39212.fb2 Nami?tnik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Nami?tnik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

LATIN LOYER

Rok śpiączki Josego kosztował opiekuńcze państwo szwedzkie trzy miliony koron. Dziesięć tysięcy dziennie, przesączanych z kieszeni podatnika w glukozę i krew, odżywiające zmartwiały mózg dwudziestodwuletniego Meksykanina. Ingrid, jego żona, podpisała zgodę na odłączenie aparatury. Dzisiaj dwie falujące, elektroniczne linie, śledzące puls i oddech pacjenta, rozejdą się na zawsze, w dwie proste równoległe, bez szans ponownego połączenia ciała i życia.

Życie Josego Tapasa miało być zwykłe. Od urodzenia po śmierć. Z jednym wątkiem, tkanym według tradycyjnego meksykańskiego wzoru: honor, makabra i tequila.

Z dzieciństwa mało pamiętał. Czasami zdawało mu się, że przeniosła go przez nie w ramionach matka. Kiedy podrósł, nie lubił siedzieć w domu. Włóczył się z chłopakami po przedmieściach rodzinnego El Paco. Szukali skarbu wśród kamiennych ruin indiańskich budowli. Jose wkładał palec w wąskie szczeliny i wodził wzdłuż rzeźbionych zawijasów: szponów ptaków, paszcz zdziczałych bogów, wyżerających ludzkie serca… Szczęśliwie docierał do końca ornamentu, skąd mógł wrócić do początku. Wierzył, że umie czytać azteckie znaki. Nie potrafił jeszcze odszyfrować liter drukowanych lub pisanych na papierze. Były zbyt misterne. Sylabizując je, słyszał głos ojca: „Be, Be, jak baran. Nie Pe, Pe, jak pacan!" Kamienne znaki nie miały jednej, trudnej do zapamiętania nazwy Ka albo Te. Opowiadały długie, zawiłe historie, za każdym razem inne.

Osiemnastoletni Jose zdał maturę i zapisał się na uniwersytet w stolicy. Wybrał filologię hiszpańską. Nie mając szczególnych talentów, doskonalił to, czego nauczył się w dzieciństwie – czytanie. Po studiach wróciłby na swą prowincję. Uczył w gimnazjum, ożenił się i tak jak ojciec-nauczyciel zostałby godnym szacunku hombre, ceniącym pamięć Emiliano Zapaty, dobry trunek i sjestę. Łatwą do przewidzenia przyszłość Josego poplątało spotkanie z Ingrid.

Dla niej każdy rok był sumiennym wypełnianiem obowiązków córki zamożnej, sztokholmskiej rodziny. Ingrid w odpowiednim czasie nauczyła się chodzić, mówić, łykać regularnie tabletki antykoncepcyjne i prowadzić samochód. Gimnazjum skończyła z wyróżnieniem. Małżeństwo, w które wplątała się na studiach – rozwodem. Nie myląc odtąd seksu z sentymentami, uniknęła dalszych pomyłek matrymonialnych. Jej kariera radcy handlowego przypominała sukcesy gospodarki szwedzkiej w latach osiemdziesiątych. Załamała się na początku roku 1990. Ingrid popadła w depresję. Zmuszała się do pracy, do bycia z ludźmi. W święta odwiedzała rodziców. Boże Narodzenie obchodzili po chrześcijańsku, śpiewając pod jodłą psalmy. Latem, w najkrótszą noc roku – Midsommar, tańczyli pogańsko wokół pala płodności, wbitego na łące przy letniej rezydencji. Podczas tej jasnej nocy, gdy słońce oświetla Ziemię spod horyzontu, Ingrid wyrwała się z łańcucha tancerek w białych sukniach i wiankach. Usiadła bosa na ziemi. Rozpłakała się jak mała dziewczynka. Lnianą suknię zaplamiła rozgnieciona, soczysta trawa, wianek zsunął się na nos. Ktoś podał jej szklankę wina, ktoś niezdarnie próbował ją przytulić. Nie starczyło mu sił i padł, mamrocząc skol. Ingrid ogarnął wstręt. Czym było jej trzydziestoośmioletnie życie? Pustką, urządzoną niby dom lalek: szykownymi mebelkami, samochodem w garażu, pracą, gdzie spotykała podobne, wypchane pieniędzmi lalki. Postanowiła wyjechać. W biurze podróży zachwalano egzotykę i komfort modnych plaż Acapulco. Miała nadzieję, że witalność Południa uleczy ją z melancholii.

