39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

– Co Podoba wie o sanacyjnych dziedzicach – Pawlak spojrzał z politowaniem na traktorzystę, który śmiał w swej niewiedzy porównywać etatowego dyrektora z prawdziwym dziedzicem. – Taki hrabia Dubieniecki to był bezlitośnie kulturalny pan: jak goście mieli przyjechać na polowanie, to on kąpał się w szampanie, potem kazał go z powrotem do butelek nalać i gościom na kolację podawać!

– A mydłem ten szampan nie zajeżdżał? – rzeczowo spytał Podoba, olśniony wizją pełnej szampana wanny.

– A na co jemu było mydło? Taż nigdy przy robocie nawet i nie pobrudził sia – Kaźmierz na wspomnienie postaci hrabiego Dubienieckiego tak się rozrzewnił, jak kiedy wspomniał marszałka Piłsudskiego – On prosto bezlitośnie w konikach zakochany był! Do stajni kazał patefończyk wstawić, walce koniom puszczał a stajennemu kazał ich tanecznego kroka uczyć. Ooo, to był słowny pan, on z języka świdra nie robił. Jak gościom obiecał, że im kulig urządzi, a śniegu akurat w tu poru nie było, to kazał ścieżki parku solą wysypać i saniami woził gości aż do białego rana!

– Sól słona – zauważył Podoba, kiwając się nad rowerem. – A mówią, że te hrabiowie mieli słodkie życie.

– Żeb' te kołchoźniki mieli takie życie jak te fornale u Dubienieckiego, to by się do dziedzica modlili, a nie do Lenina.

– A wiesz pan, panie Pawlak, dlaczego ja napity jestem?

– Nu, ciekawość posłuchać…

– Bo ja jako patriota na trzeźwo nie mogę znieść, że ja za dwa koziołki, com skłusował, siedziałem rok w pudle, a oni, co tylu dziedziców wystrzelali, to bez wyroku przyjeżdżają tu źreć i chlać!

Podoba objął nienawistnym spojrzeniem tył oddalającego się autobusu. Z trudem trafił nogą na pedał i zatoczył się z rowerem wprost pod nadjeżdżającego „żuka”. Pawlak chwycił Podobę za ramię, ratując go od niechybnej katastrofy. Gdyby traktorzysta wiedział, co wiezie zdążająca w ślad za autobusem furgonetka, jego niechętny wobec polsko – radzieckiej przyjaźni nastrój jeszcze bardziej by się pogłębił. Furgonetka przerobiona na chłodnię od tygodnia toczyła się w ślad za autokarem, wioząc zaopatrzenie, które dla uczestników wycieczki miało być dowodem, że Polska Ludowa dzięki braterskiej pomocy wielkiego sąsiada jest krajem mlekiem i miodem płynącym. W lodówkach „żuka” jechały mrożone szynki, indyki, gęsi i wołowe flaczki. Brzęczały wesoło na wybojach butelki wyborowej wódki, szampana i eksportowego piwa, którego smaku traktorzysta Podoba nigdy jeszcze nie zaznał; w tekturowych pudłach tkwiły puszki kawioru, czekolady, pomarańcze i banany. Wszystko to miało ozdabiać stoły, przy których podejmowano wycieczkę przyjaźni, wznosząc dziękczynne toasty za ofiarowane przez braci doświadczenia.

– A co tato tak na drodze sterczy? – zawołał od bramy swego obejścia Witia, zaskoczony pojawieniem się kogoś, kto jeszcze wczoraj żegnał się z życiem.

– A patrzę, i Panu Bogu dziękuję, że ja wszystko zrobił, żeb' u nas socjalizm nie zwyciężył.

– Przecież ojciec za demokracją był!

– Za demokracją ja od czasu do czasu był, ale za Stalinem nigdy!

