu na głowie, jaskrawo ubrana. W uszach olbrzymie kolczyki w kształcie koła, na szyi korale, a na każdym palcu po dwa pierścienie. Z powagą siedzi przy stole i z ciekawością rozgląda się po sali, tak jakby była tu pierwszy raz. Ma wygląd bogatej ciotki z Ameryki, ekstrawaganckiej starej panny z małym „kotem” w głowie.

Wiele osób zapomniało, że to ostatki, i z ciekawością obserwuje „starszą panią”. Ludzie rzucają sobie ukradkiem porozumiewawcze spojrzenia. Podchodzą do innych stolików i pytają, kto to jest.

– Ciotka z Ameryki tej chorej, która siedzi obok – padają odpowiedzi. – Przyjechała odwiedzić ją w sanatorium, bo; za kilka dni z powrotem wraca do Ameryki.

Sprawa wyjaśnia się po kolacji, gdy,,starsza pani” w towarzystwie młodej, chorej kuzynki i jej koleżanek zwiedzała sanatorium. Pierścionki, które miała na palcach zebrane zostały od chorych z całego oddziału i one najbardziej wprowadzały w błąd, bo widać było, że to nie sztuczna biżuteria, lecz szlachetne kamienie oprawione w złoto.

Tuż przed dzwonkiem na nocną ciszę na nasz oddział wchodzi jakaś koszmarna procesja. Ciemne pasiaste stroje, pomalowane twarze, włosy upięte na fantastyczne sposoby. Jedna z kobiet ma dużo cienkich warkoczy opadających na twarz. Druga związała taśmą włosy na czubku głowy i teraz sterczą do góry na wysokości 20 centymetrów, a na końcu pędzel. Inna uczesana na topielicę. Jeszcze innej twarzy wcale spod włosów nie widać. I tak wszystkie jednakowo ubrane, a każda z inną fryzurą; idą milcząco, „gęsiego”, jedna za drugą i każda coś niesie w rękach. Jedna szczotkę, inna basen, następna wiadro, ścierkę, kwiatek w doniczce, poduszkę, a idąca na przedzie niesie transparent, na którym dużymi literami wypisano: „Tworki mają urlop”.

Gdy dochodziły do końca oddziału, zza zakrętu ukazał się lekarz dyżurny. Kobiety zatrzymały się. Stoją milcząc przytulone do ściany.

– Co się dzieje? – pyta doktor. – Co panie tu robią?

A ta pierwsza nic nie odpowiada, tylko podsuwa doktorowi transparent do przeczytania.

– Proszę iść do siebie na oddział – rozkazuje doktor. – Za chwilę dziesiąta, czas do łóżek.

Milcząc, wolno ruszyły z powrotem. Doktor szedł obok, a ta z przodu wciąż podsuwała doktorowi transparent z napisem „Tworki mają urlop”.

Była to milcząca manifestacja przeciw otrzymanym tego dnia nowym pidżamom. Wszystkie pidżamy były jednakowe: w czarne, brązowe, ciemnozielone i granatowe paski.

Manifestacja pomogła. Po kilku dniach pidżamy wymieniono na jasne, a te czarne, cmentarne, rozdzielono po wszystkich oddziałach, jako rezerwę.

Nie na tym jednak zakończyły się występy ostatkowe. Spałem już, gdy ktoś krzyknął głośno: – Chłopaki! Patrzcie!

Obudzony, spojrzałem – a na środku pokoju jakiś potwór w sukni, o ludzkich, lecz przesadnych kształtach odstawia taniec duchów.

– Łapcie ją! – krzyknąłem i już wyskakuję z łóżka. Ale „duch” był szybszy i zniknął w otwartych drzwiach.

W pokoju ogólna wesołość. Zgadujemy, która to taka odważna. Wreszcie umawiamy się, że czas spać, ale gdy tylko nastąpiła cisza, znów zjawił się „duch”, by wyprawiać swoje „piekielne harce”. Przychodził jeszcze dwa razy, lecz nie dał nam się złapać. Następnego dnia koleżanka przyznała się, że to ona chciała nas nastraszyć.

– Miałabyś lepszego stracha, gdyby się nam udało cię złapać – mówiliśmy.

– Taką możliwość przewidywałam, dlatego miałam na sobie kilka sukienek, spódnic i sześć par majtek, każda para przypięta agrafkami do innej sukienki.

Trzy dni przebywał w naszym pokoju szesnastoletni Antoś. Cichy, Spokojny, prawie melancholik, bardzo chudy. Stan zdrowia – ciężki.

Często przychodzi do niego ojciec. Rozmawiał z nami, prosząc, żeby otoczyć chłopca opieką, bo Antek jest w okresie silnej depresji i on boi się, że syn może próbować popełnić samobójstwo. Przez te trzy dni chłopcu było u nas dobrze. Staraliśmy się, żeby w pokoju zawsze był ruch i humor, żeby nie miał czasu myśleć o „głupich” sprawach… Czwartego dnia przeniesiony został do pokoju dwuosobowego. Stało się to dlatego, że w naszym pokoju nie było umywalki i kranów. Po badaniach zdecydowano, że trzeba Antosiowi założyć dren, który łączy się specjalną aparaturą z kranem. Tak więc Antoś pozostał teraz z drugim, również ciężko chorym i ze swoimi myślami. Odwiedzałem go często, a dwa, trzy razy w tygodniu ze Zbyszkiem-gitarzystą chodziliśmy zabawiać ich muzyką i śpiewem.

Antoś na swoje lata był bardzo poważny i ta powaga była głównym niebezpieczeństwem. Chorował już dziesięć lat i zdawał sobie sprawę, że nie. zdoła się już wyleczyć.

– Powiedzcie mi – mówił – na co takie życie? Pięć lat spędziłem w sanatoriach, a nic się nie polepsza, przeciwnie, jest coraz gorzej. Przecież ja i tak nie będę żył, a tylko niepotrzebnie się męczę… Nie wiem, dlaczego ludzie mają takie przywiązanie do życia. Męczy się taki, ale chce żyć, wiedząc, że już nic go nie uratuje. Kosztem wielkich cierpień stara się przedłużyć życie chociaż o kilka tygodni, kilka dni, a nawet kilka godzin. Wierzą w cuda. Warto byłoby pocierpieć, gdybym wiedział, że czekam chwili wynalezienia leku, który potrafi całkowicie wyleczyć gruźlicę. Ja już mam dosyć wszystkiego. Następnym razem urządzę tak, że mnie nie odratują.

– Niemądry, co ci chodzi po głowie! – mówiłem. – Widziałem już ciężej chorych. Leczyli się, wyszli z sanatorium, pracują… – Opowiedziałem przypadki, z którymi zetknąłem się na oddziale chirurgicznym. Ale Antoś nie dał się przekonać.

Tamci mieli szanse. Jak w grze w karty. Ciągnęli ostatnią-kartę, która miała zdecydować o wygranej lub przegranej. Dla mnie tej ostatniej karty zabrakło. Ja już się na operację nie nadaję…

Tak, doświadczenie długiego leczenia działa przeciw nam. Człowiek zna dokładnie swój stan zdrowia i w przybliżeniu może przewidzieć, ile mu jeszcze pozostało życia. Dla wielu pacjentów lepiej byłoby, żeby tych rzeczy dokładnie nie znali.

Mnie ta świadomość nie przeraża. Oswoiłem się i czekam spokojnie na to, co będzie dalej.

– Przecież u pana jest stabilizacja – pociesza mnie doktor.

To się dopiero okaże. Rozpuszczam odmę, a w plwocinie stwierdzony prątki. Dziura w płucu była duża, stara i z otoczką. Nie byłbym zdziwiony gdyby się nie zrosła. Wtedy operacja i trzy lata odmy poszłyby na marne. Cóż… I tak dobrze, bo gdyby nie operacja, już bym od dawna kwiatki od spodu wąchał!

Mają mi ronić bronchoskopię. Doktor przewiduje zmiany w oskrzelach. Muszę się zgodzić, chociaż podobno „łykanie rury” nie jest zbyt przyjemne.

Odwiedziłem Antosia. Jest w depresji i wciąż mówi o samobójstwie. W poprzedniej rozmowie zbił moją argumentację: Tym razem dałem inny przykład:

– Mam kolegę; który jak ty od dziesięciu lat choruje na gruźlicę. Też ma ropę i dreny, a jednak nie rezygnuje z walki o życie. Przed trzema laty już umierał. Lekarze stwierdzili, że to konanie, i zrezygnowali z ratunku. Jeden tylko dla spokoju sumienia nie zrezygnował. Podał jakieś leki, zastrzyki i zrobił transfuzję krwi. Chłopak żyje. Z ropą, z drenem – ale żyje i nie ma zamiaru w najbliższym czasie umierać.

– Pan to nazywa życiem? – mówi Antoś. – Z ropą, z drenem, przykuty do łóżka, przywiązany rurą da kranu – to jest życie? To nie jest życie…

Po kilku dniach, rano, zdenerwowani chorzy podawali sobie wiadomość, że Antoś z separatki nie żyje. W nocy przeciął sobie żyły. Gdy nad ranem zaalarmowano personel dyżurny, Antoś już nie żył. Spełnił obietnicę, że: „Teraz zrobię tak, żeby mnie nie odratowali”.

Zdecydowano. Mam „łykać rurę”, a fachowo po lekarsku taki zabieg nazywają bronchoskopią.

W plwocinie wykryto prątki, Z miejsca zalecono PAS., hydrazyt i streptomycynę.

W czasie swojej choroby połknąłem już kilka tysięcy tabletek PAS-u… Doszedłem w tym do wielkiej wprawy. Inni do porcji leków muszą wypić pół wiadra herbaty – mnie wystarczy łyk płynu. Gorzej ze streptomycyną wywołuje u mnie zaburzenia pamięci i systemu nerwowego. Znam już to uczucie z poprzednich kuracji. Dopiero w jakiś czas po zakończeniu kuracji wracam do normalnego stanu.

– Chłopaki! – powiadam. – Dzisiaj „łykam rurę”.

– Uważaj, żebyś się nie udławił – mówi Tadzio – i żeby ci nie wyłamali Zębów, bo potrafią tak nacisnąć na szczękę, że aż zęby trzaskają. Mnie w ten Sposób wyłamali ten ząb – dodał,, pokazując puste miejsce po zębie.

– Brak mi już tylu zębów – odpowiedziałem – że jeden mniej czy więcej tnie stanowi wielkiej różnicy…

– Teraz jesteś taki wesoły, ale chciałbym zobaczyć cię po zabiegu!

– Dobrze – odpowiadam. – Po „rurze” zamelduję się u ciebie na werandzie.

Wkrótce pielęgniarka zawiadomiła mnie, że wzywają mnie na salę chirurgiczną.

Usiadłem na stoiku. Pielęgniarka trzymała mnie za głowę, a lekarka znieczulała krtań. Krztusiłem się. Potem coraz mniej. Wreszcie już jestem znieczulony. Teraz bierze strzykawkę, lekarz naciska na tłok, a mnie strasznie chce się „śmiać” – bo wlany w oskrzela płyn pobudza do kaszlu, który można porównać do histerycznego śmiechu. Uczucie podobne do zachłyśnięcia. Teraz już jestem znieczulony na dobre i mogę łykać rurę. Poprosiłem, żeby mi ją pokazano.

Rura jak rura. Długa, metalowa, z żarówką na końcu. Na oko – 8 milimetrów średnicy.

Położyłem się na wznak, na kozetce, w ten sposób, że głowa była niżej. Zgaszono światło i zaczęło się.

Lekarka nie może trafić rurą w tchawicę. Klnie pod nosem, napiera rury na górną szczękę, wyjmuje, znów wkłada. Wydaje mi się, ze pęknie szczęka albo wylecą górne zęby. Zmęczyła się doktor, zmęczyłem się ja. Starałem się leżeć nieruchomo i nie napinać mięśni, ale wciąż nie idzie.

