39231.fb2
Kiedy na dole pałacu kołchoźnicy spłukiwali wstrętny im już od dłuższego czasu smak jesiotrów i kawioru kolejnymi toastami, a złotozębne babuszki zaczęły cienkim głosem intonować czastuszki, w swoim pokoju na górze ocknął się Rotmistrz: Przestały już działać środki nasenne i koniak; Marceli Pilch poczuł przeciąg w kiszkach.
Żeby zaspokoić głód, zszedł na dół do kuchni. Klapał bosą stopą o schody, z rozmachem zarzucając w bok sztywną nogę. Zastanawiał się, co też kucharka Żelazna mogła zostawić w lodówce. Nie śniły mu się żadne jesiotry, pulardy z indyka ani kawior. Zapomniał dawno o ich istnieniu. Chciał znaleźć zimny pieróg z kapustą albo choćby kamienny gar zsiadłego mleka.
To samo pragnienie zaprowadziło do kuchni innego poszukiwacza.
Potężny Mitia chyłkiem wymknął się z sali bankietowej i zaczął myszkować po kątach kuchni, gnany nieprzepartym pragnieniem poczucia smaku zwykłego barszczu czy kwaśnego mleka. I tam właśnie natknął się na chudego, bosego staruszka. Mitia pomyślał, że może to nocny stróż – ten zaś ujrzał w nim podejrzane obce indywiduum, myszkujące nocą po pegeerowskiej kuchni.
– A pan to kto? – spytał surowo Rotmistrz, patrząc podejrzliwie na zwalistą postać, która dała nura w głąb otwartej lodówki.
– Mitia – wyznał szczerze złapany na gorącym uczynku ukraiński kołchoźnik – Ja w gościnę przyjechał…
Dalsza ich rozmowa odbyła się po rosyjsku.
– Skąd? – Rotmistrz rzucał krótkie pytania niczym na polu bitwy, cały czas chcąc przeniknąć zamiary intruza.
– Spod Kijowa.
– Znam – skinął głową Pilch-senior i na jego twarzy zagościł jakby cień wzruszenia – Wjeżdżałem tam na koniu!
– Na koniu? – zdziwił się Mitia i spojrzał nieufnie na bose stopy staruszka i jego sztywną w kolanie nogę. – Kiedy?
– W 1920 roku.
W tej chwili Mitia zapomniał o barszczu i zsiadłym mleku. Podszedł do Rotmistrza bliżej i zaczął mu się przyglądać niczym eksponatowi z historycznego muzeum.
– Pańska wojna – pokiwał głową i spojrzał na wykrzywione reumatyzmem ręce Rotmistrza. – Pany-biełoruczki chciały uciemiężyć lud pracujący!
Ani się spostrzegł, jak do kuchni wślizgnęło się jego śladem kilku kołchoźników, spragnionych kapuśniaku. Stanęli za plecami swego przedstawiciela i zdumieni patrzyli na bosą postać, która po rosyjsku zadała im pytanie, czy oni przyszli tu znowu dwory odbierać? Jeśli tak, to on Rotmistrz, nie zważając na sztywną nogę, gotów jest jeszcze raz wsiąść na koń i przegnać ich za Lwów i Kijów.
– Kijów możemy wam dać – zagrzmiał Mitia – A Lwów to sobie sami musicie nałapać.
Po tej deklaracji gruchnął śmiech gości, którym spodobała się przytomna riposta Mitii: Ot, mołodiec! Zuch! Uciął jak szablą – posypały się komplementy. I może obie strony rozeszłyby się po wygłoszeniu poglądów, gdyby do Rotmistrza nie przypiął się jakiś okularnik, który najwyraźniej miał wrzód żołądka i naukowe podejście do rzeczywistości. Przyszpilił Rotmistrza do lodówki wycelowanym w jego zapadniętą Pierś szponiastym palcem i postawił pytanie, które widać w skrytości dręczyło go od początku tej przyjacielskiej wyprawy: „Za co wy nas tak nie lubicie?”
