39206.fb2 Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Na marginesie ?ycia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

8 „PSYCHOTERAPIA”

Szaleje epidemia grypy, która w tym roku jest wyjątkowo złośliwa. Ale jak się jej ustrzec? Codziennie trzeba iść do pracy, stykać się z ludźmi chorymi na grypę. Żaden lekarz nie da zwolnienia z pracy człowiekowi choremu na gruźlicę tylko dlatego, że ten się boi grypy!

Grypa to często rozbudzenie procesu gruźliczego u człowieka zaleczonego. Grypa – to w wielu przypadkach nowe zmiany chorobowe, a nawet przesiadka na „drugi świat” w przyspieszonym tempie. Można wystrzegać się zaziębień, zapalenia płuc, lecz jak ustrzec się grypy?

Istnieje jednak jeszcze ludzki rozsądek! Tym razem zabrakło mi rozsądku.

„Złapałem” temperaturę. Trzy dni leżenia w łóżku i temperatura minęła. A więc jestem zdrowy i – zamiast do lekarza po dalsze zwolnienie, które bym na pewno otrzymał, poszedłem do pracy. Po dwóch dniach znów temperatura, wysoka, z utratą przytomności. Następne cztery dni już mniejsza, jeszcze tydzień leżenia w łóżku i… czuję się źle. Po dwóch tygodniach prześwietlenie. Diagnoza: Rozwaliło dziurę w płucu i są jakieś nowe zmiany. W poradni wystawiono wniosek i wkrótce jechałem na „stare śmiecie” – do Otwocka.

Na terenie sanatorium, zanim doszedłem do pawilonu, przypadkowo spotkani pracownicy witali mnie jak dobrego znajomego. Spotkałem też kilku znajomych z poprzednich pobytów. Zawodowi pacjenci. Po załatwieniu formalności w kancelarii poszedłem na oddział.

Oddziałowa, stara znajoma, przywitała mnie żartobliwie:

– Kogo nam tu przysłali? To już nie mogli dać pana na inny oddział? – Mogli, ale nie chciałem. Powiedziałem w kancelarii, że mogę iść tylko na pani oddział albo wracam do domu. Czy może być gdzie lepiej niż u pani? Wiem już co można, a czego nie można. Wiem, że pani dużo krzyczy, ale nie skarży lekarzom, a najważniejsze to, że pani mnie ciut-ciut lubi. Może nie?

– No, już dobrze, niech pan zostanie. Ale do którego pokoju ja pana dam? Gdyby pan przyjechał wcześniej – było miejsce w pokoju dwuosobowym, ale ten – pokazała przechodzącego mężczyznę – prosił ordynatora o przeniesienie z dużego pokoju.

– Bolek, stary, zająłeś moje miejsce! – powiedziałem, gdy podszedł, żeby się przywitać.

– To wy się znacie? – zapytała oddziałowa.

– Musowo – odpowiedział Bolek. – Jesteśmy z jednej parafii – Czerniaków. Miałem w pobliżu sklep z mięsem.

– To pogadajcie sobie, a ja za chwilę przyjdę – powiedziała oddziałowa i weszła do dyżurki.

– Co teraz robisz? – zapytałem.

– Teraz to choruję i leczę się, a jak wyjdę, wydzierżawię od państwa ze dwieście metrów szosy w dobrym punkcie i… wiesz, jak jest: „Oddaj, frajer, forsę, bo zgubisz; a tam dalej stoi drugi, gorszy, może uderzyć”.

– Dlaczego?

– Jak to dlaczego? -zdziwił się Bolek. – Całe życie byłem rzeźnikiem, teraz mi nie pozwolą pracować przy mięsie, a za stary jestem, żeby zmieniać zawód. Nie mam dzieci, żeby dały jeść. Więc co mam robić?

– Jesteś stary nygus, to dasz sobie radę.

– Musowo, przecież z głodu nie zdechnę, wyrabiam rentę inwalidzką. Dalszą rozmowę przerwała oddziałowa.

Wszedłem z walizką do pokoju.

– Cześć, panowie wczasowicze!!! – zawołałem od progu, – Leżą w tym pokoju chorzy? Jeśli tak, to ja wysiadam.

– Nie błaznuj, przywitaj się – z zadowoleniem zawołał jeden, który schylony szukał czegoś w szafce i teraz podniósł się, żeby zobaczyć, kto to tak się przedstawia.

– Jak się masz, Jurek! – zawołałem. – Znów leżysz?

– Nie znów, tylko jeszcze. Jak widzisz. Już przeszło rok i… coraz gorzej… Już tylko skóra i kości.

– Nie przejmuj się. Teraz już lekarze nie pozwalają tak szybko umierać. A ty, jeśli się gorzej nie rozchorujesz, to będzie ci ciężko umrzeć. Trzymaj się. Kichaj na gruźlicę, grunt to serce i charakter. A teraz zapoznaj mnie z kolegami…

– Adam – przedstawił się „łobuz” leżący na trzecim łóżku. – Władek. – Antoś. – Genek. – Janek – przedstawiali się kolejno.

– Wczoraj mówiłem chłopakom o tobie, że przyjeżdża tu jeden taki, przy którym nigdy nie może być smutno i nudno – powiada Jurek.

Tym razem wszedłem w nowe otoczenie z miejsca, bez okresu obserwacji, której dokonują starzy kuracjusze, zanim ustalą swój stosunek do nowego.

Ponieważ wszyscy „lokatorzy” przebywali już dłuższy czas w sanatorium i mówili sobie po imieniu, więc bez żadnych wstępów powiedziałem, że włączam się do tego.