W Meksyku za mackami żaru pełzały dziwaczne zwierzęta, wsysające ciepło. Tropikalne gorąco płynęło przezroczystą lawą. Ingrid snula się między plażą a hotelem. Upal podszczypywał jej obnażone uda, obmacywał piersi. Smarując kremem pomarszczoną skórę, łudziła się, że wysusza ją słońce, nie czas.

Znudzona hotelowym menu dla gringos, zaglądała do knajp, szukając prawdziwego meksykańskiego jedzenia. Nie przejmowała się wulgarnymi zaczepkami wąsatych facetów. W zaułku uliczki schodzącej do oceanu trafiła na knajpę, której jedyną ozdobą było olbrzymie okno. Ludzie za szybą poruszali się wolno w słoiku konfitury z lepkiej przestrzeni. Zanim podszedł kelner, Ingrid przeczytała dokładnie kartę. Nie chciała chili con carne. Miała ochotę na chili con sex. Ostry, pieprzny seks, przyprawiony latynosko-kiczowatymi sentymentami, z przystojnym kelnerem. Jego włosy, zaczesane do tyłu, połyskiwały tłustą czernią. Skórzane spodnie obciskały męskość. Nazywał się Jose. Studiował w Mexico City. Do Acapulco przyjechał na wakacje zarobić. Nie odważyłby się zaproponować randki tej białowłosej turystce. Onieśmielała go wyzywającą, egzotyczną urodą. Podając wino, starał się nie widzieć jej rozchylonych ud. Przytrzymała go za rękę.

– Wpadnij na drinka do „Cabany", o siódmej – szepnęła.

– With pleasure – przytaknął skwapliwie. Mężczyźni przy barze dostrzegli jej poufały gest.

– Leci na niego.

– Ma ze trzydziestkę, dziwka.

– Takie są lepsze od dziwek. Wszystko umieją, wszystko już robiły i chcą jeszcze.

Patrzyli za nią przez okno, oprawione w gipsowe kaktusy.

Było dokładnie tak, jak to sobie wymarzyła. Po drinku poszli na górę do jej pokoju. Chłopak pachniał słońcem i oceanem. Hucząca muzyka z dansingu i wino pite z butelki zmieniły ich miłosne muśnięcia w drapieżny taniec. Ingrid objęła go nogami, zarzuciła mu je na szyję. Opadła bezwolnie na poduszki, by w następnym takcie zmienić tempo. Jose po paru łykach wina znowu prowadził. Jego sprężyste ciało przebijało ją orgazmami.

Tej nocy Ingrid zapragnęła dziecka. „Mam 38 lat. Rok, dwa i może być za późno – obliczała w ciemnościach przy śpiącym Josem. – On jest nieziemsko przystojny. Oliwkowa skóra, prosty nos, najbielsze zęby, oczy na pół twarzy i ten słodko-okrutny uśmieszek. Mieszane dzieci są zdrowsze i ładniejsze. Jose mógłby przyjechać do Szwecji."

Na razie nie myślała o powrocie. Została miesiąc dłużej. Chłopak się zakochał. Nie znała takiej czułości i zwariowanych manier. Gdy powiedziała o ciąży, ukląkł przed nią i płakał, całując po brzuchu. Zawiózł do rodziców. Nie namawiali ich na zostanie w Meksyku. Skoro Jose skończy studia w Szwecji i zostanie el profesor w Europie… – Jego przodkowie też pochodzili z Europy – opowiadał Ingrid ojciec Josego. -Dlatego jest zdolny i wysoki. W jego żyłach płynie krew hiszpańskich grandów.

W Sztokholmie wzięli jesienią ślub. Krewni Ingrid oglądali z pobłażaniem młodego południowca.

– Dla Ingrid dobrze, wreszcie zdecydowała się na dziecko – pocieszali się rodzice.

Przez dom przewalił się tłum znajomych, ciekawych jej Latynosa, stukającego obcasami po parkietach. Przyjaciółki wpatrywały się w niego z nabożnym pożądaniem. Czterdziestoletnie, bogate kobiety, marzące o seksie z niezawodnym kochankiem. Jose był dla nich uroczy i niedostępny. Kochał Ingrid.

