39231.fb2
– Nic z tego, panie Pawlak – Zenek wyżymał zdjętą z siebie koszulę. – Nie ma ich już na świecie. Sierotą jestem…
– Ot, przykrość serdeczna – Kaźmierz z zadartą głową przyglądał się czujnie oczom wyższego o pół metra od siebie stażysty, jakby chciał z nich wyczytać, na ile można takiemu przybłędzie zaufać. – A jak ja mogę jemu wywdzięczyć sia, a?
– To, że pańska wnuczka żyje, to dla mnie największa zapłata.
Podobało się Kaźmierzowi to wyznanie: stawiało go ono na równi z nim samym. Przed takim warto było i serce otworzyć i dom.
– Jeden jest sposób urodzenia, a tysiąc zginienia – zauważył refleksyjnie, ale zaraz przeszedł do konkretów – Za to, że on życie mojej wnusi ocalił, niech on powie, co chce, a wszystko on dostanie. A u mnie słowo droższe pieniędzy!
I wtedy Zenek powiedział śmiało, że liczy na kwaterę w domu Pawlaka. Kaźmierz przypomniał sobie owo powłóczyste spojrzenie, jakim Ania pożegnała Zenka i bez wahania przystał na to, czego jeszcze wczoraj stanowczo odmówił wójtowi:
– Niech się wprowadza choćby zaraz. Górkę raz-dwa żona uprzątnie i niech on mieszka, póki chce, grosza żadnego nie płacący, bo nie ma ceny za to, że on życie wnusi ocalił. A niech tylko zjawią się tutaj rodzice Ani, to usłyszą, bestyjniki jedne, co im się należy za to, że omal z tej dziewuchny topielicy nie zrobili…
Ale zanim zjawili się na podwórzu Pawlaka Witia z Jadźką, rozległ się warkot furgonetki Tadeusza Budzyńskiego. Zajechał pod bramę Pawlaków; przywożąc ze sobą kaprala Marczaka. Nie był to bynajmniej przypadek: Warszawiak chciał konsekwentnie zrealizować swój pomysł na alibi dyrektora Pilcha. Kiedy milicja stwierdzi fakt, że Pilch jeździł po pijanemu i spowodował wypadek – będzie podstawa, by jego niefortunne polityczne wystąpienie uznać za skutek nadużycia alkoholu, co wszak w wypadku zacieśnienia więzów polsko-radzieckiej przyjaźni może być potraktowane jako argument łagodzący.
Franio zawsze przypominał wystraszonego zająca na miedzy. Obszedł poharataną „warszawę”, a kiedy wsadził głowę przez otwarte okno, aż szarpnął się do tyłu niczym koń, którego ktoś chce napoić bimbrem. Od śpiącego z otwartymi ustami dyrektora Pilcha szła taka smuga buraczanego odoru jak z gorzelni. Kapral pokiwał głową nie bez podziwu: skoro w tym stanie obywatel dyrektor dojechał z majątku do kamieniołomów, a stamtąd przywiózł na podwórze Pawlaków uratowaną niedoszłą samobójczynię – to głowę ma nie od parady.
Budzyński skwapliwie potwierdzał wnioski Frania, dumny w głębi duszy z tego, że znalazł chwyt na wyjście nawet z tak ciężkiej politycznie sytuacji.
Kaźmierz, który towarzyszył tym oględzinom, nie mógł się powstrzymać od zgryźliwego komentarza.
– Ot, wielki dyrektor, co pić nie nauczony! I taka zawołoka chciała mnie ziemię odebrać?! Taż to by sam Pan Bóg bezlitośnie zapłakał, jakby ja swoje hektary pijakowi oddał! – patrzył prosto w otwarte szeroko usta Pilcha, jakby chciał przez nie dojrzeć samo dno jego brudnej duszy. – Aj, Bożeńciu, teraz dygnitarze takie pijane chodzą, prosto jak dawniej koniokrady! Taż takiemu nic, tylko muchomora zadać!
Nie mógł mu los dać większej satysfakcji niż sprowadzając na jego podwórze w tym stanie upadku moralnego członka komisji, która jego, Pawlaka, uznała za nieprzyszłościowego. Teraz widać, kto tu przyszłościowy! Niech Franio pisze meldunek, że dyrektor Pilch, prowadząc do pewnego stopnia rozkoszne życie, rozbija się po pijanemu samochodem, szerząc demoralizację…
– Kiedy on się służbowo upił, niestety – stwierdził milicjant, zerkając na Budzyńskiego.
– Żeb' jego wilcy, no! – rozsierdził się Kaźmierz – I ty mnie to Franiu, służbowo mówisz?
– Ja wujkowi prywatnie mówię, że on się służbowo upił.