Posłyszałem otwieranie drzwi i głos chirurga. Lekarka robiąca zabieg poprosiła:

– Panie doktorze, może pan zobaczy, nie mogę wejść do tchawicy, pacjent ma bardzo umięśnione gardło i struny głosowe.

Doktor spojrzał, wziął rurę do ręki, pokręcił, poruszał i czuję ją na szczęce w miejscu, w którym brak zębów. Jeszcze chwila i już rura siedzi W środku. Teraz jeżdżą rurą od oskrzela do oskrzela i kolejno patrzą przez wizjer. Długo to już trwa. Brak mi oddechu. Czuję rzężenie w płucach. Chcę dać znak ręką, że się duszę, ale w ciemnym pokoju nikt na moje ręce nie zwraca uwagi. Przychodzi myśl, żeby sięgnąć rękami i wyrwać rurę-wtedy słyszę, jak lekarz mówi:

– Załączyć odsysacz, zebrało się dużo plwociny.

Szum motoru – i ulga. Znów,mogę spokojnie leżeć. Najgorzej, gdy wsadzą rurę do oskrzela, które nie zostało dobrze znieczulone. Następuje podrażnienie i kaszel – ale jak kasłać, gdy jest się unieruchomionym rurą, której jeden koniec siedzi w klatce piersiowej, a drugi wystaje ustami.

– Nie ma nic, oskrzela czyste -zgodnie stwierdzają lekarze. Kończymy – mówi doktor i wolno wyciąga rurę.

– O – tu z brzegu widzę jakieś zaczerwienienie – mówi raptem. – Panie doktorze, niech pan zobaczy. Czy to nie jest naciek?

– Może i naciek, ale to nie jest pewne – odpowiedział jego kolega spoglądając w wizjer. – Obejrzeli jeszcze raz i zabieg skończony. Zapalono światło. Pomogli mi się położyć na innej kozetce i polecili leżeć pół godziny.

Tym czasem doktor za parawanem znieczula pacjentce gardło. Szykowano następnego pasażera „do łykania rury”.

– Pani doktor! – zawołałem głośno. – Mogę już iść na oddział. – Niech pan nie gada, bo będzie chrypka – odpowiada doker. Korzystając z nieuwagi lekarza, zszedłem z kozetki i po cichu na palcach, „zasuwam” do drzwi.

– Gdzie pan idzie! Z powrotem na kozetkę! Ma pan jeszcze leżeć! – woła doktor, która zauważyła moją ucieczkę. Niechętnie wróciłem na kozetkę, ale teraz dla odmiany co pół minuty, jak „zegarynka”, powtarzałem:

– Pani doktor, już?

– Niech pan już idzie, bo nie wytrzymam dłużej tego. Pielęgniarka pana odprowadzi.

Wróciłem do pokoju. Pielęgniarka poprawiła poduszkę, przykryła mnie kocami, a gdy tylko zniknęła za drzwiami, poszedłem na werandę „odmeldować się” Tadziowi i kolegom, którzy wątpili w mój humor i kondycję po zabiegu.

– Chcieliście mnie zobaczyć, to patrzcie. Jestem „na chodzie”, czy nie jestem?

Nadrabiałem miną, a naprawdę czułem się bardzo zmęczony i senny. Po powrocie do pokoju natychmiast zasnąłem.

Po kilku godzinach czułem się lepiej, ale… zaniemówiłem. Kilka tygodni minęło, zanim znów mogłem dobrze mówić i śpiewać.

W wyniku bronchoskopii zalecono robienie wlewek doskrzelowych.

Pierwszą i drugą wlewkę dostałem do przewodu pokarmowego. Lekarz klął na moje gardło i umięśnione struny głosowe, które utrudniały zapuszczanie leku do tchawicy.

– Doktorze, jeśli trudno wlać do oskrzeli przez usta, to niech pan robi igłą przez krtań.

– Zgodzi się pan?

– Przecież chodzi o leczenie, a nie o to, czy zabieg będzie więcej czy mniej przykry.

Od tego dnia wzywano mnie na wlewkę wtedy, gdy już lekarz skończył robienie doustnych.

Jednego dnia doktor napierał tak silnie, że igła weszła, ale się zgięła.

– Do diabła – zaklął – jak weszła, to musiała się zgiąć i nic z tego.

– Niech pan robi zgiętą. Wytrzymam.

Doktor nacisnął tłok, poczułem podrażnienie, lecz starałem się jak najdłużej powstrzymać atak kaszlu. Wreszcie zabrakło oddechu i zacząłem kasłać. Doktor wyrwał igłę, a ja „śmiałem się” dusząc się w ataku kaszlu. Wreszcie odplułem krwią.

– Co to jest? – pytam.

– zakasłał pan za wcześnie i przeciwległa ścianka krtani zawadziła o igłę, zanim zdążyłem wyrwać. Co teraz? – zastanawia się lekarz. – Igły się gną, a musimy zrobić jeszcze kilka wlewek. Nie mamy dobrych igieł.

– Niech pan mi da przepustkę, to przywiozę z domu kilka dobrych, stalowych igieł.

– Przepustki panu nie dam, ale może pan zadzwonić na koszt sanatorium, żeby panu przywieźli w niedzielę.

Gdy następnego dnia dawałem doktorowi igły, ten popatrzył na mnie: – No i urwał się pan wczoraj do domu – powiedział tonem pewności. Z nowymi, dobrymi igłami, już bez kłopotów, doktor wykonał dalsze wlewki.

„Urywałem się” bez przepustki, a raz na trzy tygodnie lub raz na miesiąc prosiłem doktora o przepustkę i wyjeżdżałem legalnie. O przepustkę prosiłem, żeby doktorowi nie wydało się podejrzane, że pacjent „na chodzie” nie ma w domu żadnych spraw do załatwienia.

Są lekarze, u których łatwo otrzymać przepustkę. Inny daje tylko w ważnym przypadku. Są jednak lekarze rygoryści, którzy nie chcą dać przepustki nawet w ważnych życiowo przypadkach. Sanatorium to nie szpital, w którym chory leży kilka dni lub tygodni. Tu pobyt liczy się na miesiące, a niejeden raz na lata. Chory jest związany z życiem wieloma sprawami. Ciężko chory wypisuje się na własne żądanie, bo lekarz nie chce dać przepustki w ważnej życiowej sprawie – na przykład na pogrzeb dziecka.

– Nic pan dziecku nie pomoże, a pogrzeb może odbyć się bez pana odpowiedział lekarz na prośbę o przepustkę. – Jest pan poważnie chory i taki wyjazd może panu zaszkodzić.

– Wobec tego niech pan mi zrobi natychmiastowy wypis – prosi chory. Lekarz ze spokojnym sumieniem robi wypis, nie martwiąc się już stanem zdrowia chorego, który od tej chwili przestał być jego pacjentem.

Inny mieszkający z żoną i trojgiem małych dzieci w wilgotnej suterenie otrzymał przydział na nowe mieszkanie. Prosił o przepustkę. Doktor odmówił. Nie pomogła argumentacja, że trzeba w związku z przydziałem załatwić dużo różnych formalności, że żona pracuje, że troje maleńkich dzieci. Nie pomogło przyrzeczenie, że sam nic przy przeprowadzce nie będzie robił, lecz wynajmie robotników. Doktor był nieugięty. „Wobec tego niech mnie pan wypisze”. Wypisał.

Na tym tle mój ordynator to „t-a-a-a-k-i chłop”. Przepustki daje niechętnie, ale i nie dopuszcza do sytuacji, żeby pacjent zaprzepaścił całą kurację, która daje wyniki, tylko dlatego, że nie otrzyma przepustki na załatwienie ważnej życiowej sprawy. Wczuwa się w psychikę chorego. Z dwojga złego zawsze wybiera to mniejsze zło.

W czasie obchodu wchodzi do pokoju z uśmiechem, często żartuje. Przeprowadza krótką ogólną rozmowę, utrzymaną w pogodnym tonie. Wprowadza chorych w dobry nastrój, dopiero wtedy przystępuje do czynności urzędowych. Dla każdego ma życzliwość i dobrą radę.

– Panie doktorze – pytam raz w czasie obchodu – da mi pan na jutro przepustkę do Warszawy? Jutro pierwszy, chcę jechać po wypłatę.

– A żonie nie może pan dać upoważnienia?

– Mogę, ale nie chcę. A czy pan dałby żonie upoważnienie? Poleżę kilka miesięcy i wrócę, a przez takie jedno upoważnienie żona dowie się dokładnie, ile zarabiam, i już nic nie będę mógł skręcić dla siebie.

– Tak. Tu mnie pan przekonał – śmiejąc się odpowiedział doktor. – Nie tylko że już by pan nic nie skręcił dla siebie, ale mogłaby zażądać zwrotu wszystkiego, co pan przez kilka lat ukrywał.

Przepustkę otrzymałem.

„Terapia zajęciowa” – tak lekarze nazywają potrzebę zainteresowania chorych lekką, nie wyczerpującą pracą, która ma na celu odciągnięcie myśli pacjentów od ich spraw chorobowych i w ten sposób staje się czynnikiem ułatwiającym leczenie. Zdarzają się tacy chorzy, którzy dostają „kota”, jak termometr pokaże większą o kilka kresek temperaturę. Myślą o tym bez przerwy, gadają i co dwie godziny wkładają termometr pod pachę. Ojej, co to będzie, stan ciężki, jest 37,2. Prosi taki chory o inny termometr sprawdza-nie ma temperatury. Nie wierzy. Teraz wkłada dwa termometry.

Takim chorym potrzebne jest jakieś zajęcie, żeby nie przeżywali bez przerwy każdej najdrobniejszej zmiany temperatury czy zwiększonego opadu krwi. W sanatorium jest specjalny pracownik, który przychodzi do chorych, zachęca do zajęcia się robótkami, uczy, jak należy robić, dostarcza materiały i wzory. Ale wykonany przedmiot staje się własnością sanatorium. Gdy chory już się nauczy coś wykonywać, wtedy kupuje potrzebne materiały i pracuje dla siebie, dla znajomych lub sprzedaje. W ten sposób zarabia na papierosy czy wodę kolońską i inne drobne wydatki.

Był taki okres, kiedy wszyscy robili zabawki. Ceratowe zwierzątka wypchane watą. Psy, króliki, gęsi, konie, słonie i co tylko kto potrafił wymyślić. Kiedy indziej znów modne były siatki do noszenia produktów. Pacjentki robią piękne obrusy niciane. Ta praca wymaga jednak dużych umiejętności.

Inna dziedzina to wyroby z klisz rentgenowskich. Samoloty, pudełka o różnych kształtach i przeznaczeniu, zakładki do książek, albumiki do zdjęć – wszystko precyzyjnie wykonane. Okręt lub albumik robi się całymi tygodniami. Wszystko to malowane lub wydrapywane w piękne wzory. Tylko skąd brać klisze? Dyrekcja zabroniła wykonywania robót z klisz. Z laboratorium rentgenowskiego można otrzymać klisze prześwietlone lub z popsutych zdjęć. Ale zapotrzebowanie jest większe! Chorzy często w ramach terapii zajęciowej pracują przy porządkowaniu archiwum lekarskiego, z którego ukradkiem wynoszą stare klisze rentgenowskie. Niewyczerpane źródło. Jeden, uczciwszy, zabierze klisze po sprawdzeniu, że chory zmarł. Inny nie sprawdza, lecz bierze często aktualne jeszcze zdjęcia. Nie wszyscy jednak mają możność dotrzeć do archiwum. Co wtedy robią? Często korzystają z okazji, że nikogo nie ma w gabinecie lekarskim, a na wierzchu leżą klisze. Chowa taki kilka nowych zdjęć, dotyczących leżących chorych, zamyka się w łazience, a po piętnastu minutach wychodzi niosąc w ręku czyste klisze bez emulsji. Ponieważ takie wypadki zdarzały się dyrekcja zabroniła korzystania z klisz.