– A teraz, chłopaki, druga ważna sprawa. Każdą drakę, każde wykroczenie czy też nieporozumienie będziemy rozsądzać sami i każdy musi się podporządkować decyzji większości. Zgoda?

– Zgoda! – odpowiedzieli chłopaki z zapałem.

Przerwaliśmy rozmowę, bo weszła, salowa, żeby zrobić poranne porządki. – Czyje to paczki leżą na oknie? – zawołała podniesionym głosem. – Zabrać to stąd! Wiecie, że na oknie nic nie ma prawa leżeć.

– A gdzie mamy trzymać jedzenie? – pyta Janek. – W szafce się nie mieści, a w pokoju gorąco, wędlina szybko się psuje. Wszędzie trzymają na oknach.

– Nic mnie nie obchodzi, gdzie będziecie trzymać, ale na oknie nie wolno!

Słuchałem krzyku salowe j, tłumaczeń kolegów i wzbierała we mnie złość. Wreszcie nie wytrzymałem i mimo że nic mojego na oknie nie leżało, zapytałem spokojnie:

– Czy pani się przypadkiem nie zapomina? Pani jest do robienia porządków, a nie do krzyczenia na chorych. Wszyscy by tylko chcieli krzyczeć i rządzić..

Salowa wyszła, a po chwili wróciła z oddziałową. – Co się tu dzieje? – zapytała oddziałowa.

– Nic – odpowiedziałem lakonicznie. -Jak pani widzi, wszyscy grzecznie leżymy i leczymy się świeżym powietrzem.

– Dopiero pan przyjechał i już się zaczyna.

– Co się zaczyna? Nie lubię, jak na mnie krzyczą i zawsze jestem gotowy odpłacić taką samą miarką, a mimo to tym razem ja właśnie byłem grzeczny.

– Ale te paczki moglibyście pochować. Przecież to wygląda bardzo nieestetycznie.

– Chłopaki, chowamy paczki – krzyknąłem. – Oddziałowa prosi. Wyskoczyłem z łóżka, moje łóżko stało tuż przy oknie, i biorąc paczki zapytywałem, do kogo co należy.

– Polędwica. Czyja? – Moja! – woła Jurek. – Zabieraj.

– Czyj ser?

– Mój! – woła Genek.

– Wyrzuć, bo już zalatuje. – Czyj baleron?

– Dawaj! – woła Władek. – Ale ja nie mam go gdzie położyć. – Dawaj nam! Zjemy! – woła Adam.

– To podzielcie się. Kto chce, niech „rąbie”.

Baleron, pokrojony na kawałki, natychmiast został zjedzony.

– A teraz oznajmiam – powiedziałem, gdy już nic nie było na oknie – że żarcie, które będzie leżało na oknie lub na ogólnym stole, jest dla wszystkich. Kto będzie chciał dać do jedzenia dla ogółu, niech położy na stole lub na oknie. Jeśli który przez zapomnienie zostawi coś na stole, niech nie ma pretensji, jeśli inni to zjedzą.

Następnego dnia już było wesoło. Na stole leżała polędwica. Każdy oderżnął dla siebie spory kawałek, gdy Jurek wrzasnął:

– O rany! Moja polędwica. Chłopaki, zostawcie chociaż kawałek dla mnie. Nie zjadajcie wszystkiego. Zapomniałem…

– Wstań i weź sobie – zakpił Władek. – Jak teraz ci zjemy, to następnym razem nie zapomnisz po jedzeniu sprzątnąć.

Niejeden raz jedliśmy dobre rzeczy, które ktoś z nas przez zapomnienie zostawił na stole, ale odbywało się to zawsze z humorem i na wesoło.

W czwartek wyjechali do domu Antoś i Janek.

Zobaczymy, kogo teraz umieszczą w naszym pokoju. Żeby tylko nie starych pryków, co to potrafią zatruć atmosferę swoją chorobą i wymaganiami.

Co kilka minut ktoś wychodził na korytarz, żeby zobaczyć, czy przyszli nowi, żeby dobrać odpowiednich dla nas kolegów.

Gdy z rozpoznania wrócił Adam, powiedział, że na korytarzu czeka jakiś nowy.

Wyszedłem i… spotkałem Bronka, którego dobrze znałem, bo już trzy razy byliśmy razem w sanatorium.

– Chodź do nas – namawiałem Bronka – taaaka ferajna.

– Oddziałowo kochana – zwróciłem się z uśmiechem do oddziałowej, która wyszła z dyżurki – niech pani go da do nas.

– Żebyście jeszcze bardziej rozrabiali?

– Nie będziemy rozrabiali. -Będzie tylko wesoło na oddziale, bo w niedzielę wyskoczymy do Warszawy po „graty”. Bronek przywiezie swój akordeon, a ja swoje „drewno”, czyli bandżolę.

– No dobrze, niech idzie do was – zdecydowała oddziałowa – tylko żeby był spokój.

– Będzie spokój, tylko nasz pokój ma prośbę do pani. Jest u nas jeszcze jedno wolne łóżko, prosimy o równego chłopaka.

– Nie wiem, kto jeszcze przyjdzie na oddział – odpowiedziała oddziałowa – ale postaram się przydzielić wam kogoś odpowiedniego.

Dopiero o godzinie trzeciej przyszedł nowy pacjent, któremu przydzielono łóżko tuż obok mnie. Nie robiąc hałasu rozpakował walizkę, drobne rzeczy umieścił w szafce, a widząc, że nie śpię, zapytał, do której szafy ma włożyć swoje ubranie. Odpowiedziałem i dalej obserwuję.