– Iiisz go, gadzinę – syknął Pawlak. – To ja tobie teraz prywatnie mówię, żeb' ty służbowo zabrał z mojego podwórza te taksówkę razem z tym hardabasem! – przyjrzał się jeszcze śladom zderzenia „warszawy” ze skałkami kamieniołomu i powiedział z wyraźnym żalem.
– Aj, Bożeńciu, aż żal, że on mocniej łbem o te szybę nie tałapnął!
Tadeusz Budzyński chciał w imię patriotyzmu wziąć Pilcha w obronę i przedstawić prawdziwe przyczyny jego stanu, ale w tej chwili właśnie na podwórzu zjawili się rodzice Ani. Już doszła do nich wiadomość, gdzie się znalazła ich córka, która nocą opuściła skrycie pokoik na górce, zostawiając tylko niedokończony pamiętnik. Teraz Jadźka wymachiwała tym zeszytem niczym dowodem, że Ani w głowie się wszystko pomieszało, niech tylko do domu wróci, a oni już wezmą ją w cugle, żeby jej to wariactwo przeszło…
Kaźmierz jednym szarpnięciem wyrwał z rąk Jadźki zeszyt. Kargul, dopinając portki, ciekawie przyglądał się potłuczonej „warszawie”.
Pawlak przywołał go ku sobie:
– Władek, ty widział? Oni Anię do bezlitosnej zagłady doprowadziwszy, teraz chcą ją znowu konierować – objął Witię i Jadźkę spojrzeniem, w którym wzgarda mieszała się z politowaniem.
– Niedoczekanie wasze, żeb' ona na zmarnowanie do was wróciła.
– Przecież to nasza córka!
– Przez was ona topiła sia. Zostanie u mnie.
– A ten to kto? – spytała Jadźka, patrząc w stronę Zenka, który na ganku wciskał koszulę w pożyczone mu przez Marynię spodnie Kaźmierza. Nogawki sięgały mu ledwie za kolana i Zenek wyglądał na chłopaka, co z koszem wybiera się wybierać z rzeki raki.
– Wy jemu podziękujcie, bo on waszą córkę z topieli wydobywszy.
– Jak pan chce, to mogę pana do PGR-u podrzucić – Budzyński otworzył gościnnie drzwiczki furgonetki.
– Nie ma po co – uciął Pawlak. – On tu zostaje…
– Jako kto? – zdziwiła się Jadźka.
– Jako mój lokator.
– Pod jednym dachem z naszą córką?
– Owa! Można jeździć i w siwki, i w kare… – prychnął lekceważąco Kaźmierz. – Chłopak może być u mnie, a nasza wnusia u Władka.
Spojrzał na Kargula. Ten zaskoczony przeniósł wzrok z córki na Zenka, z Zenka na Pawlaka. Musiała widać w końcu dotrzeć do niego intencja Kaźmierza, bo gorliwie przytaknął temu pomysłowi.
Nie pomogły ani prośby, ani groźby: Pawlak nie pozwolił rodzicom Ani nawet przekroczyć progu swego domu: niech lepiej idą prosto do kościoła i postawią przed ołtarzem świece za cudowne ocalenie córki. Drugą zdałoby się postawić za tego, kto ją od śmierci wybawił…
Do Ani doszła ta propozycja przez otwarte okno sypialni.
Przypomniała sobie tę chwilę, kiedy mocne ramiona Zenka wyrwały ją z zimnej głębiny, jak jego usta przywarły do jej warg, a jego oddech chciał przywrócić ją życiu.
Jeśli chciała wierzyć tylko w siłę uczuć kogoś, kto ją wyniesie z topieli; sam ryzykując życiem – mogła sobie pogratulować. Ten, kto ją uratował, był nie tylko gotów do poświęceń, lecz przy tym przystojny jak Elvis Presley, a w dodatku bezmiernie w niej zachwycony…
„Żyję dopiero pięć dni od chwili, gdy obudziłam się na nowo w ramionach Zenka, a tyle już się stało, jakbym dożyła dwutysięcznego roku! Ja mieszkam u dziadka Władysława, a on u dziadka Kaźmierza. Jak wychodzi rankiem, żeby dopilnować ładowania chemikaliów na ten pegeerowski samolot od opylania, to gwiżdże pod moim oknem jak kos. Jak on pięknie powiedział, że ode mnie się alfabet zaczyna, a na nim kończy (bo moje imię zaczyna się na A, a jego na Zet) i we dwoje możemy wypełnić szczęściem nasz cały alfabet życia. Spytał mnie, co czułam, kiedy on mnie ratował metodą „usta w usta”, i powiedział, że teraz ja mu się powinnam zrewanżować tą samą metodą, bo on inaczej uschnie z miłości.