Poznałem bliżej chłopaków z innego oddziału; po kilku rozmowach byliśmy już kolegami. To Józiek z Czerniakowa, Czesiek z Woli i Roman z Otwocka. Leżą w jednym pokoju.

– Masz chęć łyknąć kielicha?- zagadnął mnie Czesiek na korytarzu. – Nie, nie piję.

Mają pół literka. Jeden, nachylony przy szafce, nalewa w szklankę, z której kolejno piją. Po wypiciu pustą butelkę Józiek chowa do szafy.

– Czesiek! – woła Józiek. -Trzeba gdzieś te flaszki upłynnić. Jak znajdą, będzie draka. Tu już pod ciuchami leży chyba z piętnaście butelek.

– To wy tak mocno pijecie? – pytam. – Pije się.

– Przydałoby się jeszcze pół literka dzisiaj przeciągnąć – jakby od niechcenia proponuje Józiek i woła patrząc w swoją gorączkową kartę: Czekajcie! Już mi się wczoraj rimifon skończył. Idę do oddziałowej, niech daje następną porcję. Ty, Czesiek, mówiłeś, że masz kupca. „Opędzluj” i forsa będzie.

– Ja biorę dopiero w przyszłym tygodniu – powiada Czesiek po przestudiowaniu swojej karty gorączkowej, na której wpisuje się ilość codziennie przyjętych leków.

Za sto tabletek rimifonu dostał Czesiek 80 złotych, wziął równocześnie zadatek na swój lek, który ma otrzymać w przyszłym tygodniu, i teraz z całą forsą poszedł do sklepu po wódkę.

Starałem się przemówić im do rozumu.

– To głupota sprzedawać lekarstwo na wódkę. Nie róbcie tego. Można wypić od czasu do czasu, ale nie codziennie, tak jak wy to robicie. A już w żadnym przypadku nie można sprzedawać leków, po to tylko, żeby kupić wódkę.

– Daj spokój, nie bądź głupi – mówią prawie równocześnie. – Ty wierzysz, że to ci pomoże? Są tacy, co żrą lekarstwa na kilogramy, i diabli ich biorą. Inni nic nie biorą i żyją. Jak masz żyć, to i tak będziesz żył.

Wieczorem, pół godziny po zgaszeniu świateł, usłyszeliśmy uderzenia spadających z góry na ziemię przedmiotów:… łup, łup, łup, łup, łup!!!.

– Czym to rzucają z góry? – zapytał ktoś w pokoju. – Jakby ktoś wyrzucał butelki?

Stanęliśmy w otwartym oknie. W wielu oknach pozapalały się światła i ludzie patrzyli na trawniki przed pawilonem, żeby zobaczyć, co to spada: Rano zobaczyliśmy rozrzucone wachlarzem puste butelki od wódki. Wachlarzem – żeby nie można było rozpoznać, z której linii okien wyrzucono.

– Nie boicie się, że wreszcie was nakryją? -zapytałem następnego dnia. – Za frajerzy na to, żeby nas nakryć. Żaden nie upije się tak, żeby coś narozrabiać. A jak nawet złapią, to co? Przecież nie zabiją. Najwyżej wypiszą karnie. Też wielkie zmartwienie.

Józiek wkrótce umarł. Roman też. Czesiek żyje. Słabo – ale żyje. Pije jak poprzednio i twierdzi, że wódka nie szkodzi.

Dwóch chorych, którzy w okresie ostatnich lat przechodzili leczenie v sanatorium, znają wszyscy. Znają ich dlatego, że przebywają oni w sanatorium od kilku lat.

Jeden to Stasio zwany „Niemowa”. Drugi – nazwę go Mietek. Stasio chodzi w mundurze wojskowym. Podobno były żołnierz. Po gruźliczym zapaleniu opon mózgowych porażoną miał prawą stronę ciała i stracił mowę. Słyszy dobrze, rozumie, co się do niego mówi, ale nic nie mówi. wleje na prawą nogę, a prawa ręka jest bezwładna. Przebywał w sanatorium chyba cztery lata. Wyleczonego z gruźlicy nie można było wypisać, bo niezdolny był do pracy zarobkowej, a w kraju nie miał żadnej rodziny, która mogłaby go przyjąć.

Stasio w warunkach sanatoryjnych się rozleniwił. Denerwował się, gdy chciał coś powiedzieć i nikt nie mógł zrozumieć, o co mu chodzi.

– Co chcesz? – pytają.

– U-u-u-u – mówił z odpowiednim grymasem twarzy, pokazując na szafy.

– O ubranie ci chodzi?

– Y-y-y-y – kręci przecząco głową.

Teraz padają różne pytania, na które odpowiada dłuższym lub krótszym „u-u-u” lub „y-y-y-y”.

Wreszcie domyśliliśmy się, co chciał powiedzieć. Jeden chory schował drugiemu do szafy ranne kapcie – ten szukał i klął, a Stasio chciał powiedzieć, gdzie kapcie są schowane.,

– Stasiu, baranie – tłumaczyłem grzecznie – siedzisz tu tyle czasu, lenisz się, morda ca rośnie, a nie weźmiesz się do nauki. Lewą rękę masz zdrową. Pisać umiesz.

– U-u-u-u – odpowiada. Kiwa głową, że tak, i pokazuje bezwładną prawą rękę.

– Mógłbyś uczyć się pisać lewą ręką. Znam ludzi, którzy stracili prawą rękę, a pracują zawodowo jako urzędnicy pisząc lewą ręką. I oni mówią, a ty nie. Zamiast złościć się, gdy ktoś nie rozumie, o co ci chodzi, mógłbyś lewą ręką napisać i już wiadomo. Pisz jedną literę dziennie. Po. pewnym czasie nauczysz się pisać biegle.

– U-u-u-u – znów mówi Stasio z grymasem twarzy, który ma oznaczać, że to wcale nie jest łatwa sprawa.

Gdy przyjeżdżałem dopełnić odmę, ile razy spotkałem Stasia, zawsze pytałem, czy uczy się pisać. Uśmiechał się radośnie, ale łbem kręcił, że nie. Teraz Stasio wyjeżdża. Sanatorium wyszukało dla niego miejsce w jakimś zakładzie dla inwalidów. Było to możliwe dopiero po całkowitym wyleczeniu z gruźlicy, bo żaden zakład dla inwalidów nie chce przyjąć chorego w obawie przed zakażeniem otoczenia, a nie mają warunków do izolacji i leczenia.

Mietek. Ten jest ciężko chory. Były uczestnik walk w Hiszpanii i walk armii polskiej. Leży już prawie cztery lata. Mimo wysiłków lekarzy stan jego zdrowia pogarsza się. Mietek stał się złośliwy w stosunku do innych chorych i wymaga od personelu wszelkich przysługujących i nie przysługujących mu usług. Skarży lekarzom na chorych i na pracowników. Z tego powodu nie cieszy się niczyją sympatią. Potrafiłem znaleźć z nim wspólny język. Często prosi, żeby przyjść do niego na pogawędkę. Żali się wtedy na swój „garbaty los”. Całą rodzinę wymordowali Niemcy. Nie ma absolutnie nikogo. Raz na jakiś czas odwiedzi go jakiś kolega z wojska – to wszystko.

– Ja już nie mam płuc – mówi – zostały już tylko ramki. Sam się dziwię, jakim sposobem jeszcze żyję, czym oddycham. Wiem, że mnie nie lubią, że jestem złośliwy. A jaki mam być po czterech latach pobytu w sanatorium? Dokuczają mi. Denerwująco działa na nich mój ciężki stan. Niejeden widzi we mnie obraz swojej przyszłości. To ich denerwuje, a ja chciałbym, ale już nie potrafię być inny. Wiesz, ja naprawdę już chciałbym umrzeć. Pragnę tego i czekam śmierci jak zbawienia. Stąd innego już wyjścia nie mam. Gdyby mnie wypisano, to tylko do innego sanatorium. Nigdzie i do niczego już się nie nadaję.

Kilka miesięcy później spełniło się pragnienie Mietka. Umarł. „Inwentarz żywy”, zwierzęta na naszym utrzymaniu, to zajęcie, rozrywka i obowiązek chorych. Nasz inwentarz to okoliczne psy, które przychodzą na teren sanatorium w poszukiwaniu dobrego żarcia, koty, które potrafią wyżyć same. Po grubych gałęziach winorośli wchodzą na piętra, przechodzą po gzymsach, przez otwarte okna lub drzwi balkonowe dostają się do sal chorych i kradną mięso lub wędliny leżące na oknie lub na półce szafki przyłóżkowej.

Psy chodzą po żebraninie. Chodzi taki żebrak przed pawilonami i patrzy w okna, czekając na jałmużnę. Ale to nie jest zwyczajny żebrak. To żebrak-arystokrata. Stanie, popatrzy po oknach – czeka dwie, trzy minuty, a gdy nie dostanie nic, przechodzi dwadzieścia metrów dalej – znów stoi i z zadartym do góry łbem czeka, kto mu rzuci coś dobrego do jedzenia. Ktoś rzucił słodką bułkę. Pies podchodzi majestatycznym krokiem, wącha i powoli odchodzi.

– Ach, ty cholero – woła ofiarodawca ze złością – to ty słodkie j bułki nie chcesz żreć. Wont! Uciekaj!!!

Ale pies się tym krzykiem nie przejmuje. Stoi w pobliżu budki i patrzy na okna. Znów coś wyrzucono. Pies podchodzi, wącha i zjada powoli. Tym razem wyrzucił ktoś wczorajszą obiadową porcję mięsa. Inny wyrzuca kiełbasę, która jeszcze nie śmierdzi, ale już jest nieświeża, z „kolorkiem”. Po co pies ma jeść słodkie bułki, jak dostaje wędliny i mięso. Przy końcu pawilonu stoi inny pies. Czeka, aż ten pierwszy odejdzie. Jeśli przyjdzie wcześniej, wtedy awantura murowana. Silniejszy odpędzi słabszego, a ten drugi jest o wiele mniejszy. Wreszcie żebrak-arystokrata odchodzi. Po chwili jest już ten drugi. Stoi i patrzy na okna. Wyrzucona bułka też się nie zmarnuje. Już ją wróble obrabiają, ptasie chuligany. Jeden porwał kawałek bułki, ale już trzy inne atakują i zabierają. Bułka leży, a wróble się biją. Korzysta z tego inny wróbel. Porywa bułkę i ucieka.

Z samego rana żerują kawki. Podchodzą do okien tylko wtedy, gdy chorzy jeszcze śpią. Żarcie dla ptaków wykładamy na parapetach okien, na balkonach, a zimą do balkonowych skrzynek na kwiaty. Raz kawka ukradła koledze skarpetę. Wieczorem uprał skarpety i położył na parapecie okna, żeby szybciej wyschły. Jedna „wyschła” dokładnie!

– Złodziejka, psiakrew! – wrzasnął kolega, gdy zobaczył, jak kawka w locie, nie siadając na oknie, porwała skarpetę.

Salowe i sprzątacze niechętnie patrzą na dokarmianie ptaków. Mają dodatkową robotę z zamiataniem balkonów, a sprzątacze z zamiataniem dolnego tarasu i trawników.