Kaźmierz przypomniał synowi, jak to w latach 50-ych obronił się przed wstąpieniem do spółdzielni produkcyjnej. Pisali mu różni aktywiści na wrotach stodoły: „Pawlak to kułak, a kułak to wróg” – a on za nic nie chciał podpisać zgody na wstąpienie do spółdzielni. Ile razy zachodził do niego sołtys Fogiel, tłumacząc mu, że swoim uporem powstrzymuje nieuchronny proces dziejowy? Ile razy dostawał mandat za nieprzestrzeganie przepisów przeciwpożarowych i brak obowiązującej tłumnicy i bosaka, które poprzedzającej kontrolę nocy nieznani sprawcy kradli z obejścia?

Nawet kiedy mu pod oknem postawili dwa ciągniki – których silniki pracowały dzień i noc, tak że spać ani jeść nie było można, bo ściany i stół dygotały, łyżką się do gęby nie trafiało – nawet wtedy nie ugiął się i do spółdzielni produkcyjnej akcesu nie podpisał. Ocalił tę ziemię, bo nic ponad nią nie było dla niego cenniejszego, a oto teraz mają stracić na rzecz PGR-u, którego dyrektor jego kosztem chce powiększyć swoje imperium! Tylko w łasce Boga mógł pokładać nadzieje, bo kiedy ma się ładną wnuczkę, to automatycznie ma się więcej niż jednego konia przy dyszlu.

– Ania wróciwszy, a? – zapytał Witię. Syn pokręcił przecząco głową.

– Ano, przyjdzie zaczekać – stwierdził Kaźmierz, wkraczając na podwórze synowskiego siedliska.

– A na co tato liczy? – spytała Jadźka, widząc, że Kaźmierz rozsiadł się na ganku. – Ania ma swoje życie do przeżycia.

– Awo! Z niej za ładna dziewucha, żeb' ona na jakichś tam uniwersytetach marnowała sia!

– To tato jej tak źle życzy? – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki. – Wczoraj w telewizji mówili, że teraz bez”dyplomu”to kariery nie zrobi.

– Nie bełtaj, durna bźdźągwo! – uciszył ją Pawlak, poprawiając maciejówkę na głowie. – A nie mówili to w tym waszym telemele, że nam dostatnio żyje sia i że naród z partią, a partia z narodem? No to i z tą karierą taka sama i prawda, jak że wesz kaszle!

Rozstrzygnąwszy problem rozparł się na ganku i postanowił nie ruszyć się dotąd, aż nie zjawi się Ania. Kazał Jadźce nalać gorącej wody do miednicy, proszku do prania nasypać, sam zdjął cholewy czekając, aż synowa podgrzeje wodę na kuchni, rozkosznie przebierał paluchami.

– Nachodzili się moje nogi świata – stwierdził refleksyjnie – Ale z bożą pomocą dojdę ja na nich do końca swoich dni…

– Amen – rzuciła od pieca Jadźka.

„W życiu i miłości nic nie możesz przewidzieć. Czy ja myślałam, że od najgorszego wroga będzie zależeć moje ocalenie? Dyrektor Pilch chciał odebrać ziemię i przyszłość moim dziadkom za jakąś nędzną odpłatność i rentę, a wyszło na to, że dzięki jego obsuwie na tym bankiecie ja odzyskałam życie. Śmieszne, ale tak wychodzi, że żyję i kocham dzięki radzieckim kołchoźnikom i tej politycznej aferze, którą wywołał dyrektor Pilch. Gdyby kołchoźnicy tego wieczora nie przyjechali do majątku i gdyby Pilch ze względów prestiżowych nie musiał się upić jak świnia, to ja bym dawno spoczywała pod trawnikiem, zamiast w ramionach tego, kto mnie uratował dla siebie!! Powinnam chyba pójść i podziękować dyrektorowi PGR-u za to, że narozrabiał jak zając w kapuście, że aż przysłali do niego komisję kontroli z Komitetu Wojewódzkiego. Przykre tylko, że mężczyźni przeważnie są szczerzy dopiero po pijanemu. Muszę sprawdzić, czy mój wybrany też podlega tym samym prawom przyrody…”

Tak pisała Ania Pawlak w swoim pamiętniku kilka dni po wydarzeniach, które dyrektorowi Pilchowi przyniosły zgubę – a jej ocalenie. Tak już bywa, że to, co dla jednych jest końcem świata, dla drugich jest jego powtórnym stworzeniem.