„Równy czy mętniak? – zastanawiam się w myśli. Porusza się na pewniaka, a więc nie pierwszy raz w sanatorium. Zobaczymy…”

Bronek to swój chłop. Kelner. Po operacji otrzymał zezwolenie na dalsze wykonywanie swojego zawodu. Teraz przyjechał profilaktycznie, odpocząć i podciągnąć zdrowie. Gra nieźle na akordeonie.

Wreszcie koniec ciszy. Chłopaki wstają i witają się z nowym, stwarzając atmosferę serdeczności.

Co robicie wieczorami? – zapytał nowy.

– Co kto chce – odpowiedziałem. – Jedni grają w karty w świetlicy, inni oglądaj telewizję, kto ma „babkę”, idzie na „Meran” w krzaki albo spacerują po parku. Dwa razy w tygodniu kino. Biblioteka, słuchawki radiowe i… nudy.

– A może wyskoczymy do Otwocka na kawę? – zaproponował nowy. „Dobry jesteś – pomyślałem – wychodząc bez przepustki można wpaść na kogoś z personelu i jutro draka murowana, ale jak ty taki, to ja też nie gorszy”. Więc głośno odpowiadam:

– Możemy.

– Na kolację wrócimy?

– Nie zdążymy. Zostawmy kartki kolacyjne, to chłopaki odbiorą i przyniosą do pokoju – i zwracając się do wszystkich zapytałem:

– Kto przyniesie kolację?

– Jeden numerek ja biorę – odezwał się Adam.

– To ja biorę drugi – rzekł Genek i odebrał numerek od nowego.

W kawiarni zaproponowałem, żeby mówić sobie po imieniu. po co gimnastykować się z „panem”, jeśli i tak po kilku dniach będziemy się „tykać”.

– Możemy, Jacek mam na imię – odpowiedział krótko. – Wypijmy na to konto po kieliszku wina.

– Po co? – zapytałem. – Ja nie piję, a ty?

– Ja też nie, ale przy takiej okazji kieliszek mógłbym wypić.

– Nie warto. Wystarczy kawa.

– Czy chłopaki z naszego pokoju piją? – zapytał Jacek.

– Nie. Patrz, jak się ciekawie dobraliśmy. Kupa równych chłopaków, a żaden nie pije. Adam mówi, że bardzo pił, ale już od pół roku, to znaczy przez. cały okres pobytu w sanatorium, nie wypił kropli alkoholu. Bronek, v ten, co przyszedł dzisiaj, chyba pije, ale przy nas też pić nie będzie. Nie pozwolimy. Patrz, Jacek, tam pod ścianą siedzą pielęgniarki. Już mnie poznały. Żeby która jutro nie wypaplała naszej oddziałowej.

– Nie przyznamy się – odpowiedział Jacek – powiemy, że im się przywidziało, a chłopaki stwierdzą, że przez cały wieczór nie wychodziliśmy z pokoju.

Następnego dnia znów wybraliśmy się do kawiarni i tak było aż do niedzieli.

– Robimy jutro skok do Warszawy? – zapytałem Jacka w sobotę. – Możemy.

– To wyrywamy przed śniadaniem, jak tylko ranna zmiana przyjdzie do pracy. Pewność, że nikogo po drodze nie spotkamy.

Jadąc do Warszawy uzgodniliśmy, którym pociągiem wracamy. O godzinie dziewiątej wieczór już byliśmy u siebie w pokoju. Po chwili przyszedł Genek. Okazało się, że też był w Warszawie. Po kilku minutach włazi do pokoju Bronek taszcząc akordeon. Genek przywiózł szarotkę, a ja swoje bandżo:

– Bronek! Gramy! – zawołałem i już po chwili pokój rozbrzmiewał wesołymi melodiami i śpiewem.

Do pokoju przyszło kilkanaście osób z innych sal, by posłuchać muzyki. Adam skoczył do kolegi na górę i po kilku minutach wrócił z gitarą. Teraz już gramy we trzech. Inni śpiewają z nami. Wesoło, humor, muzyka i śpiew; przerwaliśmy na polecenie pielęgniarki, która, zawiadomiła oficjalnie, że „już późno i czas spać!”

W rozmowie z Jackiem doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu codzienne chodzenie na kawę do Otwocka. Będziemy kupowali kawę i pili w pokoju. Taniej i bezpieczniej.

W następną niedzielę przywieźliśmy z Warszawy młynek i elektryczne grzałki. Oddziałowa zaproponowała mi przeniesienie się do pokoju dwuosobowego.

– Dziękuję, nie tańczę – odpowiedziałem. – Co ja pani zrobiłem złego, że tak mnie pani chce ukarać? Wiem, że Bolek wyjechał karnie za pijaństwo, ale ja tam wcale nie chcę iść. „Tryfne” łóżko. Już kolejno drugi z tego łóżka wyjeżdża karnie, a ja chcę i muszę się leczyć. Dziękuję, ale z wyróżnienia nie skorzystam…

Bolek długi czas nie pił wcale. Tego dnia poprosił doktora o przepustkę do fryzjera. Poszedł i wrócił późno, pijany w sztok. Po powrocie narozrabiał. Straszył swojego ciężko chorego współlokatora. Wróżył mu szybką śmierć, „widział” ducha krążącego nad łóżkiem, wydawał z siebie grobowy głos. Wystraszył faceta tak, że ten dostał ataku nerwowego, zadzwonił po lekarza i Bolek wpadł. Na drugi dzień wyjechał karnie i właśnie to miejsce po nim proponowała mi oddziałowa.