Osobno dożywia się sikorki, są one dla nas najmilszymi ptaszkami. Do winorośli lub do górnego balkonu przywiązuje się sznurek, do którego uczepiamy kawał słoniny lub kawał urasta zawinięty w gazę lub w wydrążonej skórce chleba. Sikorki jedzą, huśtając się na zawieszonym tłuszczu. Dwie, trzy, a nawet cztery równocześnie. Odważniejsze wlatują przez otwarte okno do pokoju, przeważnie z rana, gdy jeszcze wszyscy leżą w łóżkach, ale są i takie, które wchodzą o każdej porze. Usiądzie na stoliku, skubnie masła, popatrzy na siedzącego tuż obok właściciela. Przefrunie na inny stolik, poszuka, popatrzy, a gdy stwierdzi, że dla niej nic nie ma, przenosi się w inne miejsce. My tymczasem rozmawiamy i chodzimy po pokoju. Wreszcie, gdy już jest najedzona lub wystraszona, siada na poprzeczce otwartego okna, podziękuje po ptasiemu i leci do parku. Po pewnym czasie znów przylatuje i rządzi się w pokoju jak u siebie w domu.

Sikorki cieszą się największą sympatią chorych, którzy twierdzą, że to jedyne stworzenia, które nie uciekają przed ludźmi chorymi na gruźlicę.

– Chłopaki! – krzyknąłem, wchodząc na werandę. – Patrzcie, co stoi na korytarzu.

– Co takiego? Co stoi? – pytają zaciekawieni.

– Cudo stoi, mówię wam, cudo. Takiej babki dawno żaden z was nie widział. Coś eleganckiego!

– Nie bujaj – mówią koledzy, ale już dwóch wyłazi z leżaków, żeby zobaczyć cudo.

Wrócili i również pochwalili, a Tadzio krzyczy z zachwytem:

– Oddałbym się jej bezinteresownie – na czczo, z rana, o północy.

– To nie dla ciebie – odpowiedziałem Tadziowi. – Zobacz, jak ona ubrana. Gdybym ją rozebrał, to za to, co ma na sobie, mógłbym, nie pracując, żyć pięć lat. Widziałeś te pierścienie? Jak myślisz, ile za to można dostać?

– Cztery lata – odpowiada Tadek. – Pierścieni lepiej nie dotykaj

– Kto to jest? – pytają koledzy.

– Nowa pacjentka. Dopiero przyszła na oddział.

– Będą miały baby z nią los – powiedziałem głośno. – Personel też. Zobaczycie, jakie ona będzie miała wymagania: „Osobny pokój, proszę, z widokiem na góry”.

– Ale tu nie ma gór – przerywa mi kobiecy głos.

,- Nie szkodzi – odpowiadam. – Muszą wybudować, bo lala żąda. Męska obsługa – ciągnę dalej – i nieograniczone w ilości i w godzinach wizyty „braci” i „kuzynów” – bo na pewno ma dużą rodzinę.

– Dlaczego pan tak sądzi? – zapytała jedna z leżących na werandzie kobiet.

– Ma się ten węch, moja pani.

– Czy pan myśli, że jak ładna i dobrze ubrana, to musi być taka?

– A jeśli nie będzie taka, niech mi kaktus na nosie wyrośnie!

– Już ja pana widzę z kaktusem na nosie! – Wkrótce się przekonamy.

Po skończonym werandowaniu w trzech weszliśmy do dyżurki pielęgniarek.

– W którym pokoju umieściła pani tę śliczną?

– W żadnym. Już wyjechała. Zrezygnowała z leczenia.

Spojrzałem ironicznie na kolegów, ale ci jeszcze nie rezygnują z kaktusa na nosie.

Dlaczego? – pytają.

– Żądała dla siebie osobnego pokoju, twierdząc, że jeśli sama za siebie zapłaci, to jej się to należy. Doktor mówił jej, że dla sanatorium to obojętne, kto płaci: sam chory czy ubezpieczalnia. Chorych traktuje się tu jednakowo, a jedynym kryterium otrzymania lepszych warunków jest tylko ciężki stan zdrowia pacjenta. To ona znów mówiła, że musi zarabiać na utrzymanie rodziny, a niemożliwe będzie wykonywanie robótek w ośmioosobowym pokoju…

– A nie mówiła, o jakie robótki jej chodzi? To ciekawe! Samopłacąca, rodzina na utrzymaniu, brylanty na palcach – i chce dorabiać! Pielęgniarka spojrzała do karty i czyta głośno dane personalne. W rubryce- „zawód” napisano: – nie pracująca.

Na oddziale widać dużo nowych twarzy. W każdy czwartek opuszcza oddział kilku wypisanych, a na-ich miejsce przychodzą nowi. W naszym pokoju pozostał tylko Janek – „szoferak” i ja. Na miejscach „sztywniaków” już leżą inni chorzy.

Krótko w naszej sali leżał młody chłopak – Heniek, który miał w płucach niewielkie zmiany, ale umierał dwa razy na dobę – raz w czasie dnia, drugi raz w nocy – na duszność. Miał jakieś schorzenia oskrzeli. Gdy dostawał ataku duszności, natychmiast wzywaliśmy lekarza, a w nocy lekarza dyżurnego. Lekarz robił zastrzyk i atak mijał. Heniek zdawał sobie sprawę z tego, że każda wizyta lekarza w nocy wszystkich nas wybija ze snu. Przepraszał nas za to i starał się przetrzymać atak bez wzywania lekarza. Gdy oddech jego stawał się gwiżdżący, ktoś z nas budził się i naciskał przycisk dzwonka, żeby wezwać lekarza.

Moje łóżko stało obok łóżka Heńka. Jedne j nocy obudził mnie gwiżdżący oddech Heńka. Popatrzyłem na salę – wszyscy śpią. Zdziwiło mnie, dlaczego Heniek leży, a nie siedzi, jak zawsze gdy dostawał ataku duszności. – Zawołać doktora? – zapytałem.

Nie odpowiada. Poruszyłem jego rękę i pytam jeszcze raz. Nie odpowiada. Zapaliłem światło. Patrzę, a Heniek siny i nieprzytomny. Nacisnąłem dzwonek, raz, drugi, trzeci. Po chwili znów kilkakrotnie alarmuję. Równocześnie obudziłem kolegów. Jeden zapalił górne światło, a inny pobiegł po lekarza. Po chwili przyszedł lekarz dyżurny,już z ampułką i strzykawką. Wiedział, że jeśli alarm z naszego pokoju, to tylko do Heńka. W kilka minut po zastrzyku oddech wyrównał się, a wkrótce Heniek odzyskał przytomność. Dostał od nas dobry „wygawor”, gdy powiedział, że nie wzywał lekarza, bo widział, że wszyscy smacznie śpią, więc nie chciał nas budzić.

Przeciwstawiliśmy się wszyscy, gdy doktor chciał przenieść Heńka do pokoju dwuosobowego – „żebyśmy mieli spokój”. Oświadczyliśmy, że w sanatorium nie można myśleć tylko o własnej wygodzie. Może i nam kiedy inni chorzy pomogą. Jeśli Heniek pójdzie do małego pokoju, to gdy dostanie ataku, a drugi chory w pokoju się nie obudzi, może do rana „wykorkować”. Po kilku dniach Heńka przesłano do Instytutu w Warszawie.

Następnym, który krótko leżał w naszym pokoju, był Edek. Typ chuligański, który wszystko i wszystkich lekceważył. Młody, źle wychowany chłopak. Na każdą grzecznie zwróconą uwagę miał zawsze obelżywą odpowiedź.

Gdy ordynator przychodził na obchód, każdy chory siadał lub leżał na wznak z rękami wyłożonymi na koce. Tylko Edek przybierał najdziwniejsze pozycje i na pytania doktora odpowiadał burkliwie.

Pewnego dnia w czasie obchodu Edek leżał na boku, z podciągniętymi pod siebie nogami, przykryty kocami tak, że widać było tylko czoło i oczy. Gdy doktor stanął przy jego łóżku, nie zmienił pozycji, a na pytania nie odpowiadał wcale. Kiedy doktor powtarzał pytanie, odpowiadał krótko i burkliwie. Gdy doktor wyszedł, wszyscy zaczęli mówić Edkowi „kazanie”.

– Widzisz, Edziu, w życiu obowiązuje człowieka grzeczność względem innych ludzi, z którymi musi się stykać. Doktor jest tym człowiekiem, który chce ci przywrócić zdrowie. Za to należy mu się szacunek. Szczególnie wtedy, gdy jest na obchodzie. Są tu ludzie starsi od ciebie, na stanowiskach, a popatrz: kiedy wchodzi doktor, każdy odkłada na bok gazetę, książkę czy robótkę, siada lub leży z rękami na wierzchu. Tylko ty postępujesz inaczej. Zachowujesz się tak, jakbyś doktorowi robił łaskę.

Edzio długo leżał cicho, wreszcie wybuchnął niecenzuralnymi słowami. – Ty, g…rzu – odezwałem się ostro – jak my do ciebie grzecznie, to i ty bądź grzeczny!

Kończąc powiedziałem, że jeśli jeszcze raz tak się do nas odezwie, to dostanie w „dziób”.

– Tylko nie w „dziób” – odciął się Edzio. – Pan jeszcze nie wie, jak ja biję…:

Wyskoczyłem z łóżka i już byłem przy nim.

– Ty, chuligan, no pokaż, jak ty bijesz. No, rusz się, pokaż prędzej! Gdy mimo mojej prośby Edek nie chciał wstać, klnąc wróciłem do swojego łóżka.

W południe oddziałowa powiedziała mi poufnie, że Edek był u ordynatora. Skarżył się i prosił o przeniesienie do innego pokoju.

Taki wielki cwaniak, a skarżyć się poszedł!

Wieczorem Edek przeniósł się do innego pokoju, a na jego miejsce przyszedł inny chory.

Po dwóch tygodniach, w niedzielę, Edek wyszedł do miasta i wrócił na gazie.

Stałem na korytarzu, gdy on wracał z łazienki. Stanął i patrzy na mnie. Nie uchylam się i też patrzę spod przymrużonych powiek prosto w jego oczy. „Będzie draka – pomyślałem. – Edek na gazie, będzie się chciał odegrać za poprzednią porażkę. Nie szkodzi, niech zacznie, zobaczymy”. – Edek podchodzi do mnie wolnym krokiem. Naprężony w sobie obserwuję. Edek zatrzymał się, popatrzył chwilę i uśmiechnął się.

– Gniewa się pan na mnie? – zapytał grzecznie. – Przepraszam. To wtedy tak głupio wyszło, ale ja nikogo nie chciałem obrazić. Niech się pan nie gniewa – dodał i wyciąga do mnie rękę.

– Nie gniewam się i nie gniewałem. Podskoczyłeś, to ja też, i nie musisz mnie przepraszać. To doktora należało przeprosić.

– Zrozumiałem, że mieliście rację – mówi Edek. -Teraz tylko żałuję, że odszedłem z pokoju.

– Możesz do nas przychodzić. Żaden z nas nic ci złego nie powie.

W sanatorium jest oddział wewnętrzny. Leżą tam chorzy, którzy prócz gruźlicy mają inne choroby – przeważnie cukrzycę. Chorzy na cukrzycę mają dla siebie wydzieloną część stołówki i osobne kelnerki, bo otrzymują oni inne wyżywienie, konieczne przy cukrzycy.

W naszym pokoju leży jeden ciężko chory. W dniach odwiedzin przychodzą do niego dwie szesnastoletnie dziewczynki z oddziału „cukrzyków” – Krysia i Marysia.

Krysia jest z prowincji, więc rodzina nieczęsto ją odwiedza. Marysia nie ma bliskiej rodziny, a dalsza „zapomniała” o niej. Cóż-gruźlica. Boją się. Odstraszająco działa na nich przykład Marysi. Rodzice – gruźlicy, zmarli w odstępie półrocznym, gdy Marysia miała 6 lat. Od śmierci rodziców wychowuje się w Państwowym Domu Dziecka, na zmianę z Sanatorium Przeciwgruźliczym, bo okazało się, że miała początki gruźlicy. Dom Dziecka co pewien czas przysyła jej kilkadziesiąt złotych na drobne potrzeby.