Dyrektor Pilch nie przewidywał, że ten dzień miał zachwiać fundamentem jego życia. Przygotowywał się do niego już od dłuższego czasu. Kilkakrotnie zebrał całą załogę PGR-u, by ją w pełni uświadomić, jak wielkie wyróżnienie spotkało ich zakład.

Przyjazd wycieczki kołchoźników radzieckich powinni traktować tak, jak wygraną w totolotka. Skoro władze tu kierują naszych przyjaciół z wielkiego Kraju Rad, to świadczy, jak wysoko są oceniane osiągnięcia produkcyjne dyrektora Pilcha. Załoga musi w tej sytuacji stanąć na wysokości zadania: należy z tej okazji oczyścić szamba przy budynku mieszkalnym, bo od tego smrodu nawet muchy mrą, pozbierać wszystkie puste butelki, które walają się za oborą, zakopać gnijące skóry po dwóch bykach, które ktoś wyprowadził za gumno, zabił, odarł ze skóry, a mięso pewnie sprzedał w trzeciej wsi. Pracownicy kancelarii mają wypisać hasło „Polak potrafi” i umieścić je nad bramą; stare opony od traktorów porozkładać na rogach podwórza, pobielić, a w środek nasypać ziemi i wetknąć goździki i nasturcje…

– Przecież raz-dwa powiędną – zauważyła rozłożysta w biodrach dojarka, na którą wołano „Cycucha”.

– Wystarczy, aby pachniały przez jeden wieczór – uspokoił ją traktorzysta Podoba. – Potem te ruskie będą tak pijane, że im tryk z owcą będzie się mylił.

Pilch ani nie potwierdził sugestii Podoby, ani też jej nie zaprzeczył.

– Czy tylko to macie do powiedzenia, Podoba? – zapytał zootechnik Palimąka, rozbawiony uwagą znanego kłusownika.

– Ja zawsze mówię prawdę – Podoba nasunął na czoło beret niczym rycerz przyłbicę. – I im także samo prawdę powiem!

– Jaką prawdę? – zaniepokoił się nie na żarty Ryszard Pilch.

– Że u nas jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej!

Nawet po tak optymistycznej deklaracji dyrektor na wszelki wypadek postanowił pamiętać, że w dniu przybycia gości za wszelką cenę należy Podobę izolować od bezpośrednich kontaktów z przedstawicielami przodującego na świecie rolnictwa. Pochylił się do ucha zootechnika i poufnym szeptem polecił mu, żeby wieczorem, w trakcie przewidzianego dla gości bankietu, traktorzysta Podoba został zamknięty w boksie weterynaryjnym. Żeby zbytnio nie protestował, z powodu ograniczenia swobód obywatelskich, może mu Palimąka zostawić na wierzchu trochę spirytusu, którego używa do odkażania przy zabiegu inseminacji.

Kiedy nadszedł dzień przyjazdu gości, nad bramą wisiał transparent „Polak potrafi”. Podwórze świadczyło o prawdziwości tego hasła: w pobielonych oponach tkwiły rdzawe nasturcje i białoczerwone goździki, butelki były pozbierane, szambo wywiezione a załoga ubrana była odświętnie, jak na procesję Bożego Ciała. Poborowi, brygadziści i pracownicy polowi mieli wpięte w klapy czerwone kokardki, przez co wyglądali jak drużbowie na wiejskim weselu.

Kucharka, pani Żelazna, liczyła na tańce, a dojarka Cycucha na to, że kupi od ruskich aparat fotograficzny, bo chciała mieć koniecznie swoje zdjęcia z ulubionymi krowami. Kiedy Pilch niecierpliwie wyglądał przyjazdu furgonetki „nysa” Tadeusza Budzyńskiego, który miał przywieźć aż z wołowa czteroosobową orkiestrę, usłyszał niosący się z daleka dźwięk harmonii i zmartwiał: od pól, przez kartofliska i sięgające już do pach chude pegeerowskie zboże niosła się tak znana mu i bliska melodia, że aż gwałtowne wzruszenie chwyciło go za gardło. Od strony baraku pilota, przy którym, niczym przedpotopowe ptaszysko stał samolot rolniczy „gawron” płynęła fraza marsza „My pierwsza brygada”.

