39231.fb2
Budzyński troskliwie podniósł podbródek Pilcha w górę, palcem rozwarł mu usta i wprost z butelki wpompował w jego gardło resztę wódki. Ciało dyrektora wydało taki odgłos, jak pompa, która daremnie próbuje zassać wodę. W jego wnętrzu coś zabulgotało.
Budzyński z satysfakcją pokiwał głową:
– Organizm przyjął – stwierdził ze znawstwem. – Teraz masz pan alibi na sto procent! Tylko zapalaj pan i jedź pan. Tylko uważnie, żeby spowodować mały wypadeczek.
– A jak… jak mnie milicja złapie? – wybełkotał Pilch, a jego oczy uciekały gdzieś na boki, jakby chciały zobaczyć, czy nie ma tam czegoś za jego plecami.
A za plecami dyrektora Pilcha na tylnym siedzeniu leżał z podkurczonymi nogami stażysta Zenobiusz Adamiec, przykryty własną kurtką. Zanurzony w sen o dziewczynie, w której się zachwycił, nie obudził się nawet wtedy, kiedy zaczął rzęzić uruchomiony silnik samochodu.
– Franio to człowiek samo-swój – uspokajał Pilcha Tadeusz Budzyński, który niezłomnie wierzył, że na wszystko znajdzie się jakiś chwyt. – Zresztą lepiej mieć mandat niż być za rewizjonistę.
Tak pan stracisz prawko jazdy, ale nie posadę. A teraz gazu, panie dyrektorze…
Pod wpływem tego polecenia noga Pilcha wsparła się na pedale gazu.
Silnik zaryczał jak ranny łoś, ale „warszawa” ani drgnęła, bo nieprzytomny kierowca zapomniał włączyć bieg. Jego maślane oczy zwróciły się po raz ostatni w stronę życzliwego doradcy.
– Ale… ale gdzie ja mam zrobić ten wypadek?
– Najlepiej w kamieniołomach – zawyrokował Warszawiak – Tylko nie wpadnij pan do wody, bo wtedy koniec balu, panno Lalu!
To ostrzeżenie nie dotarło już do dyrektora Pilcha. „Warszawa” ryczała, szarpnęła i bez świateł potoczyła się przez podwórze w stronę bramy. Budzyński przeżegnał się ukradkiem. Choć był zachwycony swym pomysłem na alibi dla dyrektora, nie był pewien, czy aby nie wysłał go w ostatnią drogę. Nie miał pojęcia, że nieprzytomny kierowca miał za swymi plecami równie nieświadomego pasażera…
„Jest tylko jedno wyjście – woda! Kamieniołomy będą moim grobem…”
Tak napisała Anna Pawlak w swoim pamiętniku na stronie, która miała być ostatnią. Zeszyt zostawiła na wierzchu. W ciemnościach wymknęła się przez okno z pokoiku na górce. Ubrana była tak jak na egzamin. Zmierzając przez pola w stronę kamieniołomów, wyobrażała sobie, jak też będzie wyglądała jako topielica, gdy w końcu jej młode ciało zostanie wyciągnięte z dna tej zielonej wody, która zalegała wśród stromych ścian starego kamieniołomu. Na szczęście nie umiała pływać, tak więc wybrany przez nią sposób rozstania się ze światem i ukarania tych co jej zdaniem nie dość ją kochali, był w zasadzie niezawodny. Musiała jednak najpierw dostać się na głęboką wodę. Znała miejsce, gdzie była przycumowana stara krypa.
Noc już rozrzedzała się przeczuciem świtu, kiedy Ania stromą ścieżką zsunęła się na dół wyrobiska kamieniołomów i stanęła przy brzegu sporego zalewu. Od groźnie milczącej toni szedł nieprzyjemny chłód. Wiedziała, że jest tu głębia, która nie da jej szans ratunku, nawet gdyby w ostatnim odruchu chciała ocalić swe młode życie. Musiała tylko znaleźć się na środku tej zielonej wody, która teraz wyglądała jak lustro pokryte czarną krepą.