Odmówiłem. Nie chciałem miejsca z widokiem na jednego i w dodatku ciężko chorego człowieka. W naszym pokoju był humor. Towarzystwo zgrane, bez kłótni i zatargów. I ja miałbym się przenieść do innego pokoju? Nigdy.

Rozpocząłem kurację: streptomycyna, cykloseryna i Th-13-14. Wszystko antybiotyki o silnym działaniu. Jestem bez przerwy „podminowany” i każdej chwili grozi „wybuch”, który jednak nie następuje, a to z tej przyczyny, że atmosfera w naszym pokoju nie stwarza warunków do tego, a przeciwnie, działa uspokajająco. W tym klimacie nie mam czasu myśleć o swoim stanie zdrowia. Tu panuje humor i wzajemna serdeczność.

W stołówce siedzimy we czterech przy jednym stoliku: Adam, Jacek, Wańka i ja.

Adamowi w ostatnim czasie poprawił się apetyt. Może dużo jeść, przybiera na wadze, a doktor twierdzi, że w stanie jego zdrowia następuje szybka poprawa. Na obiad zjada trzy talerze zupy, do tego kilka kromek chleba, drugie danie i kompot. Śmiejemy się z niego i namawiamy, żeby jeszcze jadł. W pokoju chłopaki dają mu swoje produkty, a on zjada wszystko i woła, żeby mu dać jeszcze, bo jest głodny. To dobrze, bo do normalnej wagi brak mu jeszcze kilku kilogramów, które przy takim jedzeniu szybko wyrówna.

W pokoju nastąpiły zmiany. Wyjechał Władek i Wańka. Od jutra już „ wszyscy będą chodzili jeść do stołówki. Jurek jako ostatni z naszej grupy dostał od doktora zezwolenie na jadanie posiłków w stołówce. Cieszy się z tego, bo to mówi o poprawie zdrowia. Dotychczas, przez rok, był „stanem ciężkim” w ścisłym łóżku. Obecnie nastąpił koniec ścisłego łóżka i już będzie mógł chodzić na spacery. W stołówce Jurek zajął miejsce przy naszym stoliku – po Wańce.

Dwa łóżka wolne, więc znów zmartwienie, kogo wyznaczą do naszego pokoju. Umówiliśmy się, że jeśli trafi nieodpowiedni, to tak urządzimy, że szybko sam poprosi ordynatora o przeniesienie do innego pokoju.

– Wiecie, co zrobimy? Przez dzisiejszy dzień będziemy odstawiać „sztywniaków”. Dobierzemy sobie tytuły i wszyscy do siebie mówimy oficjalnie „proszę pana”. Zgadzacie się? – zapytałem.

– Zgadzamy się! – odpowiedzieli, zadowoleni z propozycji.

– Ty, Jurek, jaki wybierzesz tytuł? Jesteś technikiem, więc awansujemy cię na inżyniera.

– Jacek też technik – mówię – ale dwóch inżynierów to za dużo. Ty bądź „panem mecenasem”.

– Jak ochrzcimy Genka? Genek jest z zawodu ślusarzem narzędziowym, ale ma postawę burżuja. Genek będzie „prezesem spółdzielni” -zaproponował Jacek. – Zgoda?

– Zgoda. Najstarszy, siwy, dystyngowany. Na „prezesa” się nadaje.

– Ty co sobie obierasz? – zapytałem Bronka.

Czort wie, już nic nie zostało.

– Brak jeszcze doktora. Więc bądź „panem doktorem”. – A ty? – zapytali mnie koledzy. – Bądź „dyrektorem”.

– Nie chcę. Mam lepszy pomysł. W każdej większej grupie powinien być jeden głupi. Ja będę tym głupim. Wiecie, jak to jest: Czyścić innym buta, posłać łóżka, przynieść wodę do zaparzenia kawy, podlali kwiatki, to właśnie będę robił ja. Myślę, że odstawiając głupiego nie będę musiał nawet wiele udawać.

– I będziesz to robił? – wrzasnął Adam z zachwytem.

– Będę, ale tylko do godziny dziesiątej wieczór. Wtedy koniec maskarady. Ale słuchaj, Adam, ty jeszcze nie masz tytułu.

– Adam najmłodszy, jaki dać mu mądry tytuł? – zastanawiali się wszyscy.

– Zrobimy go studentem politechniki – zaproponował Jurek. – Tylko nic się nie odzywaj; bo możesz się skompromitować.

– A czy on wytrzyma tyle czasu bez przeklinania? – z powątpiewaniem powiedział Genek.

– Dobrze, będę „studentem” – zgodził się Adam – i nic nie będę gadał. Raz tylko się odezwę, wtedy, jak każę mu posłać swoje łóżko – powiedział pokazując na mnie. – O rany! On mi łóżko pościele! Ale draka! – wołał z zachwytem.

Tego dnia doktor wygnał nas wszystkich na werandę, a w pokoju pozostał tylko Genek, któremu w czasie dnia robiono różne badania, więc gdy przyszli nowi, nas nie było w pokoju. Co pewien czas jeden z nas wychodził z werandy, żeby sprawdzić, czy już są nowi.

– Jeden już jest – powiedział Adam wracając na werandę. – „Kitajec”, młody, z tym kłopotu mieć nie będziemy.

– Jest i drugi – informuje Jacek, który po godzinie poszedł i zajrzał do pokoju. – Niestary, może ma trzydzieści pięć lat i chyba nie pierwszy raz w sanatorium, bo porusza się z dużą pewnością siebie. Już go tam Genek egzaminuje.