Dyrektor Pilch miał wyczulone ucho, gdyż każdego ranka jego ojciec przy goleniu intonował tę pieśń. Bez niej „Rotmistrz” nie rozpoczynał dnia. Ale co innego nucenie pod nosem, tłumione przez pianę do golenia, a co innego wykonanie publiczne – i to z towarzyszeniem instrumentu! Pilch bez wahania skinął na kaprala Marczaka polecił mu udać się motocyklem na skraj pastwiska, zamienionego teraz na lotnisko, i spowodować, żeby pilot wraz z harmonią nie opuszczał wnętrza barakowozu i pod żadnym pozorem nie zjawił się w trakcie kolacji na terenie majątku.

– To o suchym pysku ma on tak siedzieć w barakowozie? – spytał Marczak, który jako milicjant znał dobrze słabości ludzkie, a także swoje własne. I znów zootechnik Palimąka został upoważniony do wydania służbowej porcji spirytusu. Tak zaopatrzony kapral poturlał się polną drogą na pastwisko, ustawił swój motor z przyczepą pod skrzydłami „gawrona” i grzecznie, lecz stanowczo nakazał pilotowi zająć wraz z harmonią miejsce we wnętrzu barakowozu: może sobie tam grać i śpiewać do woli, choć jego zdaniem powinien raczej szczególnie dbać o dobór repertuaru, bo on, Franio, jest tu służbowo i swoje obowiązki zna. A kiedy pilot, lekceważąc sobie życzliwe ostrzeżenie milicjanta, począł grać po kolei „Lwowskie dzieci”, „Armatnią górę” i „Pierwszą brygadę”, Franio siedział tak i płakał ze wzruszenia, że łzy przeszkadzały mu dokończyć pisania meldunku o rewizjonistycznym nastawieniu pilota. Kiedy wypili służbowy spirytus, już nawet Franio śpiewał refreny na dwa głosy z pilotem, ale tego już w raporcie nie umieścił. Bo dusza duszą, tradycja rodzinna – tradycją, ale służba służbą…

Dyrektor Pilch uzmysłowił sobie że był jeszcze jeden człowiek, który stanowił zagrożenie dla bezkonfliktowego przebiegu zbliżającej się uroczystości: jego własny ojciec.

Marceli Pilch zwany był „Rotmistrzem”, jako że tego stopnia dosłużył się w ułanach. Z wojny 39-go roku wyszedł po kontuzji z jedną nogą sztuczną, ale głośno i wciąż powtarzał, że jak przyjdzie pora przegnać bolszewika za Styr i Dniestr, to on z tą nogą dosiądzie konia. W szafie trzymał szablę, bryczesy i buty do konnej jazdy, których nie założył już od czterdziestu blisko lat, za to czyścił je co trzeci dzień, bo zawsze powtarzał, że „oficerki muszą się błyszczeć jak dupa anioła”. Wiecznym problemem jego syna było izolowanie go od przedstawicieli wszelkich władz, gdyż z każdym i w każdej sytuacji podejmował dyskusję na temat „jałtańskiej zdrady”, której dopuściły się mocarstwa zachodnie wobec Polski. Na nic się nie zdały błagania, by ojciec nie schodził z góry i nie zaczynał rozmowy z sekretarzem egzekutywy od pytania, jaką też towarzysz widzi różnicę między totalitaryzmem faszystowskim a sowieckim albo czy zdaje sobie sprawę, że społeczeństwo bez elit skazane jest na pauperyzację duchową. Kilka razy udało się dyrektorowi zagłuszyć ojca obłudnym stwierdzeniem, że właśnie nadszedł czas, kiedy cały naród jest elitą – ale zawsze czuł się w obecności ojca jakby siedział na minie, do której detonator trzyma w ręku Rotmistrz. Co by się stało, gdyby Rotmistrz zorientował się, że majątek PGR został zalany gośćmi z wycieczki przyjaźni? Nie, nie mógł do tego dopuścić, bo na dźwięk rosyjskiej mowy Rotmistrz mógłby sobie przypomnieć przeżycia z 1920 roku, kiedy to bawił z krótkotrwałą gościną jako jeniec wśród „bojców” pierwszej Konnej Armii Budionnego. Zwykle, żeby zatrzymać ojca na górze, dawał mu po obiedzie kieliszek koniaku, który wprowadzał starszego pana w stan senności. Teraz jednak ten środek wydał mu się za mało pewny. Domieszał do koniaku dwie pastylki nasenne i na wszelki wypadek schował na stryszku wszystkie buty ojca. Przypomniał sobie jeszcze o szabli w szafie.