Rotmistrz zmierzył interlokutora spojrzeniem, jakim lustrował kiedyś wyznaczonych na wartę ułanów, i odpowiedział pytaniem na pytanie:
– A za przeproszeniem łaskawego pana, za co właściwie mamy was lubić?
Naukowiec obejrzał się na swoich towarzyszy podróży, jakby nie mógł uwierzyć, że można nawet w myśli stawiać takie pytania.
Czyżby stary nie słyszał o Gagarinie, Tiereszkowej? Wszak ich wielka ojczyzna ma największe osiągnięcia na świecie w tworzeniu i szerzeniu ateizmu!
– Jak wy tak na orbitę się pchacie, to może wreszcie zobaczycie stamtąd, że nie Breżniew rządzi światem, tylko Bóg!
W kuchni po tym oświadczeniu Rotmistrza zapadła cisza, jakby to bluźnierstwo zaparło wszystkim dech. Dopiero po chwili cichym głosem odezwał się Mitia:
– Wiedał Boh, szto nie dał swinij roh.
Tymczasem przy stole zrobiło się luźniej. Pilch zauważył, że strumyczek gości wyciekał powoli ku wiodącemu do kuchni korytarzowi. Zostawiając zootechnika Palimąkę, by czuwał obok sekretarza ekonomicznego Nosala nad treścią kolejnych toastów, sam zajrzał do królestwa pani Żelaznej. Stanął za plecami zgromadzonej tam grupki kołchoźników. Usłyszał głos ojca, który z historyczną ścisłością wymieniał liczby wymordowanych od czasów rewolucji październikowej rodaków.
– Ile tego było? – napierał na Rotmistrza wrzodowiec, nerwowo, poprawiając na garbatym nosie okulary – Milion? Dwa?
– A jak pięć? – przelicytował go z rozpędu Rotmistrz.
– Niechby i dziesięć – okularnik w marynarce z białego płótna machnął ręką, jakby nie było o czym mówić – Co to jest wobec tego, ile naszych wymordowaliśmy?!
Mitia odchrząknął, chcąc zmitygować dyskutanta. Żeby podretuszować trochę jego kontrowersyjną wypowiedź i na wszelki wypadek przerzucić odpowiedzialność za niekontrolowany przebieg dyskusji na drugą stronę – zaatakował Pilcha-seniora, że mówi jak krwiopijca, który nie docenia, że rewolucja październikowa przyniosła sprawiedliwość społeczną, a Polsce wolność.
– Zabierzcie sobie tę wolność! My się o lepszą postaramy.
– Widzicie panów?! – Mitia obejrzał się na swoje audytorium – On chce znów pić krew ludu pracującego. Kto był krwiopijcą, ten nim zostanie!
I wówczas stało się coś nieoczekiwanego. Nawet sam dyrektor Pilch nie przewidział, że potrafi się tak zachować. Słysząc zarzuty, ujął się za swoim ojcem z taką zawziętością, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał.
– Mój ojciec nie pił niczyjej krwi – rzucił prosto w twarz Mitii, gasząc triumfalny blask, jakim promieniowała jego srebrna szczęka.
– Najwyżej przelewał krew. Za 1920 rok z rąk samego marszałka Piłsudskiego dostał Virtuti Militari piątej klasy, a za 39-ty trzeciej!
Do tej chwili Rotmistrz z dumą przytakiwał słowom syna, ale słysząc uwagę o krzyżu Virtuti, uniósł w górę palec na znak, że chce wnieść sprostowanie: owszem, dostał, ale jak usłyszał, że Gierek dał Breżniewowi to bojowe odznaczenie, to schował swój krzyż na dno szafy!
