39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Razem ze słońcem nad grzebieniem lasów ukazał się białoskrzydły „gawron”. Rykiem silnika zagłuszył śpiewające ptaki. Nalatując nad pegeerowskie kartoflisko wypuścił spod skrzydeł biały welon środków ochronnych. Spłoszone skowronki pierzchły znad pól. Biała mgła kładła się na kartoflisko, na miedze, dzielące pola PGR-u od ziemi Pawlaka i Kargula. Samolot przeleciał tak nisko nad dachami ich domów, że szyby zadrżały w oknach a przerażony rykiem silnika pies Kargula zaczął rwać w stronę domu, ciągnąc za sobą na łańcuchu budę.

Na skotłowanym łóżku małżeńskim spoczywał Kaźmierz Pawlak.

Wyglądał jakby właśnie padł rażony gromem: ubrany był w koszulę z kamizelą, bufiaste spodnie wciśnięte były w cholewy, które – o zgrozo – spoczywały na pierzynie. Na głowie miał maciejówkę, ręce złożone na piersiach, jakby leżał już w trumnie. Tylko zamiast krzyżyka jego palce obejmowały kurczowo latarkę.

Całonocne stróżowanie tak go zmorzyło, że na wszelki wypadek o północy ubrał się, jak żołnierz oczekujący sygnału na alarm.

Usłyszał hurkot, jakby niebo waliło mu się na głowę. Szyby drżały, z szafy spadła przewiązana niebieską wstążką gromnica, przygotowana przez Marynię od czasu jego niedoszłej śmierci.

Pawlak poderwał się z latarką w ręce i rozglądał się, z której strony grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo: czy sufit spadnie mu na głowę, czy też zawalą się ściany. Za oknem przemknął cień rolniczego samolotu. Z tym przeklętym samolotem związana była osoba jego lokatora: wszak Zenek odpowiedzialny był za ładowanie środków chemicznych na „gawrona”. „Gawron” już lata – a on, Kaźmierz, śpi, uzbrojony w niepotrzebną już latarkę.

Przetarł oczy kułakiem i spiesznie wdrapał się na górkę. Żelazne łóżko Zenka było puste. Kaźmierz dopadł go jednym susem i pomacał poduszkę, czy jeszcze ciepła.

Łóżko było zimne, jak wczorajszy barszcz.

– Ot, pomorek – mruknął do siebie Pawlak. Poczuł się oszukany – a co najmniej winny temu, że nie dopilnował lokatora. Pełen najgorszych przeczuć, przemierzył podwórze i wpadł do domu Kargula, odprowadzając nienawistnym spojrzeniem przelatujący mu nad głową samolot.

Kargul nie słyszał samolotu, bo elektryczna maszynka, którą się właśnie golił, warczała jak ciężarówka, której urwał się tłumik.

Maszynka była radziecka. Kargul dostał ją w prezencie od Zenka, który z kolei nabył ją od Tatara z wycieczki radzieckich kołchoźników. Kargul przesuwał zgrzytającymi ostrzami po swojej brodzie i nie docierał do niego ani ryk samolotu, ani głos Pawlaka.

– Ania śpi? – dopytywał się Kaźmierz, starając się przekrzyczeć hałas maszynki. Nie mógł zrozumieć Kargula: on by nawet do trumny nie dał się ogolić czymś takim, co może człowieka prądem porazić.

Widząc wytrzeszczone pytająco oczy Kargula, Pawlak wyrwał sznur maszynki z kontaktu i ryknął na całe gardło, zapominając, że warkot już ustał:

– Ty bambaryło! Pytam, czy Ania śpi?

– Tsss – Kargul położył palec na wargach, jakby od snu wnuczki zależała cała ich przyszłość. – Taż pewnie, że śpi, dziewuchna nasza.

– Ale czy aby sama? – Kaźmierz patrzył nieufnie na Kargula.

