39231.fb2
Nie odpowiadał na żadne pytania, jak człowiek, któremu pozostało odbyć już tylko jedną rozmowę: z samym Panem Bogiem.
Marynia westchnęła ciężko i wycofała się za drzwi. Wówczas Kaźmierz uniósł rękę i podjął swoje polowanie.
W pewnej chwili dobiegło do niego z podwórza kwiczenie świń.
Wsparł się na łokciu i poprzez muślin firanek starał się dojrzeć, kto tam się rządzi jego inwentarzem.
W otwartych drzwiach chlewika Pawlaków stał Kargul. Pot ściekał mu spod ronda kłapciatego kapelusza, kiedy przegarniał grabiami stado Pawlakowych świń. Małe i duże wieprzki kłębiły się w zagrodzie, a Kargul przyglądał im się krytycznie, jakby szukał okazu nadającego się na okładkę „Przekroju”.
– Może ten? – Kargul grabiami wypchnął z chlewika średniego wieprzka i spoglądając w stronę Maryni, czekał na jej opinię, jakby obydwoje byli w jakimś jury konkursu na miss świńskiej urody. Ale Marynia jakoś nie mogła się zaangażować w sprawę wyboru kandydatki na stypę po Kaźmierzu. Ubrana w ciemną suknię, jakby za chwilę miała iść do fotografa, patrzyła niecierpliwie na bramę, oczekując przybycia najbliższych: Jadźka pobiegła na pole po Witię, powinni być pierwsi; Ania poszła po księdza; chyba nie będzie go prowadzić asfaltem, tylko na skróty przez pola, więc tylko ich patrzeć; Pawełek, choć aż we Wrocławiu mieszka, to ma przynajmniej swój samochód, do którego jego ojciec sporo grosza dołożył, jakże bowiem inaczej asystent na Politechnice mógłby się zdobyć na taki luksus?
Kargul wygnał świniaki przed chlewik, żeby z lepszej perspektywy wybrać ofiarę godną tego, by zaspokoić apetyty gości na konsolacji po gospodarzu. Z praktycznych względów zdecydował się na niewyrośniętego wieprzka o kłapciowatych uszach.
– Niech no Marynia na tego parsiuczka obejrzy sia – łomocąc grabiami po grzbiecie łaciatego wieprzka wypchnął go na środek podwórza. – On by mi na oko pasował: od wiosny mniej żarty, a taki więcej markotny. W sam raz na konsolację on nadaje sia.
Marynia, słysząc tę opinię, aż skuliła się w ramionach: Jakże to?
Jeszcze księdza przy Kaźmierzu nie było, jeszcze wyspowiadać się nie zdążył ani wyrazić swej ostatniej woli – a Kargul już ucztę po nim szykuje?! Łaciaty wieprzek z nastroszoną szczeciną stał, smętnie pochylając łeb, jakby rozumiał, że w tej chwili decyduje się jego los. Marynia przeniosła spojrzenie ze świńskiego ryja na otwarte na wpół okno pokoju, w którym Kaźmierz spoczywał w upstrzonej przez muchy pościeli: nie daj Boże, usłyszy jeszcze bas Kargula i rzeczywiście uzna, że nie ma dla niego odwrotu! Położyła palec na wargach, żeby powstrzymać sąsiada, który z coraz większym zapałem rekomendował wybraną sztukę.
– Ano, patrzaj, Marynia – szturchał grabiami poniżej podkręconego w precelek ogona wieprzka. – Sam Kaźmierz labidził, że ten kaban z wagi wam zlatuje, cienki jak deszczka zrobiwszy sia, taż należy sia skorzystać z okazji i jego zaciukać – nie zwracając uwagi na rozpaczliwe gesty Maryni, wskazującej okno sypialni, tubalnym głosem z gospodarską troską rozpatrywał wady i zalety wieprzka, przeznaczonego do uświetnienia ostatecznego pożegnania Kaźmierza.
– Tylko ile gąb na tej konsolacji ma być, a? Żeb' on za chudy nie był na te uroczyste okazje…
Czekał na opinię Maryni, bo stypy nie urządza się na łapu-capu.
Wiadomo, że na wsi tak cię wspominają, jak się na stypie objedzą, tyle łez wyleją, ile wódki wypiją.
– A telegramę on nadał? – upewniła się półgłosem Marynia, jak zwykle w uroczystych momentach zwracając się do sąsiada w trzeciej osobie.
– Taż, pewnie.