Łódź tkwiła na wpół na skalistym brzegu. Ania zepchnęła ją na wodę. Przezornie wrzuciła do środka krypy spory ułomek skalny: pomoże jej już na środku wody wybić w dnie dziurę, by mogła zatonąć razem z tą smołowatą trumną. Odepchnęła się długim drągiem i z cichym pluskiem wypłynęła na wodę. Po jej grzbiecie przebiegł dreszcz. Lustro wody było gładkie, zimne i mroczne. Uniosła głowę i widok groźnie wiszących ze wszystkich stron skalistych ścian sprawił wrażenie, że już jest na dnie piekła. Była w tej chwili sam na sam ze swym okrutnym losem, którego nie była w stanie udźwignąć. Łatwiej jej poszło z kamieniem. Uniosła go nad głową i rzucając z rozmachem na dno łodzi, wybiła w nim sporą dziurę.
Ledwie umilkł głuchy trzask pękających desek, a posłyszała bełkot wlewającej się do łodzi wody. Już sięgała jej stóp, już lizała łydki. Nagły skurcz strachu sparaliżował ją do tego stopnia, że upuściła do wody drąg, którym mogłaby jeszcze skierować krypę ku brzegowi. Woda bulgotała teraz wesoło. Łódź przekrzywiła się w prawo. Ania cofnęła się do tyłu, aż nogi podcięła jej ławeczka.
Opadła na nią ciężko…
Nikt, nikt nie będzie świadkiem tego, jak żegna się z życiem! Nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc! Te kamieniołomy staną się jej grobem, a żywi szybko zapomną, że oto odeszła ze świata wierna czytelniczka „Filipinki”, dziewczyna, która nie zaznała miłości, nie zdążyła mieć ani kochanka, ani męża…
Kiedy tak rozliczała się ze swym życiem, usłyszała nagle w tej ciszy przedświtu warkot nadjeżdżającego samochodu. Sunął górą, drogą wśród skalistych występów, uderzając co chwila w kamienne ściany, bo aż tu na dół dochodził zgrzyt wgniatanej blachy.
„Warszawa” dyrektora Pilcha stoczyła się chwiejnie krętym zjazdem w stronę niecki, którą tworzyło dno kamieniołomów. Kierownica wysunęła się z rąk kierowcy i samochód wyrżnął pyskiem w głaz, który nie pozwolił „warszawie” stoczyć się do wody. Głowa dyrektora bezwładnie opadła na klakson, którego buczenie odbijało się zwielokrotnionym echem wśród ponurych ścian kamieniołomu.
Zenek dopiero po chwili zderzenia z przeszkodą rozstał się z obrazem dziewczyny, w której się zachwycił. Ocknął się na podłodze „warszawy”, wklinowany między siedzenia. Klakson jęczał, Pilch z łagodnym uśmiechem spoczywał głową na kierownicy jak na poduszce.
Zenek kopnięciem otworzył drzwi. Na czworakach wydostał się na zewnątrz i nie podnosząc się, rozejrzał się naokoło, nie wiedząc, czy tkwi jeszcze wewnątrz swego snu, czy też w nagły i niespodziewany sposób powrócił do rzeczywistości.
„Warszawa” stała, wbita maską w głaz.
Dyrektor Pilch spał teraz snem sprawiedliwego, uzyskawszy szansę na niezbite alibi.
Zenek ostrożnie uniósł głowę kierowcy z kierownicy. Sygnał ustał.
W nikłej poświacie nadchodzącego świtu poznał w sprawcy wypadku dyrektora Pilcha. Nigdy by go nie posądzał o tak dalece posunięty alkoholizm.