Wkrótce z kocami i poduszkami wróciliśmy z werandy. Każdy utrzymuje powagę, tylko ja wciąż się śmieję, patrząc na ich sztuczne miny. Adam rzucił koce na łóżko i z trudnością powstrzymując śmiech wyszedł z pokoju.

– A ja się mogę śmiać! – powiedziałem raptem głośno.

Dla nie wtajemniczonego mogło to wyglądać głupio, jak mówią: „ni w piętę, ni w oko, tu za nisko, tam za wysoko”, do niczego nie pasuje.

– Panie prezesie – zapytał grzecznie Jacek – napijemy się kawki? – To już może dopiero po kolacji, panie mecenasie?

– Ja mam ochotę teraz.

– A pan się napije; panie inżynierze?

– Owszem – odpowiedział Jurek. A zwracając się do mnie powiedział: – Skocz do łazienki, przyniesiesz trzy garnuszki wody i zaparz nam kawy.

– Panie mecenasie – zapytałem z głupią miną – a dla siebie mogę przynieść wody?

– Dla ciebie szkoda kawy i tak się na niej nie znasz, ale niech już będzie, przynieś i dla siebie. Tylko pospiesz się.

Złapałem cztery garnuszki i szybko pobiegłem do łazienki, a po chwili już wróciłem z wodą. Gdy kawa była zaparzona, „mecenas, inżynier i prezes” wiedli przy stole, a ja piłem swoją kawę siedząc na swoim łóżku.

– Patrz, pan Adam nie posłał łóżka – zwrócił się do mnie Genek.

– Zaraz pościelę, proszę pana, tylko może wpierw wypiję kawę – powiedziałem.

Po wypiciu kawy posłałem Adamowi łóżko i dodatkowo jeszcze poprawiłem łódko „prezesa”, mówiąc, że nierówno rozłożył koce.

– A kwiatki na balkonie podlałeś? – zapytał Jurek. Nie, ale zaraz podleję.

Wypadłem z pokoju i po chwili wróciłem z wiadrem wody.

Gdy nowy wyszedł z pokoju, wtedy wszyscy ulżyli sobie, bo mogli się serdecznie śmiać z miny nowego, który obserwował nas w milczeniu i na pewno zastanawiał się, w jakie to wpadł „drętwe” towarzystwo.

Genek szybko informował nas, że nowy ma na imię Wacek, jest trzeci raz w sanatorium, mieszka w Skierniewicach, z zawodu krawiec.

– Mówiłem mu poważnie – powiedział Genek – że w naszym pokoju jest dobrane towarzystwo, sami kulturalni ludzie. Nikt tu nie zaklnie, nikt nikomu złego słowa nie powie, tylko z jednym mamy trochę kłopotu, bo głupi. Ale nieszkodliwy. Łóżka nam ściele, jak trzeba, to zrobi porządek w pokoju, a jak go poprosić, to nawet buty oczyści. Nie wolno go tylko zdenerwować, bo jak wpadnie w złość, to mógłby bić…

– Damy sobie chyba z nim radę – odpowiedział Genkowi nowy.

– Gdy wyszedłeś po wodę na kawę – mówił dalej Genek -zapytał mnie, który to jest ten głupi. „To pan nie zauważył?” – zapytałem. – „Chyba ten gruby”. – „No widzi pan, przecież jemu wystarczy spojrzeć w oczy, już widać w nich wariata”.

– A nie mówiłem wam, że ja nawet wiele nie muszę udawać – odpowiedziałem zadowolony, że ze mnie taki dobry wariat.

Po kolacji Adam z poważną miną podał mi swoje sztućce prosząc, żebym mu je umył. Wziąłem bez słowa, wyszedłem z pokoju, a po chwili wróciłem i oddałem Adamowi. Ten popatrzył na sztućce, a potem na mnie, lecz nic nie powiedział, że otrzymał… takie same brudne, jak dał.

„Kitajec” patrzył na nasze błaznowanie obojętnie. Nie orientował się w sytuacji i uważał ją za normalną. Tak nam później mówił.,

„Kitajec” to koreański student, studiujący w Warszawie. Na imię miał „Kim”, a my nazywaliśmy go zdrobniale: „Kimek”.

Po godzinie dziesiątej, gdy już zgaszono światła, Adam zwrócił się do mnie tonem rozkazu, żeby mu przynieść herbaty, którą wieczorem, w bańce, wystawiono na korytarz, przy kuchence.

– Przynieś sobie sam – odpowiedziałem ostro. – Co ty sobie myślisz? zapytałem. – Jak długo można być głupim? Już po dziesiątej.

Adam przesłał mi „wiązankę”.

Następnego dnia powiedzieliśmy Wackowi o wczorajszym kawale z tytułami i głupim. Najwięcej uciechy było z tego, że on tak szybko rozpoznał, który jest głupi.

Tego jednak wieczora Adam opowiadał nam-w swoim stylu-o „Bitwie pod Grunwaldem” i „Jurandzie wśród Krzyżaków”. Miał dar opowiadania, lecz opowieści jego do niemożliwości przesycone były „łaciną”.

– Wiecie, chłopaki, co mam ochotę zrobić? – zapytałem, gdy Adam skończył opowiadać. – Gdy Adam zacznie coś opowiadać, włączyć magnetofon, ale tak, żeby on o tym nie wiedział. Przecież to byłby taki „folklor”, niewiele ludzi miało możność usłyszeć coś podobnego. Wyobrażam sobie, jaka byłaby heca, gdyby taką taśmę puścić przez nasz radiowęzeł lub przez radio.