Powiedział, że od pierwszego wejrzenia zachwycił się we mnie i że ma drzazgę w sercu. Spytał, czy on mi się podoba. Muszę chyba nosić ciemne okulary, żeby z moich oczu nie wyczytał prawdy. Zenek jest „ścisłowcem „, a ja romantyczką – czy to dobrze? Pamiętam, co mi mówiła Irma (że prawdziwa kobieta ukrywa miłość, którą czuje, a prawdziwy mężczyzna udaje miłość, której nie czuje). Zenek wygląda na prawdziwego mężczyznę. Ale czy by wtedy powiedział, że on zrobi wszystko, żebym nawet na niebie znalazła znak jego namiętności? Kazał mi patrzeć w górę, ilekroć będzie przelatywał samolot „gawron „, co rozpyla truciznę na pegeerowską stonkę. Jak pokiwa nad obejściem dziadków skrzydłami – to będzie pozdrowienie od niego! Podobno dał temu pilotowi flaszkę, żeby mu się chciało tak kiwać i kiwać. O! Znowu przeleciał i tak kiwał, że omal mu te skrzydła nie odpadły. Chyba Zenek musiał dać ze dwie flaszki! Może to dobrze, że nie zdałam? Może tylko na prowincji można spotkać wielką miłość?…”
Ania pisała, a Zenek śpiewał, myjąc się pod studnią na podwórzu Pawlaka po powrocie z pegeerowskiego pastwiska, przerobionego na lotnisko dla „gawrona”:
Na wakacje przyjechała Taka śliczna, taka mała Letnie noce były moje Dla nas nocą księżyc lśnił Byłaś taka roześmiana W słońcu, w wodzie wykąpana Chciałbym ciągle cię całować.
Co dzień życie ci ratować Już bez ciebie iść przez życie nie mam sił…
Tego wieczora głosem pełnym uwodzicielskich tonów znów przekazywał niewidocznej wybrance swoje uczucia, kiedy w bramie podwórza Pawlaków stanął ojciec Ani. Witia już czwarty dzień przychodził, by zabrać od Kargula córkę do domu, ale za każdym razem i Kaźmierz, i Władysław solidarnie ramię przy ramieniu bronili mu dostępu do domu Kargula: skoro swoim postępowaniem popchnął ich wnuczkę do samobójstwa, niech teraz zapomni o swoich ojcowskich prawach!
Na wszelki wypadek Zenek wycofał się spod studni na górkę domu Pawlaka. Z okna ukradkiem obserwował pertraktacje rodzinne, które przerwało dopiero pojawienie się wójta. Fogiel też zjawił się jakby w sprawie Ani. Rozparł się na Kargulowym ganku, wyciągnął przed siebie nogi w butach z cholewami, poprawił kołnierz marynarki, by była widoczna miniaturka krzyża Grunwaldu i uroczystym głosem oświadczył, że przychodzi z propozycją nie do odrzucenia: wszystkim wiadomo, że w mieście ma się odbyć wielki wojewódzki Jarmark Przyszłości pod hasłem „Polak potrafi”. Ma go odwiedzić sam pierwszy Gospodarz PRL, dlatego już budują płot przy cmentarzu, żeby gość nie miał przykrych widoków, zwożą z całego województwa towary, żeby miał przekonanie, że w ojczyźnie niczego nie brakuje. Czego tam nie będzie! I pralki bez talonów można będzie dostać, cement, eternit. Kto się pierwszy dopcha, ten będzie wygrany. A propozycja wójta otwiera przed Pawlakiem i Kargulem największe szanse. Muszą tylko pójść władzy na rękę…
– Ot, tobie na – wzruszył ramionami Kaźmierz, demonstracyjnie odcinając się od sugestii wójta – Taż ja nie jakiś tam podlizajło; żeb' ja z władzą na kolaborację szedł.
– Ty możesz nie iść, Pawlak – wójt chytrze zmrużył oczka i musnął swoje wąsy, jakby z góry przewidywał sukces swojej misji. – O waszą wnuczkę chodzi. Ona musi na jarmarku wystąpić!
– Oczadział czy jak? – mruknął Kargul patrząc podejrzliwie na wójta. – A czy Ania to jałówka jakaś, co by ją na jarmark prowadzić?
– Jako najładniejsza panna w całej gminie Anna Pawlak jest w sam raz najlepsza, żeby wręczyła symboliczny bochenek chleba towarzyszowi Gierkowi – przyciągnął ku sobie Kaźmierza za rękaw koszuli i powiedział poufnym szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową: – Jak Pawlaczka w stroju ludowym wręczy chleb Gierkowi, to już żaden Pilch ani komisja rolna Pawlakom nie zagrozi…