Od środka wodnej toni dobiegło rozpaczliwe wołanie: „Ratunkuuuu! – głos dziewczyny wibrował przerażeniem. – Ja tonę”…
Głos odbijał się od skał, wracał do Zenka podwojony, atakował go ze wszystkich stron i znów mu się zaczęło wydawać, że chyba to wszystko, co się dzieje, jest dalszym ciągiem snu. Ale kiedy zrobił kilka kroków, poczuł, jak prawdziwa woda wlewa mu się do półbutów. Woda była zimna, aż dreszcz przebiegł mu po krzyżu. A może to od tego rozpaczliwego wołania, dochodzącego stamtąd, skąd dobiegał też plusk wody.
– Kto tam? – na wszelki wypadek rzucił w ciemność pytanie.
– To ja! Anna Pawlak! – dosłyszał zduszony przez wodę krzyk dziewczyny. – Tonę…
Tak jak stał, rzucił się wpław, w tę stronę, z której dochodził już tylko bulgot wody. Wołanie o pomoc ustało. Mimo szarówki obok przewróconej do góry dnem wielkiej krypy zobaczył wystającą z wody rękę, która jakby kiwała światu na pożegnanie. Dał nura i ramieniem podparł idącą już na dno dziewczynę.
Kiedy ją wyniósł na brzeg, głowa Ani zwieszała się w dół, a jej fryzura „afro” rozkręciła się i woda ciekła z włosów strumyczkami.
Przewiesił jej bezwładne ciało przez kolano, aż z ust Ani chlustnęła woda. Wtedy przywarł ustami do jej ust i dmuchnął w nią tyle powietrza, że jej piersi pod mokrą bluzką uniosły się i wyglądały jak dwa gołębie, które pragną wzbić się w powietrze.
I wtedy dopiero, czując usta Zenka na swoich ustach, Ania pomyślała, że czasem warto się żegnać z życiem, by mieć szansę takiego przywitania…
„Każdy jest bohaterem jednego filmu, w którym gra główną rolę. Czy to nie było jak w kinie? Kiedy woda zaczęła się wlewać do łódki, tak strasznie chciałam ocalić swe życie, jak Irma chciała zdać egzamin – nawet za cenę uwiedzenia. Po jej poprzednim doświadczeniu (kiedy to żaden z jej „narzeczonych” nie zjawił się przed szpitalem, w którym podobno leżała z amputowaną nogą) powiedziałam sobie, że ja uwierzę tylko temu, kto wyrwie mnie z głębiny piekła, spod kół lokomotywy albo spod lodu, gdybym się topiła. A mówią, że marzenia o miłości spełniają się tylko w kinie, bo w życiu sam grasz główną rolę, ale i sam płacisz za bilety. (Tak powiedział magister Palimąka, kiedy chciał mnie przekonać, że warto zgrzeszyć, by móc potem otrzymać rozgrzeszenie). A jednak w moim życiu było wszystko jak w cudnym filmie. Żyję, żyję, żyję… Dziś jakby urodziłam się po raz drugi.
Dla kogo?”
Tym znakiem zapytania kończyła się strona pamiętnika cudem ocalonej Anny Pawlak, zapisana przez nią jeszcze tego samego dnia.
Ktoś, kto mając 18 lat stawia takie pytania – wiadomo, że zna na nie odpowiedź. Tego dnia od świtu do zmierzchu zaszło tak wiele, że starczyłoby tego na cały numer „Filipinki”: z samobójczyni zmieniła się w cudownie ocaloną; z rozgoryczonej niezrozumieniem świata – w zachwyconą jego urodą; z posiadaczki niemodnej już fryzury „afro” – w dziewczynę z prostymi włosami. Kiedy jej głowa znalazła się pod wodą, właśnie za te skręcone sprężynki włosów uchwyciła ją mocarna ręka ratownika. Kiedy już w domu dziadka Kazimierza spojrzała w lustro, stwierdziła ze zdumieniem, że jej włosy rozprostowały się, miękko spływają aż do ramion. Pojęła wówczas, że oto znowu wróciła do siebie takiej, jaką była przed próbą zdobycia szturmem bram wielkiego świata…
Kaźmierz Pawlak zobaczył w Ani nie tylko tę zewnętrzną zmianę.