Adama poznaliśmy dobrze. Wyrósł w środowisku przestępczym. Mimo młodego wieku odsiedział już kilka lat w więzieniu. Ma kompleks niższości. Wydaje mu się, że otoczenie nim gardzi, że się wszyscy od niego odsuwają tylko dlatego, że siedział w więzieniu. Swoją urojoną niższość stara się rekompensować sposobem bycia mówiącym: „Lepiej nie wchodźcie mi w drogę”. Ostatnim wyrokiem skazany został na 7 lat więzienia. Pracował w kopalni, więc odsiedział tylko połowę kary. Wyrok otrzymał za młodzieńczą głupotę i brawurę.

A oto relacja Adama, z pominięciem „wyrazów obcych”: „Wzięli mnie do wojska. Służyłem przy granicy. Po przysiędze przyjechaliśmy służbowo do Warszawy. Porucznik i dwóch szeregowych. Razem ze mną przyjechał Tadek – mój kumpel z Warszawy. Wiedzieliśmy, o której godzinie będzie wyjazd z powrotem. Mieliśmy dla siebie dwie godziny. Prosiliśmy porucznika, żeby nas puścił do domu, to od «starych» podłapiemy trochę forsy. Nie chciał nas puścić dlatego, że byliśmy pod bronią. Mieliśmy automaty i po dwa zapasowe bębny z amunicją. Spojrzałem na Tadka, Tadek na mnie i już się zrozumieliśmy. «Panie poruczniku, napijmy się piwa» -zaproponował Tadek. Gdy porucznik zajął się piwem, my daliśmy «dyla» w bok i już nas nie było. Teraz w «taryfę» i szybko do domu. Po pół godzinie spotkaliśmy się na rogu ulicy. «Ile masz?» -pytam Tadka. – «Tysiąc dwieście złotych». – «A ja ma dziewięćset złotych». – «To wstąpmy do knajpy, wypijemy po jednym». W knajpie wypiliśmy po trzy. Później zmieniliśmy knajpę. Jak nam się przypomniało, że mamy wracać do jednostki, już minęły cztery godziny. «I tak już mamy wyrok za dezercję, więc nie musimy się spieszyć» – mówi Tadek. W Warszawie piliśmy dwa dni. Tadek zaproponował, żeby,jechać do województwa opolskiego, do kumpli. Pojechaliśmy. Tam piliśmy trzy dni i już mieliśmy wracać do jednostki, ale nastąpiły komplikacje. W czasie dnia po pijanemu, na rynku, strzelaliśmy z automatów do gołębi. Wieczorem przyszła po nas milicja i chcą nas brać. To Tadek łapie «szajbę» i każe milicjantom uciekać. Tej nocy spaliśmy u innego kumpla, a raniutko zasuwamy na stację. Po drodze zastawili nas «ormowcy» i jeden «glina». Oni wystawili na nas «szajby», a my na nich. Równo obok siebie idziemy wszyscy na stację. Pociąg stoi. Wykręciłem się raptownie i krzyczę «Stać!, Tadek, skacz do wagonu!» Tadek skoczył, opuścił szybę i mierzy z «szajby». Teraz ja skoczyłem i już mierzymy razem. Pociąg ruszył. My w jednym wagonie, a oni z przodu i z tyłu. Wystawili lufy przez okna i pilnują, żebyśmy nie uciekli. Pociąg dojeżdża do stacji. Gdy zwolnił, wyskoczyłem i schowałem się pod wagonem pociągu towarowego stojącego na drugim torze. Za mną wyskoczył Tadek i wtedy padły pierwsze strzały. Jak oni strzelają, to ja też pociągnąłem za spust. Poszła seria. Strzelałem w górę, bo przecież nie będę strzelał do ludzi, którzy pełnią swoją służbę, a do Tadka krzyknąłem: – «Odskakuj i zastaw». Tak jak mnie uczono w wojsku. Tadek odskoczył pięćdziesiąt metrów i teraz on strzela, a ja odskakuję za niego. Teraz ja strzelam, a on przesuwa się do tyłu i w ten sposób dotarliśmy do lasu”.

Schwytano ich po dwóch miesiącach. Adam opowiadał wszystkie swoje przygody aż do chwili schwytania. Przemierzyli piechotą pół kraju. Wrócili do Warszawy, a gdy zamierzali wędrować dalej i siedzieli przy szosie pod Warszawą pijąc wódkę, chciał ich wylegitymować patrol MO. Uciekli, lecz zostali rozpoznani. Wojsko i MO zrobili obławę i zostali złapani. Późni j sąd i, wyrok: 7 lat więzienia.

Staramy się oddziaływać na Adama. Wyciągnąć go z kompleksu. Namawiamy, żeby zerwał z dotychczasowym środowiskiem. Rysujemy przed nim możliwości innego życia. Gdy się wyleczy, powinien iść do uczciwej pracy, wejdzie w inne środowisko; pozna jakąś uczciwą dziewczynę, może się jeszcze uczyć.