Nie najlepiej znosiła ciążę. Najpierw zadręczała się, czy dziecko będzie normalne. Później piekła ją zgaga, puchły nogi. Złościła się na Josego o przesłodzoną kawę, krzywo podsunięte pod obolałe plecy poduszki. Denerwowała się jego tępotą. Po trzech miesiącach kursu nie dawał sobie rady ze szwedzkim. Nadal rozmawiali po angielsku. Irytowało ją powtarzanie tych samych, najprostszych szwedzkich słów. Jose zamieniał je w nie istniejące w żadnym języku, chociaż przekonywająco brzmiące wyrazy.

– Jestem twoją Królową Śniegu – powiedziała mu Ingrid na pierwszym zimowym spacerze w parku. Zapamiętał: „Król-wą Śngu".

Dzieci turlały się w zaspach, zjeżdżały z górki na sankach. „Tak jest ze szwedzką wymową – pomyślał Jose. – Akcent wspina się z wysiłkiem pod szczyt i spycha słowa, żeby rozjechały się bezładnie, poprzewracały."

Nauka szwedzkiego była torturą. Nie słyszał, gdzie kończą się zdania, nie odróżniał dziwacznych samogłosek, przedrzeźniających a, u, e. „Mieć dwadzieścia lat i trafić na granicę swej wszechmocy, jest początkiem ułomności, zwanej dorosłością" – zanotował w zeszycie pośród wierszy o miłości i samotności.

Na starówce, w latynoskim barze „Chiquita", zaprzyjaźnił się z barmanem – chilijskim studentem historii. Claudio mieszkał w Szwecji od dawna i nie miał złudzeń: – Jose, trafiłeś do raju białowłosych aniołów. Przebogaty kraj, eksperymentalna probówka przyszłości. Światem będą rządzić kobiety, tu właśnie się to zaczyna.

Chcą wsadzać do więzienia klientów prostytutek. Niedługo bycie mężczyzną będzie tu przestępstwem. Nic dziwnego, skoro w ich języku „człowiek" – to ona. „Śmierć" – on. Kulturowy matriarchat. Kraj w kształcie zwisłego penisa! Mitycznym założycielem tego narodu nie był żaden bohater, ale pramatka Svea. Uważaj na siebie, bracie – perorował Claudio, przekrzykując salsę. – Kończą się walki systemów politycznych, władza mężczyzn…

Jose zgodził się na „wspólny poród". Będzie przy niej, jeżeli to takie ważne… Ingrid liczyła dni do końca męki. – Co ze słynnym instynktem macierzyńskim reklamowanym w podręcznikach dla ciężarnych? – martwiła się. – Wszystko w swoim czasie – pocieszała ją matka. – Zobaczysz maleństwo i zapomnisz o porodzie, o cierpieniach.

Po pierwszych skurczach, gdy odeszły wody, Jose zawiózł ją do szpitala. Heroicznie wkroczył do sali porodowej.

– Nie, Ingrid, nie potrafię! – rzucił się do wyjścia, gdy rozcinano jej krocze.

– Wracaj! To jest nasz poród! – jęknęła.

Urodziła po trzech godzinach. Pielęgniarka zawołała Josego. Do porodówki wjechał tradycyjny wózek z szampanem i szwedzką flagą. Szczęśliwa, uczesana i umalowana Ingrid przytulała dziecko. Na jego rączce zaciśnięto plastikową bransoletkę z napisem: „Dziewczynka Tapas".

Ingrid szybko znudziły pieluchy, przeciery, podgrzewane butelki. Wróciła do pracy. Dzieckiem zajmowała się niania. Gotowaniem i sprzątaniem – gosposia. Jose czytał książki, pisał wiersze. Woził na spacer kilkumiesięczną Sabinkę. Wysłuchiwał matczynych zachwytów podstarzałych biznesmenek i arystokratek, odwiedzających dom pod nieobecność Ingrid. Sprawdzały, czy robi postępy w szwedzkim. Pakowały mu palce w usta, układając wargi do wymowy a, o. Miał ochotę je polizać z litości albo pogryźć. Samiczy chichot tych kobiet był skomleniem o seks. Wychodziły, poprawiając żakiety i obciągając spódniczki, jakby je ktoś próbował z nich zedrzeć.