Jeśli dziewczynki nie pokazują się u nas przez kilka dni, wszyscy o nie pytają. One też chętnie do nas przychodzą, widząc naszą serdeczność. Każdy z nas przy tym ma zawsze coś dobrego do zjedzenia. Częstujemy je cukierkami, czekoladą, owocami – a i jeszcze coś do torby, do zabrania. Szczególną troskliwością otaczamy Marysię. Jest przez wszystkich lubiana miła, grzeczna, bardzo dziecinna. Marysia przywodzi na myśl własne dzieci, które w przyszłości może spotkać podobny los. W rozmowach między sobą nazywamy ją „Sierotka Marysia”.

– Kiedy pan będzie jechał do Warszawy? – zapytała mnie Marysia, gdy spotkaliśmy się na korytarzu.

– A dlaczego pytasz, Marysiu?

– Mam do sprzedania cykloserynę. Chcę sobie kupić sukienkę, a nie mam pieniędzy. W Warszawie podobno jest taka apteka, która kupuje zagraniczne leki, ale ja nie znam Warszawy i boję się, że ode mnie nie kupią, bo jestem za młoda.

– Nie sprzedawaj, Marysiu. Lekarstwo może ci się przydać. Zdrowie ważniejsze niż sukienka. Czy koleżanki w pokoju nie odradzają ci sprzedaży?

– Proszę pana, to wygląda zupełnie inaczej, niż pan myśli – odpowiedziała Marysia z dziecięcym zachwytem. – Jeden pan z naszego oddziału, jak wyjeżdżał, dał mi to lekarstwo i powiedział, żebym sprzedała, jeśli okaże się, że nie będzie mi potrzebne. Wtedy doktor nie kazał używać, a teraz zdecydował, że będę brała, wystawił wniosek i sanatorium przyznało mi potrzebną ilość tej cykloseryny. Wczoraj już dostałam. Doktor też radzi sprzedać, bo jeśli później będę potrzebowała znów, to ta moja może być już przeterminowana.

Uzgodniłem z Marysią dzień wyjazdu. Przed wyjazdem rozmawiałem z lekarzem leczącym Marysię: potwierdził to, co mi Marysia mówiła. Lekarstwo sprzedaliśmy szybko, a że do powrotu pozostało nam jeszcze dużo czasu, pojechaliśmy do mojego domu. W czasie gdy rozmawiałem z żoną w jednym pokoju, w drugim Marysia baraszkowała na tapczanie z naszymi dziećmi. Krótko opowiedziałem żonie życiorys „Sierotki Marysi”.

Żona uroniła łezkę nad losem, Marysi. Gdy szykowaliśmy się do wyjazdu, wygrzebała z szafy komplet bielizny, jakieś bluzeczki, sukienki. „Prawie nie noszone, bo dla mnie za ciasne” -powiedziała, żeby usprawiedliwić decyzję oddania tych rzeczy. Chociaż wiedziałem, że to nieprawda, zadowolony byłem, że żona tak serdecznie potraktowała ten „ciężki przypadek życiowy”, jakim była „Sierotka Marysia”.

Po kilku dniach miałem z Marysią nowy kłopot. Kupiła sukienkę na bazarze, w budce. Gdy przyniosła i włożyła, okazało się, że materiał był zleżały, miejscami przeświecał i sukienka źle na niej leżała. Przyszła z prośbą, bym poszedł z nią na bazar w charakterze „tatusia”, bo jak pójdzie sama, to handlarka nie zechce wymienić.

Poszedłem. Handlarka długo oglądała sukienkę. Twierdziła, że była już używana i że może wymienić na inną, ale z tej odliczy 30 zł na naszą stratę za używanie. Wyjechałem na nią z buzią. Wyjaśniłem, że sukienka była kupiona wczoraj, że nie nadaje się do noszenia, a ona niech nie próbuje zarabiać na tym, że wtryniła dzieciakowi tandetę. Postraszyłem babę, a Marysia wybrała sobie inną, ładną sukienkę, do której nawet niedużo dopłaciła. Z tej sukienki była zadowolona.

Wkrótce znalazł się inny „przypadek”, który należało otoczyć opieką. Kolega z naszego oddziału powiedział mi, że na chirurgii leży moja znajoma z poprzednich pobytów w sanatorium i prosi, żebym ją odwiedził.

– Jak wygląda? – zapytałem, bo nazwisko jej nic mi nie mówiło. – Starsza kobieta, wysoka, blondynka – tłumaczył.

– Nie pamiętam. Jak pójdę, to zobaczę.

– Idź – radził kolega – to poznasz inną, młodą, tę, którą ja odwiedzam. Niedawno miała amputację płuca. Czy znałeś Jacka? – zapytał raptem. Leżał tu w ubiegłym roku. Nie żyje. Umarł w ubiegłym miesiącu w Instytucie, po amputacji wdała się ropa. Zaziębił się i wysiadka. Szkoda chłopaka. Zostawił dwoje małych dzieci. Nie wiem, czy wiedziałeś-mówił kolega-że on już dwa lata sam chował dzieci, miały wtedy dwa i cztery lata. Żona uciekła z innym, a dzieci zostawiła jemu. Ewa, wiesz, ta z chirurgii -to Jacka sympatia sanatoryjna, a ja byłem jego najlepszym kumplem. Dowiedziałem się, że Jacek nie żyje – wiadomość przywiózł chory przesłany do nas z Instytutu. Poszedłem zawiadomić Ewę i… „strzeliłem byka”. Chciałem wyczuć, czy ona już o tym wie, więc zapytałem oględnie:

– Słyszała pani o Jacku?

– Słyszałam… Niech pan powie, jakie to nieszczęście! – Kto teraz będzie chował te dzieciaki… – dodałem. – A co się stało? Jacek nie żyje? – krzyknęła Ewa.

Już nie mogłem się wycofać i powiedziałem, jak jest. Dla niej było to szokujące, bo była dopiero dwa tygodnie po amputacji. Okazało się, że Jacek pisał do niej, że ma ropę. Po kilku dniach umarł – a ona mówiąc o nieszczęściu miała na myśli pooperacyjne komplikacje u Jacka.

Wieczorem poszedłem na oddział chirurgiczny odwiedzić znajomą, której nie mogłem sobie przypomnieć. Gdy zobaczyłem, przypomniałem sobie. Trzy razy byliśmy równocześnie w sanatorium. Obecnie szykuje się do operacji. Resekcja płata.

Do naszej rozmowy włączyła się młoda dziewczyna, leżąca na drugim łóżku. Wiedziałem, że to jest Ewa, o której mówił kolega. „Kurczak” – pomyślałem – gdy zobaczyłem, jak w szlafroku wychodzi na korytarz. Maleńka, drobna, z dziecinną buzią. Gdy rozmowa – jak zwykle przy pierwszych spotkaniach – zeszła na tematy chorobowe – Ewa żaliła się, że jest roztrzęsiona. To wpływ antybiotyków oraz śmierci Jacka, którą przeżywała bardzo ciężko nie tylko z powodu osobistej sympatii, ale jako przypadek chorobowy. Przeszła podobną operację i teraz martwiła się, czy jej coś podobnego nie czeka.

– Jak długo pani po operacji? – zapytałem. – Dwa miesiące.

– Nie ma obawy o komplikacje. Najgorszy jest okres tuż pooperacyjny. Organizm wycieńczony łatwo chwyta każdą infekcję. Czy rozmawiała pani z lekarzem na temat swoich obaw?

– Nie.

– To niedobrze. Trzeba mieć do lekarza zaufanie. Doktor wytłumaczy pani fachowo i już będzie mniej o jedną przyczynę zdenerwowania. Niech pani porozmawia jutro!

Przy następnych odwiedzinach już była uśmiechnięta, gdy powtarzała rozmowę z lekarzem.

Doktor wyśmiał jej obawy i „nawymyślał” za to, że zamiast zapytać i poradzić się, tak długo się zamartwiała.

Odwiedzam Ewę coraz częściej. Prowadzimy długie rozmowy, w których opowiada swój życiorys. Potrafię zawsze wyrwać ją z apatii lub odpowiednią argumentacją usunąć przyczynę zdenerwowania.

– Wiem, dlaczego pani taka teraz często zamyślona – powiedziałem raz w czasie odwiedzin.

– No, ciekawa jestem, czy pan zgadnie?

– Wiem, wiem. Leży pani już półtora roku w sanatorium. W pierwszym okresie martwiła się pani swoją chorobą, czy da się wyleczyć. Później denerwowała się pani czekającą poważną operacją. Po operacji – czy wszystko się skończy dobrze. Teraz, jak już jest dobrze, przychodzi inne zmartwienie. Jak ułoży się dalsze życie? Czy nie zwolnią z pracy? Czy podołam normalnej pracy? Jak ułożą się stosunki z ludźmi? Gdzie będę mieszkać? – i wiele innych problemów związanych z przyszłym życiem pozasanatoryjnym.

– Tak. Jakby czytał pan w moich myślach…

– Przechodziłem to samo. Mam to już za sobą. Proszę Ewy, niech się Ewa nie martwi. Świat nie torba – i życie jakoś się ułoży. Ludzie nie dadzą pani zginąć. Niech pani wierzy w ludzi. Jest dużo złych, ale więcej dobrych, którzy w ciężkich chwilach potrafią przyjść z pomocą. Będą tacy, którzy się odsuną od pani. To z początku szokuje, ale można się przyzwyczaić. Z uśmiechem patrzę na tych, którzy się odsuwają. To mnie już nie przygnębia. Jest na świecie tyle ludzi, że wśród nich – nawet przy takim stanie zdrowia jak nasze – też znajdziemy życzliwych i przyjaciół! Ostrzegam panią przed tymi, którzy będą szykanować. Żeby to nie było dla pani niespodzianką. To jest pierwszy pani pobyt w sanatorium i nie ma pani jeszcze „wolnościowego” doświadczenia. Niech pani popatrzy, ilu nas, gruźlików – i każdy ma jakoś ułożone życie. Najważniejsze nie przejmować się i nie brać poważnie wyskoków głupich lub nieświadomych ludzi.

Ewa jest nauczycielką. Ma dwadzieścia jeden lat. Pochodzi z rodziny średniorolnych chłopów. Na nauczycielkę wykształciła się własnym wysiłkiem.

– Ojciec jest bardziej wyrozumiały, ale ulega matce – mówiła, opowiadając historię swojego młodego, ale bogatego w doświadczenia życia, a matka nienawidzi nauki i szkoły. W domu było nas sześcioro. Zawsze chciałam się uczyć. Matka uważała, że wystarczy, jak będę umiała się podpisać. W naszej wsi była szkoła czterooddziałowa. Musiałam pomagać w domu. Pasąc gęsi odrabiałam lekcje. Po ukończeniu czterech klas, wbrew woli matki, zapisałam się do szkoły siedmiooddziałowej, o sześć kilometrów odległej od naszej wsi. Zimą i latem, w deszcz, mróz czy niepogodę, z książkami w plecaku drałowałam codziennie 12 kilometrów w obydwie strony. W domu matka robiła awantury, że mało pomagam w pracy. Gdy ukończyłam siódmy oddział z nagrodą, jako najlepsza uczennica, powiedziałam w domu, że będę uczyła się dalej. „Zwariowała – wołała matka. – Po co jej ta, nauka? To, co umiesz, to też dla ciebie już za dużo. Za mądra będziesz!”