– Dajcie spokój – mówi Adam. – Każdy tylko potrafi mówić: „Zerwij, pracuj, żyj uczciwie”, ale jak się spotkamy w innym miejscu, to będziecie wstydzili się znajomości ze mną. Raz już chciałem zerwać, ale „podkopał” taki jak wy kolega… Poznałem dziewczynę. Spotykaliśmy się z nią. Poszedłem do pracy, przestałem pić wódkę. Chłopaki śmiali się, gdy piłem i śmietankę, a ja przecież nie chciałem iść na spotkanie po wódce. Nie mogłem doczekać się wieczora, kiedy się z nią zobaczę. Pewnego dnia nie wyszła na spotkanie. Gdy spotkałem ją przypadkowo i zapytałem, dlaczego nie wyszła, powiedziała, że nie może się ze mną spotykać, bo kolega powiedział, że siedziałem w więzieniu… Obróciłem się i uciekłem biegiem… Płakałem… Wróciłem do swojej ferajny. Przyjęli. Wy mówicie: „zerwij”. Jak zerwać? Do nowego środowiska kilometr i bez przerwy odpychają, do starego jeden krok i przyjmą zawsze.

Adam odczuwał bardzo brak kobiecego towarzystwa. To również na tle swojego kompleksu. Uważał, że dziewczyna nie z jego środowiska nie będzie chciała z nim rozmawiać. Swoją obsesję wyrównywał lekceważeniem kobiet, ale była to tylko poza. Jurek dał mu adres swojej znajomej. Adam napisał do niej list. Odczytał go nam, pytając, czy napisał dobrze i czy taki list może wysłać. Udzieliliśmy mu kilku rad, co i jak wypada pisać do nieznajomej. Radziliśmy z powagą, i z powagą podchodziliśmy do sprawy „reedukacji” Adama, by zrobić z niego solidnego i uczciwego człowieka. Z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi na swój list. Wreszcie otrzymał odpowiedź. Utrzymana była w formie grzecznej, ale pełnej rezerwy. Znów musieliśmy mu tłumaczyć, że nie powinien spodziewać się innej na razie. Po trzech listach korespondencja się urwała. Chłopak znowu był sam. W ciągu ośmiu miesięcy tylko dwa razy odwiedziła go matka. Adam, który poprzednio był alkoholikiem, nie wypił w sanatorium kropli wódki – pomimo że wiele razy namawiano go do tego. Zachętą do abstynencji było to, że w naszym pokoju całkowicie wykluczono picie wódki i wina. Dotrzymywaliśmy ściśle umowy: „Kto wypije, odpada z towarzystwa”. Hasłem naszego pokoju było: „Leczymy się humorem, śpiewem – bez alkoholu”.

Po cichu komentujemy fakt, że od dwóch dni Adam chodzi na spacery z Elżbietą. Nie chcieliśmy zapeszyć. Gdybyśmy mówili o tym głośno, zaraz by pomyślał, że się z niego śmiejemy, i koniec ze spacerami.

Już trzeciego dnia znajomość się skończyła. Elżbietka, urzędniczka z prowincji, powiedziała Adamowi, że „nienawidzi warszawiaków”. Koniec. Gdyby dostał od niej w twarz, nie byłby taki wściekły, jak po tym powiedzeniu. Zachował się grzecznie, lecz Elżbietki nie chciał znać więcej.

Żalił się w czasie wieczornego spaceru i pytał, czy on naprawdę nie nadaje się do życia wśród „normalnych” ludzi. Analizował rozmowy z Elżbietą i starał się przekonać mnie, że zachowywał się właściwie, a wina jest po jej stronie.

Po opuszczeniu sanatorium Adam spotkał się z nami kilkakrotnie, lecz wiedzieliśmy już, że cały nasz wysiłek poszedł na marne. Wrócił do „swoich” i już odsiedział kilka miesięcy, na które skazany został wyrokiem sądu.

Godzina siódma rano. Czas wstawać. Jedni już umyci, ogoleni i ubrani czekają na śniadanie. Inni jeszcze chcą spać.

Raptem jeden wrzeszczy, ile sił w chorych płucach: – Wstawać!

Któryś z leżących przykrywa głowę kocem.

– Wstawać! – wołają wszyscy, którzy są już na nogach. Ściągają koce z leżących.

– Wstawaj, zgniłku – wołam, ściągając koc z Jurka. – Za chwilę śniadanie. Nie dostaniesz jeść tak długo, aż się umyjesz, ubierzesz i pościelesz łóżko. Wyłaź, bo cię zleję wodą. Jacek! Dawaj wodę!

Jacek już mi podaje słoik z wodą, z którego przed chwilą wyjął kwiaty. Jurek klnie, lecz złazi z łóżka.

Teraz ściągamy następnego i wreszcie wstali wszyscy. Ziewają, przeciągają się, ale zaczynają się ubierać.

Gdy już czas na śniadanie, wchodzimy całą grupą do stołówki idąc gęsiego, ustawieni według wzrostu. W ten sam sposób wychodzimy. Błaznujemy, ale nikt nie patrzy na nas ze zgorszoną miną, myślą: „Stare chłopy, a zachowują się jak dzieci!”

Jacek i Genek założyli „spółdzielnię koralową”. Jacek zwija z papieru korale, a Genek wykańcza i naciąga paciorki na żyłkę nylonową. Każdy otrzymuje sznur pięknych korali. Ładniejsze od sprzedawanych w sklepach.

Jacek zapala papierosa. Pociągnął i odłożył, by skończyć nawijać korale. Po chwili sięga ręką po papierosa, lecz miejsce jest puste. To ja, palę jego papierosa.

Przy trzecim papierosie Jacek klnie, a Jurek podaje mu szklankę z wodą. Oblał mnie. Teraz ja klnę i ostrzegam, że się odegram. Jurek za plecami Jacka podaje mi tę samą szklankę. Oblałem Jacka, a Jurek się śmieje, że tak nas na siebie napuścił.