Któregoś wiosennego dnia wyrwał się wcześniej ze szkoły. Bolała go głowa. Wszyscy w klasie narzekali na wiosenne przeziębienia. Po drodze do domu kupił aspirynę. W ogrodzie sąsiadów stały sczepione ze sobą psy husky. Szkliste, niebieskie ślepia suki iskrzyły się niczym dwa kawałki lodu. Takie oczy miewała Ingrid. Nie pytał wtedy, co się stało. Omijała go wzrokiem, patrzyła w telewizor. Zmęczona, zamykała się w swoim pokoju.

Jose wszedł do mieszkania. W przedpokoju leżała torba Ingrid, w sypialni paliło się światło. – Źle się czujesz? – zawołał.

Leżała w łóżku, paląc papierosa. Obok niej śpiący facet. Miała lodowate spojrzenie. Jose zatoczył się. Chciał ich zabić, zabić siebie. Uciekł. Nie za bardzo pamiętał, co działo się przez ten tydzień. Ocknął się w domu Claudia. Pił, budził się nieprzytomny, zasypiał, żeby zapomnieć, że żyje. Wrócił do domu, sam nie wiedząc, po co. Zobaczyć córkę. Ingrid nie próbowała się tłumaczyć, przepraszać. – Nie żyjemy w średniowieczu ani w Meksyku. Mogę robić, co chcę.

Jose nie zamierzał powtarzać banałów. Powiedziały się same, bez jego woli. – Przecież jesteś matką, moją żoną…

– I dlatego mam zrezygnować ze swojego życia?

Spakował się. Do plastikowego worka wrzucił ubrania, książki. Gosposia podała mu kopertę. Ann von Trot, najlepsza przyjaciółka Ingrid, zapraszała go do siebie.

– Ingrid taka jest, nie zmieni się. Wykorzystała twoją naiwność. Przywiozła cię z podróży jak jaszczura z Galapagos – Ann rozwiewała ostatnie złudzenia. Był dawcą spermy. Rozpłodowym samcem.

Ann również potrzebowała pomocy. Spragniona czułości, starzejąca się arystokratka, znudzona elegancką samotnością. Jose jej nie zawiódł. Obsługiwał seksualnie, udając namiętnego kochanka. Zasłużył na przytulne mieszkanko w centrum Sztokholmu. Wkrótce zaspokajał zachcianki pozostałych przyjaciółek Ingrid. Najpierw z zemsty, później dla drogich prezentów, dyskretnych, comiesięcznych przelewów bankowych. Najbrzydsza z nich podarowała mu małą Alfę Romeo. „Żebyś przyjeżdżał, kiedy cię potrzeba" – nagryzmoliła szminką na przedniej szybie.

Nie były o siebie zazdrosne. Sprawny seks uważały za wartą wydatku usługę. Jose wiedział, że polecały go sobie jak dobrą fryzjerkę czy krawcową. Był kosztowny, a luksus kosztuje. Drogie garnitury, buty szyte na miarę. „Najbardziej dekoracyjny facet w Sztokholmie" – ocenili go dwaj party fixaren, kręcący modnym światkiem stolicy. Dopisali do listy sław, zapraszanych na snobistyczne imprezy. Jose nie opuszczał żadnego szykownego party. Stał samotnie z drinkiem, oceniał gości. Wychodził na parkiet, gdy grano szybkie kawałki. Blondwłose piękności uganiały się za zmysłowym przystojniakiem. Żaden tutejszy nie potrafił tak stanowczo objąć, szeptać komplementów, uwodzić bez desperacko-pijackich pytań: „Czy nie masz nic przeciw temu, że cię pocałuję?"

Jose sprawiał sobie przyjemność krótkimi romansami. Zostawa! do pierwszych pretensji. Lubił patrzeć na żałosne miny dziewczyn, kiedy pytał: „Dlatego, że mnie kochasz, mam zmienić moje życie?" Młode, piękne płaciły łzami. Stare klientki – walutą.

Zdarzało mu się kilka dni nie odpowiadać na telefony, nie wychodzić z domu. Pił i układa! wierszyki: „Ciężki jest zawód poety -wyciskać podziw z kobiety." Trzeźwiejąc, brzydził się sobą.