Najpierw, kiedy bladym świtem zajechała na podwórze sfatygowana i potrzaskana „warszawa” dyrektora Pilcha – pomyślał, kipiąc ze złości, że ten przeklęty sprawca jego dramatu przekracza granice bezczelności: jakim prawem ładuje się maszyną prosto na jego podwórze?! Przebierając szybko krótkimi nogami dopadł samochodu, by prosto w twarz dyrektora wykrzyczeć ostrzeżenie, że jak będzie się na jego podwórzu szarogęsił, koniosraj jeden, to czyjaś tu głowa spadnie! Nagle zdrętwiał: zza kierownicy samochodu wyskoczył potężny chłopak, w którym Pawlak z trudem rozpoznał owego stażystę, którego wójt Fogiel usiłował mu wcisnąć na sublokatora.
Na drugim siedzeniu tkwił dyrektor Pilch z głową odchyloną na oparcie fotela, z wyrazem twarzy człowieka, który stracił całkowicie kontakt z rzeczywistością. Pawlak wytrzeszczył oczy: czy to jakaś prowokacja?
– A cóż on po moim podwórzu tak szasta sia, jakby co zgubiwszy, – rzucił ostro pytanie w stronę Zenka, który truchtem obiegł samochód. – Niech on zabiera sia, bo jak jego pałką prześwięcę po łbie, to zaraz on na ogonie przykucnie!
– Moment, panie Pawlak – odkrzyknął Zenek, otwierając tylne drzwi „warszawy”. – Może szkoda na mnie pałki.
Kaźmierz wytrzeszczył oczy: z tylnego siedzenia troskliwe ręce uniosły bezwładnie leżącą Anię. Zenek niósł ją tak przewieszoną przez ręce, a z dżinsów dziewczyny i jej włosów kapała woda. Ręka Ani odruchowo objęła szyję chłopaka i wówczas Kaźmierz odetchnął: jego wnuczka żyje. Zenek wkroczył z Anią na rękach do domu Pawlaków. W sieni nadział się na Marynię, która załamała ręce:
– Taż deszczu nie było, a ona mokra!
– Topiła się w kamieniołomach – wyjaśnił Zenek. – Wyciągnąłem ją i jak doszła do siebie, kazała się do dziadków wieźć, nie do domu.
– Aj, Bożeńciu, jakie szczęście, że on ją uratował – Kaźmierz gotów był teraz całować Zenka po rękach. – Dziewuchna ty moja, my tobie krzywdy zrobić nie damy!
Zenek wcale się nie kwapił, by wypuścić Anię ze swych ramion, a i Kaźmierzowi zaczęło się wydawać, że dziewczyna dobrze się w nich czuje, bo przytuliła policzek do szyi wybawiciela. Jej mokre włosy spływały na jego mokrą koszulę. Marynia kazała położyć wnuczkę w małżeńskim łóżku. Zenek czule układał mokre ciało dziewczyny na pierzynie. Ania otworzyła oczy, a wówczas Kaźmierz w jej spojrzeniu odczytał nie tylko wdzięczność dla Zenka za ocalone życie, lecz także coś na kształt przekonania, że fakt ocalenia nakłada na wybawiciela pewne zobowiązania co do dalszego losu niedoszłej ofiary. Pojął w lot, że zarówno chłopak, jak i jego wnuczka pragnęli, by dzisiejsze zdarzenie potraktować jako szczególną ofertę losu, który był im wspólnie przeznaczony. A może to tylko oczekiwania Kaźmierza, który wciąż liczył na to, że znajdzie się ktoś, kto przejmie po nim schedę, nadały temu taką interpretację? Mogło mu się tak samo z siebie pomyśleć: może to właśnie ten? Tak czy tak, kiedy tylko obaj opuścili izbę, by Marynia mogła rozebrać Anię z mokrych rzeczy, Kaźmierz chwycił w obie ręce dłoń Zenka i potrząsając nią jak rączką od pompy, serdecznie dziękował jego rodzicom, że się postarali sprowadzić na świat takiego zuch-chłopaka.