– Ale jeszcze je ojciec wyjmie! – obiecał głośno Pilch. Podniecony alkoholem wypitym w trakcie zacieśniania przyjaźni nie ustawał teraz w szarży – Bo przyjdzie czas prawdy i runie imperium na glinianych nogach!…
Kiedy z takim wewnętrznym proroczym wręcz przekonaniem dyrektor Pilch ujawnił ukrywane dotąd skrzętnie przekonania; poczuł na czole palące spojrzenie sekretarza Nosala, który stał oparty o zlew kuchenny, gdzie piętrzyły się brudne naczynia, i patrzył na dyrektora tak, jak myśliwy patrzy przez lunetę na przeznaczonego do odstrzału kozła. Pilch wiedział jedno: był skończony! Był skończony, mimo że do tej pory wszystko szło tak dobrze. Nie pomogą transparenty nad bramą, wybielone wapnem opony, w których więdły przesadzone nasturcje, nie pomogły deklamacje dziecięcych głosików ani jesiotry i pulardy. Był przekreślony przez tę jedną chwilę uniesienia, w której bardziej poczuł się synem swego ojca niż dyrektorem państwowego gospodarstwa rolnego. Po co tyle wypił?
Z każdym kieliszkiem zapominał o samokontroli, z każdym toastem stawał się bardziej szczery, a to znaczyło, że w żadnym wypadku nie nadaje się na swoje stanowisko. Co gorsza – naraził nie tylko siebie. Spojrzenie perkatonosego sekretarza ekonomicznego z KW mówiło wyraźnie, że za szczerość dyrektora Pilcha i on będzie rozliczony…
Wycofał się tyłem z kuchni. W sali bankietowej dogorywali z głową wśród brudnych talerzy najbardziej zmęczeni biesiadnicy. Dyrektor Pilch spojrzał na stół i pomyślał, że była to właściwie stypa po jego dyrektorskiej karierze. I wtedy nagle ujrzał przed swoim nosem rękę z pełną wódki szklanką.
– Pij pan, ale szybko – usłyszał rozkazujący szept. Przy nim stał Tadeusz Budzyński zwany Warszawiakiem. – Musisz pan mieć alibi.
– Jakie alibi? – Pilch nie rozumiał intencji właściciela furgonetki nysa”. – Słyszał pan, co ja ruskim walnąłem?
– Słyszałem – Budzyński serdecznie poklepał dyrektora po ramieniu.
– Gratuluję. Gorzej, że słyszał to też sekretarz. I dlatego musisz pan teraz wypić pół litra w pięć minut!
– I tak za dużo wypiłem – Pilch odsunął jego rękę ze szklanką – Inaczej bym się tak nie wygłupił.
– Na wszystko trzeba mieć chwyt – Warszawiak powołał się na swoją zasadę, która nie raz go uratowała w beznadziejnych, zdawałoby się, przypadkach. – Żeby mieć alibi, musisz pan być tak nagarowany, żeby faktycznie sam pan nie wiedział, jak się nazywa – podtykając mu pod wargi szklankę, sączył równocześnie w ucho argumenty: – Ruscy są ludzcy! Taki nawet jak dźga bagnetem, to płacze! Oni duszę człowieka rozumieją… Pijanemu wybaczą…
– Ale sekretarz?
– Musi mu pan dać szansę, żeby uznał pańskie alibi – Budzyński nieustępliwie wciskał szklankę w spoconą dłoń dyrektora. – Jak pan będziesz tak napity, że rozwalisz pan własny samochód, to towarzysz Nosal będzie miał argument, że pan sam nie wiedziałeś, co pan robisz:
Warszawiak sam wlał pierwszą szklankę w gardło dyrektora Pilcha.
Ledwie ten zdążył się otrząsnąć, już mu nalał następną. Nie dał mu się opamiętać. Wsadził butelkę wódki do kieszeni, szklankę do drugiej i wyprowadził z pałacu chwiejącego się już na nogach Pilcha. Wiódł go pod rękę w stronę wiaty, gdzie stała „warszawa”.