Ann von Trot zabrała go w połowie lata na swój jacht. Od czasu, gdy dowiedziała się, co oznacza po hiszpańsku jego nazwisko *, mówiła do niego: My Snack. Obtańcowywał zaproszone na rejs stare pulardy, nafaszerowane silikonem i hormonami. Któraś z nich, rozochocona zmysłowym pląsem, zapytała, czy dałby jej lekcje salsy.

Ann sądziła, że to znakomity pomysł.

– Jose, mógłbyś założyć szkołę tańca! Znam kogoś, kto… – powiedziała w kabinie, zdejmując bikini.

– Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to najlepszy pomysł – odpowiedział, zwilżając ją wazeliną.

– Chcę ci pomóc, my poor, little Snack. Nie myślałeś o własnym biznesie? Nikt ci nie każe tańczyć od rana do nocy. Byłbyś dyrektorem. Poza tym czeka cię rozwód. Będziesz potrzebował drogiego adwokata.

Zaprzyjaźnił się z młodym adwokatem Ann. Chodzili razem do dyskoteki. Podrywali najlepsze panienki. Gdy dziewczyna nie mogła się zdecydować na któregoś z nich, brali ją razem. Rozmawiali wtedy o rozwodzie, uważając to za znakomity dowcip. – Jose, nieźle się wżeniłeś, duuuże pieniądze – adwokat poprawiał głowę dziewczyny, nie dość głęboko biorącej go w usta. Jose posuwał ją od tyłu, przytrzymując za podskakujące pośladki.

Pewnej podyskotekowej nocy długonoga piękność leżała wyczekująco, a on nie mógł urosnąć do wymiarów mężczyzny. Zamiast dumnie wyprężonej męskości zwisała mu niewielka, zawstydzona chłopięcość. Dziewczyna pogłaskała ją czule i włożyła do ust. Po chwili wypluła.

– Coś nie tak ze mną? Zaprzeczył.

– Z tobą?

– Nie.

– No, to nie traćmy czasu! – nadziała się na jego palec.

Radził sobie potem tą metodą coraz częściej. Przestał sypiać z młodymi dziewczynami. Oszczędzał siły na wymagające klientki. Nie zadowalały się wirtuozerią jego długich palców i francuskimi pocałunkami. Chciały mieć jurnego mężczyznę. Za to płaciły.

Nie pomagały pigułki z muszek ani witaminy. Dla napalonych na Josego babsztyli jego impotencja byłaby obelgą. Straciłby kochanki i pieniądze.

Odwiedził zdziwaczałą malarkę. Ta przynajmniej nie żądała banalnej kopulacji. Zawiązała mu dziurawą, czarną chustką oczy, mazakiem dorysowała wąsik. – Jesteś Zorro! – rozkazała.

– Galopuj i okładaj mnie szpicrutą!

Ujeżdżanie posiniaczonej, cycatej grubaski doprowadziło Josego do spazmów śmiechu. Zdjął maskę, pocałował artystkę w usta. Ona była stuknięta, on chory.

Doktor uznał Josego za okaz zdrowia.

– Zwykłe przemęczenie. Proszę dać sobie dwa tygodnie urlopu, od wszystkiego. Jeśli się nie polepszy, wyślę pana do specjalisty. – Przepisał mu tabletki na wzmocnienie.

Jose postanowił zniknąć ze Sztokholmu. Zostawił Ann wiadomość, że wyjeżdża do Meksyku. Nie był pewien, czy wróci.

W rodzinnym mieście samotnie odwiedzał stare kąty. Koledzy poznajdywali pracę w większych miastach. Wracali, tak jak on, odwiedzić krewnych, pochwalić się uciułanym majątkiem.

Rodzice obejrzeli z zachwytem zdjęcia wnuczki, domu, samochodu. Odtajała w nim dawna fantazja, nakłamał o ingrid i studiach. Po pierwszym dniu wiedział, że nie zostanie. Nie pasował do nich, do swojej przeszłości.

Włóczył się po okolicy. Jezioro, w którym nauczył się pływać, zmalało. Przypominało olbrzymią rybę, rzuconą w piasek plaży. Łuska fal podnosiła się ciężko na śmierdzącym szlamem cielsku.

Zajrzał do starej Cabiros. Jej dom, sterta kamieni przykrytych słomą, stał na pustkowiu, przy piaszczystej drodze do wsi. Cabiros, pół-Indianka, rzadko odwiedzała miasteczko. Zjawiała się w targowe dni, zakutana chustą. Rozkładała ją na ziemi. Siadała w kucki i wróżyła z kart.