Godzina czwarta – koniec leżakowania. – Co robimy? – pada pytanie.

– Wybierzmy się na spacer – proponuje Bronek. – Ale będziemy chodzili wolno, bo mnie bolą nogi.

Bronek ma dodatkową chorobę Burgera. Lekarz kazał mu rzucić palenie papierosów. Bronek codziennie walczy z nałogiem jak lew i… przegrywaj jak mucha.

Wychodzimy wszyscy do parku i wracamy dopiero na kolację. Po kolacji czas wolny, każdy może robić, co mu się podoba.

Godzina dziesiąta.

– Mam pieczarki! – woła Genek. – Salowa mi kupiła. Smażymy? – A masło mamy? – pyta Bronek.

– Starczy do smażenia.

Z kuchni oddziałowej przynosimy do pokoju kuchenkę elektryczną, garnek, talerze i bułki.

Bronek, Adam i ja gramy i śpiewamy. Genek smaży pieczarki.

Jacek parzy kawę dla wszystkich.

Jurek wrócił z „laboratorium fotograficznego”, które urządził w maleńkim pomieszczeniu w suterenach pawilonu i przyniósł wywołane zdjęcia zrobione w czasie popołudniowego spaceru. Teraz Jurek odpoczywa, a Kim i Wacek suszą zdjęcia na małej, przyniesionej do pokoju suszarce. Każdy ma „pełne.ręce roboty”. Zbliża się godzina dziesiąta. Pieczarki gotowe, kawa też, więc kończymy granie i siadamy wszyscy do stołu.

Następnego dnia wieczorem po dziesiątej mieliśmy nalot lekarza dyżurnego. Kontrolował tylko nasz oddział. W dwa następne wieczory też. Zastanawialiśmy się, skąd im się tak raptem zebrało na kontrolę.

Doszliśmy, że to salowa z naszego oddziału, wychodząc z pracy, prosi lekarza dyżurnego, żeby zwracał uwagę na nasz oddział, a szczególnie na nasz pokój, w którym po zgaszeniu świateł dzieją się różne „cuda”…

Wykorzystujemy każdą możliwość ułatwiającą i uprzyjemniającą życie w sanatorium, lecz zachowanie nasze nie stoi w rażącej sprzeczności z regulaminami. Jedynym dużym wykroczeniem są niedzielne wyjazdy do domu. Jeden lub dwóch wyjeżdża już w sobotę wieczorem. W niedzielę wyjeżdżali inni.

Była raz tylko mała heca z salową. Wieczorem powiedziała Genkowi: – Widzę, że was jest coś za mało w pokoju, wieczorem sprawdzę.

– Co robić? – zastanawiał się Genek. Pomyślał i wymyślił.

Chłopaki wcześniej zgasili światło, a Genek, tylko w nocnej koszuli, stał na łóżku i… czekał na salową. Gdy po dziesięciu minutach weszła, on przez głowę zaczął ściągać koszulę. Salowa wrzasnęła i… błyskawicznie się ulotniła. Już był spokój.

Szykujemy się do wypisu. Wyjechać mamy w dwa kolejne czwartki. Pierwsi wyjeżdżają: Adam, Bronek i Genek. W następny czwartek: Jacek, Jurek i ja. Pozostają: „Kitajec” i Wacek, ale oni najkrócej leżą.

Odwożę do domu swoje manele. O godzinie siódmej rano jestem już z powrotem. Wchodzę do hallu, trzymając w ręku pustą teczkę i…wpadam na swojego ordynatora.

– Kłaniam się panu doktorowi – powiadam grzecznie i idę dalej. – Proszę pana! – woła za mną doktor.

Zatrzymałem się, a doktor podszedł do mnie i pyta: – Pan… co… wyjeżdżał pan?

– Nie – odpowiedziałem swobodnie, kręcąc młynka pustą teczką. – A co pan tu robi o tej porze?

– Byłem w pawilonie „A” odebrać swoją teczkę, bo pojutrze wyjeżdżam.

– Ach, tak… no… dobrze… – odpowiedział doktor, prawdopodobnie myśląc coś innego.

W pokoju opowiedziałem o swoim spotkaniu z doktorem.

– Czy myślisz, że on nie domyśla się, że byłeś w Warszawie? – mówili koledzy. – To mądry chłop.

– Wiecie, chłopaki – powiedziałem poważnie – ten nasz doktor to jednak ciekawy facet. Z jednej strony rygorysta, z drugiej znów strony okazuje dużą tolerancję. Nie wierzę, że on nie domyśla się, kto robi te wszystkie kawały. Nigdy też nie „gasił” nas z powodu instrumentów i śpiewu.

– A wiecie dlaczego? – zapytał Genek. – Bo widział wyniki leczenia i szybką poprawę zdrowia, nawet u ciężko chorych. Jurek leżał rok i nie było poprawy, a teraz już go wypisują. Adam leżał pół roku i bez przerwy się denerwował – też już wypisany. Jestem pewien, że doktor wiedział, co robi, patrząc przez palce na nasze błaznowanie. Nie przeszkadzał nam w naszych ucieczkach do domu, bo wiedział, że żaden „nie nawali” i nie wróci pijany. Na pewno orientuje się, że w naszym pokoju nigdy nie było alkoholu:

Jedną myślą objąłem Gały mój ostatni, dziesiąty i najprzyjemniejszy pobyt w sanatorium. Roześmiałem się i z przekonaniem powiedziałem:

– Z tego wynika, że zastosowaliśmy dodatkową metodę leczenia, którą można by nazwać: psychoterapią…