– Znaczy Pawełka z Wandzią i Mareczkiem tylko patrzeć…
– To trzy gęby – odliczył na palcach Kargul – Witia, Jadźka i Ania, razem sześć – rozczapirzył paluchy drugiej ręki. – Ja swoje dzieci też zawezwał na okoliczność, że przyszedł na niego koniec.
A jak się doda sąsiadów, księdza proboszcza i resztę samych swoich, to może tym jednym kabanem konsolacji nie opędzi sia?
– A co z Jaśkiem? – Marynia nagle przypomniała sobie o bracie Kaźmierza. – Taż to najbliższa rodzina!
– Dla mnie też – skwapliwie przytaknął Kargul. – Przecie my tu razem z Johnem osiemnaście lat temu naszą Anię chrzcili:
– Trzeba mi lecieć do miasta na pocztę i telegramę do Chicago słać, John by mi nie darował!
– Aj, kobito, taż to konieczność najsampierw Kaźmierza namówić, żeb' on jeszcze z tydzień z umarciem wstrzymawszy sia, jak chce się z Johnem pożegnać. Inaczej nie zdąży on z Ameryki przykołdybać sia…
– Ot tobie na! A spróbuj ty mojego przekonać! Jak on sobie co umyśli, to przeprowadzi choć po trupie!
– Gorzej, że tym razem to po własnym – westchnął Kargul i zaczął z powrotem zaganiać grabiami wieprzki do chlewa. Tylko tego łaciatego ze smętnie zwieszonymi uszami zostawił na podwórzu.
Pogładził go życzliwie po stojącej dęba szczecinie i pocieszył głęboką refleksją: „Ano, poniuraj ty sobie ryjem po błocie i nie bój sia, bo dwóch śmierci nie będzie. Pod tym względem i kabanowi, i człowiekowi jednaki los…”
Łaciaty wieprzek podreptał za stodołę, żeby nacieszyć się rosnącą tam pokrzywą, a Marynia, ściskając kurczowo palce stała w bramie obejścia, patrząc w głąb ulicy: kto pierwszy z rodziny zjawi się w ostatniej potrzebie?
Bocian zastygł z uniesioną jedną nogą i patrzył czujnie w stronę przemierzających łąkę ludzi. Jadźka w fartuchu szła przed Witoldem, który kroczył za nią ciężko w dziurawych gumiakach. Na ramieniu niósł drewniane grabie, bo wiadomość o stanie Kaźmierza zastała go przy grabieniu drugiego pokosu siana. Chciał iść prosto do obejścia ojca, ale Jadźka stanowczo zaprotestowała:
– Jakby to wyglądało? Powszechnie szanowany obywatel z życiem się żegna, a ty w gumiakach?
– Dla mnie to żaden „szanowany obywatel”, tylko mój ojciec – zaoponował Witia. – Jak chłop umiera, to mu orkiestra nie gra, tylko co najwyżej skowronek śpiewa. A ojciec całe życie od skowronka do żaby na nogach przy gospodarce się kręcił. Lepiej pójdę jak stoję. Na pociąg można się spóźnić, ale nie na koniec czyjegoś życia…
– Twój ojciec to prawdziwy chłop; a taki oczu nie zamknie, póki wszystkich swoich spraw z tym światem nie załatwi.
Witia nie był pewien, czy ta opinia Jadźki była wyrazem uznania dla charakteru Pawlaka, czy też przytykiem do jego uporu i bezmiernej chytrości. Sam jako Pawlak chciał postawić na swoim i od razu iść do ojca w gumiakach i przepoconej koszuli, ale Jadźka przypomniała mu, że ich Ania pobiegła po księdza Durdełłę:
– Ksiądz z wiatykiem będzie, a ty jak od gnoju?
– Może ja tam ważniejszy od księdza – mruknął Witia. – Może być, że mój ojciec więcej ma mnie do powiedzenia jak Panu Bogu.
– Owa, ty nawet do sekretarza partii na Uniwersytecie nie dopchałeś się, żeby dać przed egzaminem wsówkę za przyjęcie Ani, a teraz od samego Pana Boga ważniejszy?
– Pewnie tato będzie chciał ostatnią wolę ogłosić.
– Żebyś tylko nic nie obiecywał – ostrzegła go Jadźka, najwyraźniej podejrzewając starego, że ten potrafi nawet własną śmierć rozegrać z korzyścią dla siebie.