Lubiła go. Nigdy jej nie dokuczał. Miała dla niego tylko wodę. – Pij, woda jest piękna i ty jesteś piękny – chwyciła go za rękaw malutką dłonią, ściśniętą reumatyzmem w kształt kurzej łapki.

Chciał jej zostawić pieniądze. Pogardliwie prychnęła. Ślina ze szczerbatych ust skapnęła na zwitek banknotów. – Za pieniądze wróżę. Za duże pieniądze – zważyła w dłoni zapłatę -dużo powiem.

Kazała mu wyciągnąć sześć startych do białości kart. Westchnęła.

– Coś złego? – zaniepokoił się.

– Jak żyję, nie widziałam takiej wróżby! Z wielkiego nieszczęścia czeka cię wielkie szczęście – pocierała karty o czarną spódnicę.

– Coś więcej?

– Więcej nie można dostać ani tutaj, ani tam – odwiedziny były skończone. Cabiros usiadła na progu domu, Jose spojrzał w jej oczy, wpatrujące się bez zmrużenia w słońce. Staruszka była ślepa.

Obserwował powietrze. Porównywał je ze szwedzkim. Meksykańskie nie było lodowato przezroczyste. Unosił się w nim wieczny kurz podobny do tego z kamieniarskiej pracowni. Falowało pod dłutem niewidzialnego rzemieślnika, wykuwającego zwiewny ornament. Jose zapamiętał dziecinne wrażenie: na głazach indiańskich ruin ktoś narysował rozgrzane powietrze. Strumień ornamentu opływał spękany kamień.

Kiedyś z chłopakami próbowali odgadnąć, czemu Indianie porzucali w dżungli kamienne miasta. Jose przechwalał się, że umie czytać indiańskie znaki i poznał tajemnicę. Kumple go wyśmiali. – Zmyślasz! – zawyrokował konusowaty Pepito, wnuczek prawdziwych Indian z gór. Jego dziadek leczył zapalenie wyrostka robaczkowego zaklęciami. Podpierał chorego o podobne do akacji drzewo huamuachil i czekał na południe. Wtedy nożem wycinał z cienia chory kawałek. Ranę zaszywał magicznymi ziołami. Udeptywał ją, aż stawała się płaska i nie odstawała od ziemi. Wieczorem cień rozciągał się, znikał razem z bólem.

Jose pożałował, że dziadek Pepita dawno nie żyje. Może znal jakieś zioła na jego przypadłość?

Pepito, w podartej koszuli, podeszwach przywiązanych rzemieniami do stóp, mówił, że to ziemia Indian, dlatego daje im moc. Biali przynieśli śmierć. Są podobni do szkieletów, tańczących w dzień zmarłych. Pokazał Josemu obejmujące się kościotrupy, podrygujące na sobie. – Biali tak robią dzieci. -Jose nie wierzył. – I wyją wtedy jak psy nocą.

Przed wyjazdem Jose poszedł nad jezioro. Kąpała się w nim naga dziewczyna. Nie przestraszyła się. Wyszła na brzeg. Zakładając sukienkę, podniosła ramiona. Za nimi potoczyły się w górę krągłe piersi. Z gęstych włosów na łonie ściekała woda. Były zroszonym ogrodem, gąszczem skrywającym słodki owoc płci.

Podeszła do niego, śmiejąc się zalotnie. -Hej, Jose! – Rozpoznał córkę sklepikarza. Miała z 15 lat. Usiadła przy nim. Słuchał jej dziewczyńskiego paplania. Wdychał wilgotny zapach czekoladowej skóry. Nie poczuł podniecenia. Dobroć.

Medycyna okazała się równie bezsilna, co Jose. Lekarz zapyta! go, czy asystował przy porodzie.

– Wielu facetów traci po tym ochotę na współżycie. Podejrzewam, że przyczyną pana kłopotów jest umysł, nie ciało. Proszę spróbować

psychoterapii.

Andersson, doktor psychologii, dogrzebał się w psychice Josego węzła. W nim zasupłały się dusza i ciało pacjenta. Andersson podejrzewał, że Josego wykastrowała żona.

„Wszechpożądliwa kobiecość zabija to, czego nie potrafi wchłonąć. Silny instynkt samozachowawczy Meksykanina przybrał formę pasywnej obrony, jaką jest impotencja. Impotencja jest także karaniem kobiet" – spekulował psychoanalitycznie.