Powiedziałam, że ucieknę z domu. Matka schowała mi ubrania i buty. Całe wakacje chodziłam do lasu zbierać grzyby i jagody, które sprzedawałam, a pieniądze odkładałam na buty i podróż. Koleżanka, która przyjechała ze szkoły na wakacje, dała mi adres swojej szkoły. Wreszcie pojechałam, ale nie przyjęli mnie, bo już było po egzaminach i mieli komplet uczniów. Po powrocie poszłam po poradę do kierownika szkoły, który był za tym, żebym uczyła się dalej, i namawiał rodziców, żeby mi nie bronili jechać do miasta. Kierownik poradził mi, żebym napisała do Liceum Nauczycielskiego, czy mają wolne miejsca i czy mnie przyjmą. Napisałam i z niecierpliwością czekałam na odpowiedź. Wreszcie przyszła. Kierownik pożyczył mi pieniędzy na podróż i pojechałam.

Ewa dopiero po dwóch miesiącach napisała do domu i podała swój adres. W liście przepraszała rodziców za swoją ucieczkę i prosiła, żeby jej nie przeszkadzali w nauce. Do listu załączyła opinię szkoły, że jest pilną i dobrą uczennicą.

Liceum ukończyła z nagrodą. Dyrekcja liceum postanowiła wysłać ją na dalszą naukę do Związku Radzieckiego. Gdy zawiadomiła rodziców o wyjeździe, przyjechała matka, zrobiła dziką awanturę i Ewa musiała zrezygnować z dalszej nauki. Po rocznej pracy przyjechała do domu na urlop i… zachorowała. Do lekarzy matka odnosiła się z taką niechęcią, jak do nauki.

„Dziewczyna chora? Nic jej nie będzie” – mówiła.

Dopiero gdy Ewa była umierająca, zawieziono ją wozem do miasta. Doktor stwierdził stan beznadziejny. Gdy ojciec prosił o recepty na „dobre, zagraniczne leki” – doktor odpowiedział, że szkoda każdej złotówki, bo jej już nic nie pomoże.

Przyjechała do sanatorium. Lekarze nie ukrywali przed nią jej ciężkiego stanu zdrowia. Dłużej jak rok trwała kuracja, zanim Ewa doszła do stanu fizycznego, w którym lekarze zdecydowali się na zabieg wycięcia płuca. Teraz już jest po operacji, na najlepszej drodze do wyzdrowienia.

W Warszawie zaczął się sezon wyścigów konnych. W naszym pokoju wyścigowcem,jest Janek-”szoferak”. Z domu przywiózł plik zeszłorocznych programów wyścigowych, które bez przerwy studiuje. Ślęczy nad nimi, mówi coś do siebie, zapisuje na kartce i zanudza wszystkich pytaniami, co ma powiedzieć doktorowi, żeby w sobotę otrzymać przepustkę.

– Mam murowane typy – mówi Janek. – Muszę pojechać. Nie mogę im zostawić tych pieniędzy!

– Uważaj, żebyś nie musiał piechotą wracać do Otwocka – żartowałem. – Widziałem już takich, co chcieli zniszczyć wyścigi. Kończyli w kryminale. – Przywiozę pełny kapelusz forsy.

– Zobaczymy tę forsę!

Janek ma „rozklekotane” serce. Doktor powiedział mu, jak ma się zachowywać i co robić, żeby doprowadzić serce do lepszego stanu. Między innymi wskazaniami było też takie, że nie wolno się denerwować, bo może się to dla niego źle skończyć.

W sobotę Janek „czarował” doktora, jakie to on ma ważne sprawy w Warszawie. Doktor długo klarował – że jeszcze kilka tygodni nie wolno mu jeździć do Warszawy, bo to będzie z dużą szkodą dla jego zdrowia, ale Janek był nieustępliwy i wreszcie lekarz zgodził się dać przepustkę.

– Gdzie ten kapelusz pieniędzy? – wołamy, gdy Janek w poniedziałek rano wrócił z przepustki. – Po twojej minie doskonale widać, ile wygrałeś. – Przegrałem, cholera. Gdybym postawił tak, jak zaplanowałem, to bym wygrał… Spotkałem kolegę i ten tak mi głowę zbajerował, że postawiłem tak, jak mi radził, i przegrałem. Ale to nic. W sobotę odbiję wszystko i dobra wódka jeszcze będzie.

Przy obchodzie doktor sprawdził Jankowi tętno, pokiwał głową i powiedział:

– Widzi.pan, znów z sercem źle. A już tak ładnie biło. Zadowolony byłem z poprawy i wszystko na nic. Niech mnie pan więcej o przepustkę nie prosi, bo nie dam. Jak przyjdzie czas, to przyjdę na obchód i sam wręczę panu przepustkę na dwa dni.

Przez cały tydzień Janek,.modlił się” nad programami. W piątek chodził podniecony. Postanowił urwać się bez przepustki. Nie jadł obiadu. Wyjechał wcześnie, żeby zdążyć na pierwszą gonitwę, po której obiecywał sobie zgarnięcie dużej gotówki.

Po południu przyszła oddziałowa.

– A ten gdzie jest? – zapytała, pokazując na łóżko Janka.

– Poszedł do dentystki – pada spokojna odpowiedź. Uwierzyła. Wieczorem wrócił zgnębiony Janek.

– Gdzie forsa? – pytamy.

– Będzie forsa. To jest tak, że kilka razy się przegrywa, ale jak „zachapię” to za wszystkie czasy.

Janek wyszukał wspólnika od wyścigów. Taki sam wariat na tym punkcie jak Janek. W niedzielę urywa się ten drugi, któremu Janek daje forsę i karteczkę z typami. Znów przegrał.

W poniedziałek doktor dziwił się, że serce „telepie”.

– Co pan w niedzielę robi, że w poniedziałek z sercem jest zawsze gorzej? Obserwuję to od kilku tygodni. Czwartek, piątek, sobota – tętno z każdym dniem równiejsze i spokojniejsze, a w poniedziałek wysiada.

– Nic nie robię -odpowiada Janek z miną niewiniątka. – Wszystko robię tak samo, jak w każdym innym dniu.

Gdy doktor wyszedł, wszyscy wsiedliśmy na Janka.

– Więcej na tor nie pojedziesz. Dorosły chłop, a taki głupi. Któregoś dnia może się to skończyć katastrofą. Przejmiesz się przegraną i serce klapnie. Tyle ludzi żyje bez wyścigów, to i ty też jeden sezon możesz przeżyć. Nie będziemy ukrywali twoich ucieczek. Nie chcemy brać udziału w twoim samobójstwie. Chcesz, uciekaj, ale nas. nie proś o pomoc. Właściwie to powinniśmy powiedzieć doktorowi o twoim końskim nałogu. Wtedy cię przypilnują tak, że więcej na tor nie pojedziesz.

W tym tygodniu Janek nie był na torze, dał tylko „wspólnikowi” pieniądze, żeby ten za niego postawił.

W następnym tygodniu już od środy Janek chodził zdenerwowany. Studiował programy wyścigowe, mówił do siebie; zapisywał i jak zwykle zastanawiał się głośno, czy prosić o przepustkę, czy też jechać na „dziko”.

– Jak poproszę o przepustkę – mówił- a doktor odmówi, wtedy nie będę mógł się urwać, bo doktor każe pielęgniarce pilnować mnie. Jak wyjadę bez przepustki, to mogę „wpaść”. Muszę być na torze w sobotę i niedzielę. Będą takie gonitwy, na których wygram worek pieniędzy. Nikomu nie mogę dać pieniędzy, bo dopiero na miejscu będę decydował, na jakie konie postawić.

Wymienia imiona różnych koni i tłumaczy ich zalety i wiele innych rzeczy, które nas wcale nie interesują. Wyjechał w sobotę przed obiadem. Wieczorem nie było kontroli obecności. W niedzielę też nikt nie zauważył nieobecności Janka. Wieczorem Janka nie ma. W poniedziałek rano Janka nie ma. O godzinie jedenastej w czasie obchodu doktor zapytał o Janka.

Umówiliśmy się, że tym razem nie będziemy ukrywać i powiemy doktorowi prawdę o „końskiej” chorobie Janka. Nie można ukrywać, bo nie wiemy, co się stało. Może w sobotę umarł, a my w poniedziałek będziemy mówić doktorowi, że poszedł do ustępu albo do dentystki. Okazało się, że doktor znał jego chorobę, tylko nic nie mówił, żeby nie było konieczności karnego wypisu, który zrobiłby więcej szkody niż okresowe ucieczki na wyścigi konne.

W ciągu tygodnia przyjechała żona Janka załatwić formalności wypisowe i zabrać jego rzeczy osobiste. Powiedziała, że w sobotę przywieziono go z wyścigów do domu karetką pogotowia. Dostał ataku serca. Musi leżeć w łóżku, a wyjechał bez przepustki, więc chyba zostanie wypisany karnie… Doktor okazał się wyrozumiały. Zrobił normalny wypis, żeby pacjent mógł w krótkim czasie starać się o powtórny wyjazd do sanatorium. Przy wypisie karnym są trudności z otrzymaniem skierowania.

Bez przerwy mamy urozmaicone życie. Na miejsce Janka przyszedł Kazio. Kazio to chłopak ze wsi, ma lat dwadzieścia sześć, jest słabo rozwinięty umysłowo i złośliwy. Chociaż głupi, ale ożenić się potrafił. Opowiada, że w dwa tygodnie po ślubie żona uciekła od niego, bo dowiedziała się, że on ma gruźliczkę. Chorobę swoją zawsze nazywa zdrobniale gruźliczką.

Mimo że zwracamy mu uwagę, pali papierosy leżąc w łóżku, a popiół i niedopałki rzuca na podłogę.

– Kaziu, dlaczego palisz w pokoju? – pyta pielęgniarka. – A nie dość że palisz, to jeszcze brudzisz podłogę?

Kazio spojrzał na niedopałki i popiół tak, jakby dopiero w tej chwili zobaczył, że przy łóżku jest brudno, i powiedział:

– To nie ja naśmieciłem. To oni – mówi, wskazując na obecnych w pokoju – nasypali tutaj, żeby było na mnie.

– Okazuje się, że ty, Kaziu, wcale nie jesteś taki głupi-powiedziałem. Przyszedłby któremu z was taki pomysł do głowy? – zapytałem zwracając się do wszystkich. – Samemu naśmiecić, a zwalić na innych!

Kazio pluje też na podłogę i za to wysłuchuje naszych wymyślań. Ale nie przejmuje się tym. Na zwróconą uwagę, że ma pluć do swojej spluwaczki, którą dostaje każdy chory; odpowiada:

– E-e-e, a to można? Ona taka czysta.

Codziennie wypędzamy go do mycia, a on stara się nas wykiwać. Pielęgniarki wiedzą o niechęci Kazia do wody i mydła, więc gonią go do umywalni. Jednego dnia słyszę na korytarzu awanturę. To Kazio wymyśla pielęgniarce.

„Do przedszkola niech idzie pracować! – krzyczał. – Dzieciakom nosy wycierać, a nie dorosłego chłopa pędzić do mycia!”

Przy obchodzie poskarżył się doktorowi, że pielęgniarki mu dokuczają, bo codziennie gonią do mycia.

– Dobrze, Kaziu – odpowiedział doktor pojednawczo – pielęgniarkom zwrócę uwagę, żeby ciebie nie napędzały, ale ty musisz dać słowo, że codziennie będziesz sam chodził się myć.

– Dobrze – bez przekonania odpowiedział Kazio.

Pewnego dnia golę się w umywalni. Obok stoi starszy facet i pod kranem szoruje szczoteczką trzymaną w ręku sztuczną szczękę. Obok niego stoi Kazio i zastanawia się, czy warto się umyć. Spojrzałem na Kazia i widzę, jak nienaturalnie, szeroko otwiera oczy wpatrzony w sztuczną szczękę. Wreszcie pokazując palcem pyta:

– Co to?