Chciał wynieść ją ukradkiem, ale Rotmistrz nie dał się wywabić ze swego pokoju, bo właśnie w tej chwili, owinąwszy głowę zwojem miedzianego drutu, co miało poprawić odbiór, słuchał audycji radia Wolna Europa.

Na podwórzu rozległ się klakson: Tadeusz Budzyński, zwany przez starych mieszkańców Rudnik „Warszawiakiem”, przywiózł właśnie zamówioną orkiestrę. Z wnętrza zdezelowanej „nysy” wygramolili się harmonista, trębacz, gitarzysta i perkusista zespołu „Giganty”.

Budzyński pomógł wyciągnąć bęben i brzęczące wesoło czynele. Dla niego przyjazd radzieckiej wycieczki oznaczał kurs z opłaconym powrotem i z tego choćby względu był zwolennikiem zacieśniania więzów przyjaźni.

Kierowniczka szkoły przygotowała dzieci do wygłoszenia powitalnego wierszyka, który zaczynał się od słów: „Witajcie, drodzy przyjaciele, z kraju, w którym słonko nigdy nie zachodzi…”

Tymi właśnie słowami i szczebiotem dziecięcych głosików zostali powitani wysiadający z autobusu goście. Kiedy ustawiali się wkoło, by wysłuchać powitalnych przemówień, na ich twarzach malowała się udręka, którą z trudem pokrywali rutynowym uśmiechem. Przez te dwa tygodnie „podróży przyjaźni” odbyli tyle powitań, tyle razy dzieci mówiły na ich cześć wierszyki, orkiestry grały ludowe piosenki, że wydawało im się, iż są na nieustającym powitalnym bankiecie.

Wyglądali jak zdemobilizowani weterani wojny, na którą wcale nie wybrali się z własnej woli, ale którą – chcąc nie chcąc – wygrali.

Na witających gospodarzy patrzyły spod tadżyckich „tiubetiejek” oczy skośne, spod słomkowych kapeluszy, białych „pierożków” i chustek chytre lub obojętne, ale wszyscy mieli przylepiony uśmiech, który mówił, że wprawdzie goście cieszą się z tej wizyty, ale w gruncie rzeczy dobrze wiedzą, że jeszcze bardziej powinni się z niej cieszyć gospodarze. Dyrektor Pilch starał się ich przekonać, że w tym dniu właśnie szczęście jego i załogi sięgnęło szczytu. Kiedy on się uśmiechał, uśmiechali się też brygadziści, oborowi i polowi, uśmiechały się dojarki, ukazując wyraźne braki w uzębieniu. Ani Cycucha, ani kucharka Żelazna nie mogły się poszczycić tą ilością złota w ustach, co uczestnicy wycieczki przyjaźni.

Najbardziej jednak rzucał się w oczy barczysty, prawie kwadratowy, siwowłosy mężczyzna w białej, płóciennej czapce z daszkiem i srebrną dolną szczęką. Przypominał dobrodusznego niedźwiedzia, którego wszyscy poklepywali. Widać było, że Mitia jest ważny, że się z nim liczą, przyjaźnią, że jemu oddają pierwsze słowo – może dlatego, że kiedy otwierał właśnie usta, bił z nich ten blask, jakby trzymał na języku nocną latarkę. Ten blask szedł od srebrnej szczęki; którą Mitia chętnie pokazywał w szczerym uśmiechu. To właśnie Mitia stał się bezpośrednią przyczyną tego, że wypadki tego wieczoru przyjaźni nie potoczyły się tak, jak się miały potoczyć.