Jose na leżance przyglądał się z bliska jego siwym, przyklepanym włosom. Obrysowywały cienkimi kreseczkami łysiejącą czaszkę. Nieskazitelny fartuch, narzucony na czarny garnitur, oddzielał doktora od brudów, wylewających się z podświadomości pacjentów.

Po kilku sesjach Andersson zdecydował:

– Skoro nie jest to uraz wyniesiony z pożycia małżeńskiego, poszperamy głębiej.

Doktor cofał go do dzieciństwa:

– Jesteś małym chłopcem. Grasz w piłkę – mówił przekonywająco. Jose posłusznie dziecinniał. Ciągiem skojarzeń wracał w meksykańską przeszłość. Grał z chłopakami w piłkę, po hiszpańsku wyzywał kłamliwego Pepito. Nie miał żadnych zobowiązań. W teraźniejszości czekały rozczarowane kobiety, długi, rozwód.

– Nie dam rady – zafrasował się Andersson. – Nie znam hiszpańskiego. Odeślę cię do doktora Mendesa.

Doktor Mendes prowadził psychoterapię hipnozą.

– Nie należy się spodziewać cudów. Nie większych niż od figury Matki Boskiej z Gwadelupy – Mendes, argentyński Żyd, łypnął wesołymi oczkami.

Jose dawno nie słyszał takiego hiszpańskiego. W jego rozpędzie gubił się akcent, skaczący wśród słów niby byczki na argentyńskiej pampie. Doktor spacerował po gabinecie. Przystawał obok jaskrawych obrazów. Mówiąc, zacierał ręce, jakby ogrzewał się kolorami malowideł. Sprawdził podatność Josego na sugestię. Był zadowolony. Lewa ręka pacjenta posłusznie napełniła się gorącym powietrzem i powoli uniosła. Jose zabrał ją z powrotem. Trzymał sztywno wyciągniętą przy boku.

– Wszystko będzie dobrze. Szkoda, że nie od razu przyszedł pan do mnie. Andersson wywołał u pana regresję do dzieciństwa, i co?

Spodziewal się usłyszeć seplenienie po szwedzku? Oto skutki przerostu intelektu nad rozsądkiem u takich specjalistów, jak on. Psychoanaliza zatrzymuje się na progu podświadomości. Zagląda przez uchylone drzwi. Hipnoza wchodzi dalej. Ogląda najskrytsze tajemnice. Ale czym jest hipnoza? Sugestią? Odmiennym stanem świadomości? Wmówieniem? Bywa skuteczna, chociaż nie wiemy, dlaczego.

– Drogi panie Jose, wyruszamy w nieznane. Proszę się rozluźnić i patrzeć na mój palec – Mendes rutynowo usypiał pacjenta.

Zamazany, falliczny ksztalt poruszał się wahadłowo przed oczyma.

Josego obudziła poranna erekcja. Niewielka, ale erekcja. Pierwsza od trzech miesięcy. Podziwiał ją, jak znikający łuk tęczy.

Tydzień później doktor był pewien powodzenia terapii. Postanowił ją przyspieszyć.

– Żeby szybciej wejść w hipnozę i łatwiej z niej wyjść, podaje się zaawansowanym pacjentom hasło. Proszę podać słowo, którego nikt nie użyje przypadkowo w pana obecności.

Josemu przypomniały się dziecinne wyliczanki z indiańskich zaklęć.

– Cotetoje – może być?

– Świetnie – wpisał do komputera Mendes. – I drugie.

– Huamuachil.

– Znaczy to coś?

– Pierwsze nic, drugie jest drzewem.

– Jeszcze jedna sesja i od nowego roku akademickiego będzie pan prymusem w szkole i w łóżku – obiecał doktor.

Po wyjściu od Mendesa Jose zajrzał do cukierni. Na wystawie zaciekawił go czekoladowy globus. Ameryki przypominały klepsydrę. Piasek z Północnej przesypywał się zwężeniem Meksyku, przez pustynię, do Południowej.

Ostatnią sesję Mendes zaczai wspomnieniami.

– Mój ojciec nazywał się Teitelbaum, w Argentynie lepiej brzmiało Mendes. A pańskie nazwisko?