– Nil widzisz – odpowiadam – zęby ten pan czyści.

To pana tylko na śmietnik wyrzucić, jak pana można rozbierać na części!

– Głupi jesteś – mówię – to ty nie wiesz, że każdy człowiek może w ten sposób wyjąć zęby?

Kazio patrzy niedowierzająco.

– Nie wierzysz?

W tym momencie do umywalni wszedł kolega, o którym wiedziałem, że ma dwie sztuczne szczęki.

Powtórzyłem historię o wyjmowaniu zębów, prosząc, żeby wyjął swoje. Ten chętnie wyjął górną szczękę. Włożył na miejsce i dla odmiany po chwili pokazał szczękę dolną.

Kazio wsadził w usta duże palce i siłą ciągnie szczękę do przodu.

– Mocniej! Mocniej! – wołają wszyscy, którzy z ciekawością przyglądają się hecy.

– Nieprawda – mówi Kazio – nie wyjmują się.

Ale gdy jeszcze dwóch wyjęło, Kazio jest przekonany, że się jednak: wyjmują.

W czasie leżakowania Kazio leżał na łóżku kocami przykryty po głowę. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Dopiero Fredek zauważył. Wstał, cicho podchodzi do łóżka, odkrywa koce – a Kazio leży z rękami w ustach i stara się wyjąć szczękę…

W tym dniu, kiedy w kaplicy sanatoryjnej odbywa się spowiedź, podszedł do mnie Kazio i po chwili namysłu powiedział wprost:

– Niech pan idzie dzisiaj do spowiedzi! – Po co? – zapytałem krótko.

– Grzechów pan nie będzie miał, jak się pan wyspowiada.

– Myślisz, że ja mam grzechy? Jakie? Czy skrzywdziłem kogo, okradłem, zabiłem?

– Każdy człowiek ma grzechy – przekonuje Kazio. – A jak się pan będzie spowiadał, to po śmierci pójdzie pan do nieba.

– Kiedy ja nie mam zamiaru w najbliższym czasie umierać… Widzisz, Kaziu – zacząłem poważnie – ja jestem niewierzący, więc w niebo nie wierzę.

– Wiem. Pan wierzy w Marksa!

– Tego nie można nazwać wiarą. Wiem, że żył taki człowiek, że to był mądry człowiek, walczył o lepsze życie dla biednych ludzi. Wskazał, co należy robić, żeby ludziom było lepiej…

– Jak pan tak mówi – przerwał mi Kazio – to po śmierci będzie się pan w piekle smażył!

– Za co, Kaziu? Za co?

– Że pan nie chodzi do kościoła, nie nosi medalika i nie chce pan iść do spowiedzi.

– To zaraz Pan Bóg tak bardzo mnie ukarze? – zapytałem.

– No – potwierdził Kazio. – U nas we wsi jedna była taka jak pan. W niedzielę wbijała gwóźdź w drzwi, to Pan Bóg ją skarał tego samego dnia. Spadła z drabiny i nogę złamała.

– To ten twój Pan Bóg jest bardzo niedobry, jak za taki drobiazg tak mocno karze – odpowiedziałem i nie czekając, co on odpowie, zadałem pytanie: – Czy słyszałeś, Kaziu, kiedy, że piorun strzelił w kościół? Dlaczego? Przecież tam mieszka Pan Bóg.

– Tak, słyszałem, ale piorun strzelił w kościół, żeby zabić jednego takiego, co stał w kościele i nie miał medalika na szyi.

– Głupi jesteś, Kaziu. Piorun strzelił dlatego, że na wieży nie było piorunochronu.

– Pójdzie pan do piekła! – krzyknął Kazio i uciekł, zatykając sobie rękami uszy.

Dość często spotykany typ kuracjusza to „podskakaniec”. Taki podskakuje do każdej młodej, ładnej kobiety. To typ, który uważa siebie za ideał mężczyzny, obiekt pożądań wszystkich kobiet i niektórych mężczyzn. Za obrazę uważa, jeśli kobieta nie chce skorzystać z propozycji pójścia z nim na spacer do lasu.

Przez dłuższy czas siedziałem z takim „podskakańcem” przy stoliku w stołówce. Chyba w życiu od nikogo nie usłyszał tyle prawdy, ile ja mu nagadałem.

Genek – bo takie miał imię mój „podskakaniec” – wchodzi do stołówki. Nie sam – idzie z młodą kobietą, którą spotkał przed stołówką. Zatrzymał się, porozmawiał jeszcze chwilę i już siedzi przy stoliku obok innej młodej kobiety, która dopiero kilka dni jest w sanatorium. Wiem, że Genek jej jeszcze osobiście nie zna. Ale od czego tupet! Pewien jest, że zostanie przychylnie przyjęty. Czy która może nie ulec jego czarowi?

Po kilku minutach podchodzi do swojego stolika, bierze talerz i idzie szukać wazy z zupą. Z pustym talerzem zatrzymuje się przy dwóch stolikach, z pełnym – przy jednym, wreszcie wraca i jedząc rozgląda się i rzuca czarujące uśmiechy do znajomych kobiet.

– Nie kręć łbem jak papuga, tylko jedz, co masz przed nosem. Nie rób z siebie błazna. Niech ci się nie zdaje, że taki jesteś czarodziej. Baby śmieją się z ciebie i z twoich min.

Genek zjadł zupę i teraz trzeba poczekać na podanie drugiego dania. Przy jego stoliku nudno, nie ma młodych kobiet, więc Genek tasuje się do innego stolika. Gdy przynoszą.jedzenie, wraca, by znów po skończonym posiłku przysiąść się tam, gdzie jeszcze jedzą, o ile tam siedzi choć jedna kobieta. I tak wciąż, aż do znudzenia.

– Słuchaj – mówię do Genka – jeśli jesteś taki bohater na babki, wyszukaj sobie jedną, dojdź z nią do porozumienia, ale nie wygłupiaj się i nie zachowuj się tak, jakbyś był jedynym mężczyzną w sanatorium.

– Nie mogę – odpowiada Genek. – Mnie naprawdę podobają się wszystkie!

Genek nie potrafił być inny.

Inny typ podskakiwacza to taki, który po zawarciu znajomości z kobietą mówi: „Mam niedobrą żonę”. I opowiada, jaka ta jego żona jest megiera i zgaga. Już zdecydował, że po powrocie przeprowadzi formalny rozwód, bo faktycznie to on już dwa lata z żoną nie żyje. Są takie głupie, co w to wierzą… A „podskakaniec” wychodzi z sanatorium i wraca do kochającej i kochanej żony i dzieci.

Bywa i tak, że kawaler asystuje pannie, a początkowy flirt dla sportu i dla zabicia wolnego czasu kończy się… małżeństwem.

Często małżeństwem kończy się flirt pacjenta z pielęgniarką. W regulaminie „stoi” napisane, że pracownikom nie wolno zawierać bliższych, osobistych znajomości z pacjentami. Życie jednak nie zawsze można wcisnąć w regulamin.

Gdy z naszego pokoju przeniesiono gdzie indziej Kazia, na jego miejsce przyszedł nowy pacjent imieniem Rysio, z zawodu technik budowlany, lat dwadzieścia osiem. Od pierwszego dnia zdobył sympatię kolegów w pokoju. Przystojny, inteligentny, a przy tym skromny. Rysio nie mógł wieczorem spać, ja też. Siadaliśmy w końcu korytarza i paląc papierosy prowadziliśmy długie rozmowy. Rysio wcześnie stracił rodziców, więc od dziecka chował się u ciotek. Zameldowany był u jednej, a mieszkał u kilku. Wszędzie po kilka dni i u każdej miał część swoich rzeczy. Nigdy nie zaznał rodzinnego ciepła. Nikt się nim nil opiekował. Wiele razy było tak, że głodny chodził spać, gdy późno wrócił do którejś ciotki na nocleg. Rysio miał powodzenie. Wiele młodych i ładnych kobiet kokietowało go. Ale jego „te rzeczy” nie interesowały. Wreszcie znalazła się jedna uparta pielęgniarka z naszego oddziału. Chodziła koło niego jak niańka. Jeśli Rysio wyszedł na korytarz ta zjawiała się natychmiast, bawiła rozmową, prawiła komplementy. Po takiej rozmowie Rysio mówił do mnie:

– Znów mnie zapraszała. Mówi, że ma w domu dobre wino i ciasteczka… – A ty co na to?

– Skłamałem, że nie mogę się angażować w takie historie, bo mam narzeczoną, którą kocham, i wkrótce mamy się pobrać. Wiesz, co mi odpowiedziała? Że to jej nie przeszkadza, ona nie ma zamiaru rozbijać mojego narzeczeństwa. i wiesz, co mi jeszcze powiedziała? – powiedział z zażenowaniem. – Że jak przyjdę, to na pewno nie będę żałował: Powiedz, jak się od niej odczepić?

– Dlaczego masz się odczepić?

– A co będzie, jak pójdę, a później ona przyczepi się do mnie? – No, to ją odczepisz.

– Ale ona mi się nie podoba. – To już inna sprawa!

Na korytarzu zadzwonił telefon. Podniosła salowa i po chwili:

– Panie Rysiu, telefon do pana.

Gdy wrócił od telefonu, popatrzył na mnie, uśmiechnął się i wstydliwie powiedział: – Ona dzwoniła… ale nie pójdę.

– Wyszukaj sobie jaką babkę, która ci się podoba,- radziłem po przyjacielsku.

– Ja nie chcę tak… tylko dla rozrywki. Jeśli, to tylko wtedy, gdy mam względem kobiety poważne zamiary. Jest tu jedna taka babka, która mi się podoba – dodał po chwili – ale to pracownica. Z tą bym się chętnie zapoznał. – Która?

Określił, jak wygląda i gdzie pracuje.

– Wiem, Hania,- zawołałem. – To moja koleżanka, mogę was zapoznać ze sobą.

Po kilku dniach Rysio znowu zapytał o Hanię.

– Dowiem się, kiedy będzie jechała do Warszawy. Tego dnia poproszę o przepustkę, ty też – i pojedziemy razem. Niby przypadkowo. W Warszawie zaproponuję kawiarnię, po pewnym czasie, jak się poznacie lepiej, ja „urwę” się do domu, a ty dalej będziesz musiał radzić sobie sam. Obawiam się tylko, że jak mnie nie będzie, to ty nic nie będziesz mówił, tylko będziesz patrzył na nią jak żaba na piorun.

Tego samego dnia zapytałem Hani, kiedy wybiera się do Warszawy. – Jutro, bo mam załatwić jedną sprawę.

– Kiedy jedziesz? – Po pracy.

– To jedźmy razem – zaproponowałem. – Jutro mam dostać przepustkę. Zawiozę cię na dworzec „taryfą”, będziesz. miała cztery kilometry oszczędności w nogach.

– Dobrze – zgodziła się Hania – tylko zawiadom mnie, kiedy będzie zamówiona taksówka, wtedy pierwsza wyjdę przed bramę.

Następnego dnia spotkaliśmy się wszyscy przed bramą. Zapoznałem Rysia z Hanią, informując, że on też jedzie do Warszawy. W pociągu doszliśmy do porozumienia i prosto z dworca pojechaliśmy do kawiarni. Hania wymawiała się brakiem czasu, ale od czego dobry „bajer”.

Po godzinie pożegnałem się z nimi, twierdząc, że muszę pomieszkać kilka godzin w domu, a Rysio podjął się towarzyszyć Hani w załatwieniu jej spraw.

Polubili się wzajemnie i teraz spotykali się już i sami. Niedługo Rysio zaprosił mnie do miasta na kawę. W kawiarni już czekała Hania. W czasie poważnej rozmowy zadałem znienacka pytanie:

– Kiedy się żenicie?