– Zawsze liczył, że Ania na wsi zostanie, pożeni się i ziemię po nim obejmie… – stawiając bocianie kroki Witia smętnie pokiwał głową nad zaprzepaszczonymi nadziejami ojca. – I teraz pewnie też tato pytać będzie, co z Anią…
– Może być nasza Ania tak wysoko zajdzie, że ją kiedy w telewizji pokażą – westchnęła Jadźka patrząc w błękitne niebo, na którym kołował majestatycznie bocian.
– Tej całej telewizji to tato nie może Panu Bogu i nam wybaczyć, bo uważa, że nasza Ania przez to, że się tak tego świata napatrzyła, chce ze wsi uciekać. – Witia przypomniał sobie przysięgę ojca. – Przecież powiedział, że u niego w domu ta cała telewizja będzie po jego trupie!
– Może i było w tym trochę racji, że on nieprzyszłościowy? No bo jak ktoś teraz telewizji przeciwny, to on niedzisiejszy.
– Komisja uznała tatę za nieprzyszłościowego nie przez to, że nie ma telewizji, tylko że następców nie ma! – zgromił ją Witia. Nagle obydwoje przystanęli, patrząc w stronę zalanego słońcem bezmiaru złotych zbóż. To od tamtej strony niósł się cieniutki dźwięk dzwoneczka, któremu akompaniowały chóry skowronków.
Ręka ministranta targała dzwoneczkiem. Chłopiec przyobleczony w białą komeżkę kroczył z powagą przez miedzę, wiodąc za sobą księdza Durdełłę z wiatykiem i Annę Pawlak w szykownej bluzce, przeznaczonej na jutrzejszy egzamin. Szli skrótem przez pola majątku PGR-u. Ministrant prowadził ich miedzą między młodymi kartoflami a rzadkim żytem i wyłysiałą pszenicą. Ta miedza wyprowadziła ich prosto na rozległą łąkę, którą decyzją dyrektora PGR-u Ryszarda Pilcha zamieniono na polowe lotnisko. Przy obitym blachą barakowozie prażył się w lipcowym upale samolot rolniczy „gawron”. Jego pilot z nagim torsem prał w misce swoje koszule, kłócąc się zajadle z dyrektorem Pilchem o podział kompetencji.
– Wedle przepisów mnie nie obowiązuje ładowanie na samolot preparatów chemicznych – wrzeszczał pilot, nie przestając ugniatać w rdzawoburej wodzie pranych koszul. – Ma tu być oddelegowany specjalny człowiek odpowiedzialny za chemizację!
– A skąd ja panu wezmę chemika? – dyrektor Pilch machał rękami jak wiatrak, bo nie nawykł do tego, żeby mu ktoś stawał okoniem. – Po to zamówiłem samolot, żeby latał, a nie żeby stał! Od stojącego samolotu stonka mi z kartofli nie ucieknie. Pan tu się najął prać czy latać?!
– Będzie latanie, jak ktoś odpowiedzialny będzie podpisywał faktury i ładował do zbiorników tę truciznę – pilot, nie wyjmując rąk z brudnej wody, zapatrzył się w stronę, skąd niósł się cieniutki trel dzwoneczka. Dyrektor Pilch kopnął z wściekłością łóżko polowe, które pilot rozłożył w cieniu skrzydła „gawrona”.
– Jutro przyjedzie stażysta, to go tu skieruję, ale na razie ja płacę za każdy dzień wynajęcia samolotu, a pan tu plażę sobie urządza?! – w bezsilnej złości wywlekł łóżko spod skrzydła na słońce. Pryskając śliną, wyliczał sankcje, jakie spadną na głowę pilota, który od początku wydał mu się człowiekiem nieodpowiedzialnym, gdyż – jak mu doniósł traktorzysta Podoba – wieczorami grał na harmonii i śpiewał legionowe piosenki. Już chciał mu wytknąć to zamiłowanie do złych tradycji, lecz nagle zamilkł, widząc że pilot kornie pochyla głowę. Pilch zamilkł zdumiony: czyżby pilot uznawszy jego pretensje, przepraszał go aż na kolanach?
Nie słyszał ani dzwoneczka ministranta, ani skowronków na niebie.
Jak zwykle słyszał tylko siebie. Nauczył się krzyczeć głośno, zgodnie ze swoją dewizą, że w pegeerze pracują chamy, a do chama tylko głośno, bo inaczej nie zrozumie. Poza tym przywykł także w domu głośno krzyczeć, bo jego ojciec – eks-rotmistrz kawalerii – bardzo słabo słyszał. Tak więc krzyk wydawał się magistrowi Pilchowi najwłaściwszą formą komunikacji.