– Nikt go nie zmieniał. Po co?

– Domyślam się. Nie ciekawiło pana jego znaczenie?

– To oczywiste.

– Tak, po hiszpańsku tak, ale w sanskrycie oznacza ascezę, umartwianie się. Żadnych kobiet, alkoholu. Medytacja i joga.

– Nie wiedziałem.

– Stare przyzwyczajenie śledzenia słów. Jeszcze z żydowskiej szkółki. Hinduski „tapas" prowadzi do oświecenia.

Josego nie interesowała joga. Mendes wprowadził go w sen. Obudził się po pół godzinie. Doktor włączył magnetofon. Krzykliwy głos bełkotał niezrozumiałe dźwięki.

– Rozumie pan coś z tego? – Mendes cofnął nagranie.

– Nie.

– To pana, że tak powiem, wypowiedź. Na początku było całkiem rozsądnie. Podniósł pan palec do góry i powiedział: „Pierwsze czytanie snu." Później zmienił się panu głos i nie chciał pan przerwać, musiałem krzyczeć: „Hua-muachil!" Nie mówił pan nigdy po indiańsku?

– Nigdy – Jose sądził, że jeszcze śni.

– Piastunka może była Indianką?

Jose pokręcił głową. – Indiański?

– Wie pan co, jeden z pacjentów mówił przez sen po walijsku. Okazało się, że w dzieciństwie słyszał walijskie piosenki z radia. Proszę wziąć ze sobą kasetę i gdyby były jakieś problemy, dzwonić do mnie.

Jose przeszedł w półśnie przez korytarz. Obudził go hałas ulicy. Na rogu zajrzał do cukierni. Z czekoladowego globusa wygryziono pół świata.

Zadzwonił do Ann von Trot: – Przyjdź jutro. Tak, wróciłem. Bardzo się cieszę, że cię zobaczę. Idę spać, łeb mi pęka.

Przed zaśnięciem słuchał kasety Mendesa. Przenosił ciepło z ręki do pleców, rozlewał po całym ciele. Głos doktora przycichł, włączyło się nagranie z ostatniej sesji. Dochodziły do niego jeszcze kołyszące, nieznane dźwięki.

– Niektórzy mówią przez sen, inni do siebie. Skąd pewność, że się obudzili? – pomyślał, zasypiając.

Usłyszał: „Drugie czytanie snu." Ktoś mówił jego głosem: – Jestem szumem krwi. Biciem serca. Kiedy płonę, jestem bogiem słońca, kiedy wieje wiatr, jestem pierzastym wężem. Zawarliśmy braterstwo krwi, gdy kaleczyłeś palce na moich kamieniach. Wsączyłem ci zimną, kamienną krew. Poznałeś tajemnicę. Sny, oplatając głowę, rozmiękczają myśli i kruszą kości. Indianie uciekali z kamiennych miast ze strachu przed snem. Porzucali zdobyte przez wroga twierdze.

Bronili się górskim kryształem. Nie znali nic twardszego. Rzeźbili z niego czaszki na ofiarę. Sny kryształowych czaszek były przezroczyste. Obmywali je wodą.

Ludzkie głowy obmywają sny. Okadzają je dymem wspomnień i przeczuć. Indianie wiedzieli, że nadejdzie senna fala, pogrążająca myśli. Wyższa od murów miasta. Zatapiająca szaleństwem. Gdy się zbliżała, śnili ją, niosącą gęsty dym, ciężki sen bez marzeń, z którego nie ma przebudzenia. Co noc kładli się w innym miejscu, nienaruszonym snami. Jeżeli pewnego ranka przedmioty traciły barwę i zwykłą wagę, oznaczało to, że zbliża się najwyższa fala. Rzeczy stawały się zaśnione, nieprzydatne na jawie.

W mieście zostawał kapłan. Zasypiał na ołtarzu. Dawał się pożreć koszmarom, by uratować uciekających mieszkańców. Śnił cierpienie i szaleństwo. Prześnił je do końca, od początku. Ludzie byli znowu czyści. Wznosili nowe miasto. Mijały dwa, trzy pokolenia i sny kruszyły kamienne mury, mąciły kryształ ofiarnych czaszek. Kapłan zasypiał.

Jose się nie obudził. Umierał na sen.


  1. <a l:href="#_ftnref1">*</a> Topos – po hiszpańsku „zakąska".