Hania roześmiała się głośno, a Rysio wstydliwie spuścił oczy i wykrztusił: – Ja to bym chciał nawet zaraz, ale nie wiem, jak ona…

– Co ty, Haniu, na to?

– A ciebie co to obchodzi? – uśmiechnęła się Hania. – Czy przy tobie muszę o tych sprawach rozmawiać?

– Masz rację. Wobec tego ja uciekam, a ty, Rysiu, powiesz mi wieczorem, na kiedy ustaliliście termin ślubu.

Ustalili. Nie tylko termin ślubu, ale także ile gości, kto będzie na weselu i kto będzie świadkiem na ślubie: Jednym świadkiem będę ja, drugim – koleżanka Hani.

Wkrótce opuściłem sanatorium, a Rysio zaraz po mnie zakończył kurację.

Rychło otrzymałem oficjalne zaproszenie na ślub. Był to najdziwniejszy ślub, a my najdziwniejsi świadkowie. Już zjechali się zaproszeni goście, rodziny, koledzy i koleżanki młodych. Przyjechał zamówiony samochód, którym młodzi ze świadkami pojechali do Urzędu Stanu Cywilnego.

– Niech pan podjedzie pod kawiarnię – polecił Rysio, gdy już dojechaliśmy do miasta.

Gdy spojrzałem na niego zdziwiony, odpowiedział, że jest jeszcze trochę czasu, a on musi z nami spokojnie porozmawiać.

– Ślubu dzisiaj nie będzie – powiedział, gdy usiedliśmy przy stoliku. – Ciotka tak mnie urządziła. Nie przysłała mojej metryki urodzenia. Rodzina jest przeciwko mojemu małżeństwu. Należy mi się po rodzicach trochę majątku. Ciotki liczą na to, że ja niedługo umrę, a moją część one zagarną. A jak się ożenię, to będą miały wspólnika. Jutro jeszcze będzie u nas rodzina, więc dopiero pojutrze pojadę po metrykę. Wrócę w środę, a we czwartek robimy normalny ślub. Tylko rodzina nie ma prawa o tym wiedzieć. Goście są, zastawione stoły są, tylko metryki zabrakło.

Po wypiciu kawy wróciliśmy do domu. Rodzina, płacząc, składała życzenia „na nowej drodze życia”. Nastąpiły toasty. Wszyscy bawili się, a tylko cztery osoby wiedziały o tym, że ślubu nie było.

We czwartek odbył się formalny ślub i maleńkie przyjęcie dla czterech osób – dla „młodych” i świadków ślubu.

Po kilku miesiącach w zdrowiu Rysia nastąpiło pogorszenie. Przerwał pracę, przez pewien czas leżał w domu, później w sanatorium. Hania była dla niego wiernym przyjacielem i opiekunką. Rysio pierwszy raz od śmierci rodziców wiedział, że jest przy nim ktoś, kto się o niego troszczy i komu nie jest obojętny stan jego zdrowia.

Po dłuższym pobycie wypisany został z sanatorium, z poprawą zdrowia, lecz do pracy już nie wrócił. Poszedł na rentę inwalidzką.

Minęło kilka miesięcy. Rysio chorował na grypę, po której znów nastąpiło pogorszenie, lecz nie chciał iść na leczenie do sanatorium. Pewnego dnia wybrałem się do nich z wizytą. Rysio wyglądał blado i uśmiechał się tylko, gdy Hania skarżyła się, że nie chce się leczyć. -. Nagadaj mu – prosiła – może ciebie posłucha.

Zacząłem gadkę w poważnym tonie:

– Albo się lecz, albo umieraj prędzej, bo kobietę w lata wpędzasz. Nie śmiej się, tylko słuchaj, co ci mówię. Jak nie będziesz się leczył, to będziesz klops nie chłop, a kobieta młoda potrzebuje chłopa.

Po tygodniu dzwoni Hania i zawiadamia, że Rysio wczoraj umarł.

– Jak to się stało? – pytam i poczułem się głupio, bo pomyślałem o naszej rozmowie.

– Krwotok. Jak przyszłam z pracy, już nie żył, a był sam w mieszkaniu. Nie było nikogo, kto by dał pierwszą pomoc lub wezwał pogotowie. Jutro pogrzeb. Przyjedź.

Długi czas unikałem Hani. Bałem się spotkania z nią, z obawy, że z żalu po stracie męża może przywiązywać wagę do głupich słów, które w żartach wypowiedziałem.

Moja sytuacja,już się wyjaśniła. Wkrótce wypis do domu. Płuco się rozprężyło i… ukazała się dziura w płucu. Dawna, stara. Operacja i wszystkie z nią związane „przyjemności” nie spełniły pokładanych nadziei. W fachowym lekarskim języku mówi się: „Operacja nieskuteczna”.

Od tego czasu „ciotka”, gdy się spotkamy, a jeszcze ktoś jest z nami, pokazując na mnie, mówi:

– Oto jeden z moich nielicznych nieudanych przypadków…

Myślę wtedy, że to nie jej, a mój nieudany przypadek. Gdybym zgodził się na zabieg wtedy, gdy mi pierwszy raz proponowano, kiedy dziura była świeża i mała – wynik pewno byłby inny.

Na kilka dni przed moim wypisem przybył do pokoju nowy pacjent w ciężkim stanie.

– Marian – tak miał na imię nowy lokator – to nowa stronica tragedii ludzkiej. Był spokojny i cichy. z łóżka wychodził tylko wtedy, gdy musiał. Wystarczyło, że chodził dziesięć minut po pokoju, już miał podwyższoną temperaturę. Marian ma chyba wszystkie możliwe schorzenia płuc; marskość, zgrubienie opłucnej, nieruchoma przepona, dziury w płucach, przetoka oskrzelowa i przetoka zewnętrzna z załączonym na stałe drenem.

Szybko znalazłem z Marianem wspólny język. Obaj mieliśmy za sobą lata przeżyte w obozach koncentracyjnych. Marian, aresztowany w pierwszych dniach wojny, przesiedział w Sachsenhausen do 1945 roku. Historia jego życia jest krótka, lecz treściwa. Gdy go Niemcy aresztowali, brakowało mu kilka miesięcy do ukończenia siedemnastu lat. W obozie przesiedział prawie sześć lat. Jednym z pierwszych transportów wrócił do kraju i wstąpił do podchorążówki; ukończył ją w stopniu podporucznika i objął służbę w jednostce wojskowej. Wkrótce zachorował na gruźlicę. Wojsko wykazało, że Marian wstąpił do podchorążówki z początkowymi objawami gruźlicy, dlatego nie otrzymał odszkodowania, tylko niewielką rentę. Po długim pobycie w sanatorium został zdemobilizowany i natychmiast stanął do pracy w charakterze magazyniera. Nie miał przecież żadnego wyuczonego zawodu. Pracował dwa miesiące, gdy nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia. Po czterech miesiącach chorowania został zwolniony z pracy „z powodu choroby trwającej dłużej niż trzy miesiące”. Tak w owym czasie głosił odpowiedni paragraf przepisów państwowych. Marian więcej do pracy nie wrócił. Życie dzielił między dom i sanatorium. Jak pół roku w domu – to osiem miesięcy w sanatorium. Jak cztery miesiące w domu – to znów kilka miesięcy w szpitalu i tak bez przerwy do chwili obecnej. Ożenił się po ukończeniu podchorążówki. Marian twierdzi, że tylko żona jest przyjacielem, który go nie opuszcza przez cały czas choroby. Nie ma kolegów, nie ma przyjaciół, nie ma rodziny. Wszyscy odsunęli się lub zapomnieli o nim.

– Mam dobrze sytuowanych braci – mówił Marian do mnie. – Wiesz, jak mi pomogli? Radzili, żebym na lato wynajął się do chłopa na wieś krowy paść. – „Będziesz miał czyste powietrze, nabiał – mówili – to prędzej odzyskasz zdrowie”. Od tej chwili nie znamy się. Przychodzi do nas prawie codziennie kolega żony. Razem chodzili do szkoły. Gdy leżę w szpitalu – razem mnie odwiedzają. Dobry chłopak… przecież ja już tyle lat choruję… dbają o mnie… żona naprawdę jest oddanym mi przyjacielem. Wiesz, jak pomyślę, to mam już tego wszystkiego dosyć. Chyba trzeba będzie z tym skończyć… Gdybym wiedział, że doczekam czasu, gdy wynajdą lek, który mi pomoże… ale ja już jestem w takim stanie, że nawet cudowny lek nie będzie w stanie przywrócić mi zdrowia. Gdyby taki lek wynaleziono, w najlepszym przypadku utrzymałbym się w obecnym stanie, a w takim stanie to już nie jest życie.

Innego dnia Marian poruszył w rozmowie nowy temat:

– Dostaję pięćset złotych renty inwalidzkiej. Wiesz dlaczego? Bo nie mam ustawowo przewidzianych lat pracy. A kiedy ja miałem pracować? Zrobiłem maturę i wybuchła wojna. Po miesiącu już byłem aresztowany i siedziałem całą wojnę w obozach koncentracyjnych. Do kraju wróciłem w lipcu 1945 roku i z miejsca wstąpiłem do podchorążówki. Później wojsko, choroba i demobilizacja, a po dwóch tygodniach już pracowałem. Z chorobą zaliczono mi pół roku pracy, bo okresu w wojsku mi nie zaliczono. Tak mówią ustawy i tak musi być. Pracy w obozie koncentracyjnym też nie wlicza się do renty. Wyszło na to, że całe życie byłem pasożytem. Nie miałbym żalu, gdybym w czasie wojny i po wojnie trudnił się handlem, kombinatorstwem, waluciarstwem…

Pięćset złotych miesięcznie – mówił z ironią. Na co to i za co to. Chyba życie swoje przeżyłem uczciwie. A więc za co ta kara? „Nie pracowałeś mówią – więc tylko tyle ci się należy”. Ja nie chcę wysokiej renty – mówił Marian – niech mi dadzą taką, jaką może otrzymać urzędnik średniej kategorii. Niech dadzą osiemset – dziewięćset złotych miesięcznie, tak jak powinni dać człowiekowi, który przez całe życie uczciwie żył, pracował. Mam przetoki i dreny. Do tego potrzebuję duże j ilości materiałów opatrunkowych. I tu znów wtrąca się ustawa: „Materiałów opatrunkowych nie wydaje się na recepty lekarskie”. Muszę kupować sam, z mojej renty. Zirytowało mnie to i napisałem do prasy. Napisałem między innymi: „Piszecie wciąż o dalszych, kolejnych ofiarach bomby atomowej na Hirosimę, ale słowa nigdy nie napiszecie o dalszych, kolejnych ofiarach hitlerowskich obozów koncentracyjnych”. To ich poruszyło. Przyjechało do mnie trzech. Cała komisja. Jeden z prasy, drugi z Rady Narodowej, trzeci z Wydziału Zdrowia. Naradzili się i przyznali mi pewną ilość materiałów opatrunkowych miesięcznie – bezpłatnie. Przydział nie pokrywa zapotrzebowania, ale to już jest duża ulga w moim rentowym budżecie.

– Tak, to nie jest wesoła sytuacja-powiedziałem, gdy Marian skończył i- swoje żale – ale jeśli się dobrze zastanowić… to kto tu jest właściwie winien? – Kto winien? Na pewno nie ja! – odpowiedział z gniewem.

– Więc kto?

Kto winien?

Przy tym pytaniu pomyślałem o wielu ludziach, z którymi mnie los zetknął w sanatorium. Pomyślałem o „majorze”, Antosiu, „Sierotce Marysi”, Ewie, Mietku, Stasiu – „Niemowie” – i znów nasunęło się pytanie: Kto winien?