Widząc, że Pawlak pcha się na schodki, wiodące na facjatkę, Kargul odciągnął go do sieni.

– A ty czego tu przyszedł szukać?

– Jego – gestem ręki Pawlak wskazał swój dom. – Bo po nim łóżko już dawno wystygłszy. Taż wiadomo, tam kot, gdzie szperka!

– Jego upilnować był twój święty obowiązek!

– Żeb' jego wilcy, no! – zaatakowany Pawlak przekrzywił wojowniczo głowę. – Taki mój jak i twój!

– Daj ty mnie jego do pilnowania a sam śpij spokojnie.

– Ot, ciekawość, czy nasza Ania taka bardzo wyspana by była! – Widząc, że Kargul wtyka kontakt i przykłada warczącą jak kosiarka maszynkę do brody, wrzasnął na całe gardło: – Jak ty taki nowoczesny, że brzytew dla ciebie to przeżytek, tak może i być, że dla ciebie grzechu nie ma! Zawsze takiego biedo-łacha udaje, a stać jego na takie cudeńka grosz wyrzucać!

Kiedy Kargul wyjawił, że jest to prezent od Zenka, Pawlak jeszcze bardziej podejrzliwie zaczął się przyglądać sąsiadowi:

– Odkąd to łapówkę za nic daje sia?

– Taż jaka to łapówka, Kaźmierz? – Kargul zadarł brodę i jeździł warczącymi ostrzami po gardle. – Przecie on już samo-swój, w rodzinę wejdzie.

– Żeb' tylko nie wszedł jak lis do kurnika! – Pawlak nie wytrzymał lekkomyślnej tolerancji Kargula: Jednym szarpnięciem znowu wyrwał sznur z kontaktu. Kargul pokiwał głową, jakby litował się nad stanem nerwów Kaźmierza:

– A na cóż ta denerwacja? Daj jego do mnie, a kłopotu zbędziesz sia.

Pawlak podparł się pod boki, jak przekupka na targu.

– A po jaką zarazę?! Ja jego dla Ani zatrzymał, tak i u mnie jego miejsce.

– Wnuczka wspólna i on wspólny.

– Póki co, każde musi być oddzielnie, żeb' za dziewięć miesiąców jakiego żniwa nie było – ściszając głos, powiedział nieomal poufnie prosto do Kargulowego ucha. – Pamiętaj, Władek, że każda baba, letka do grzechu, bo ma górę ciężką!

Gestem obu rąk zarysował obły kształt piersi przed sobą. Kiedy tak pouczał Kargula o słabości babskiej natury, nagle sam jakby doznał olśnienia, że Ania, choć strzeżona, wcale nie musiała zostać ustrzeżona.

– Gdzie drabina?

– A na co ona tobie?

– Mnie na nic – Pawlak już przebierał nogami, chcąc sprawdzić, czy jego podejrzenia nie są zasadne. – Ale jemu mogła przybliżyć do raju. Dla kota raz w roku marzec, a dla narzeczonych caluteńki.

Kargul położył swoją potężną łapę na ramieniu Kaźmierza. Na jego twarzy malowała się satysfakcja: miał prawo triumfować, gdyż tym razem wyprzedził nawet szybko myślącego Pawlaka. Pokazał mu gruby łańcuch, którym drabina była przykuta do ganku. Pawlak szarpnął za kłódkę i z uznaniem spojrzał na Kargula:

– Ot, nawet i politycznie pomyślał. Przyszłościowo.

Rozległ się warkot i Kaźmierz popatrzył na Kargula nieprzychylnie, przekonany, że ten znów włączył tę przeklętą maszynkę. Ale tym razem zagłuszył ich samolot, nadlatujący od strony pegeerowskich pól. Rozsnuwał spod skrzydeł ciągnący się aż od horyzontu biały welon.

– Żeb' jemu muchomora zadać – sapnął wściekle Pawlak, przykładając do uszu dłonie. – Lizie w uszy jak babskie gadanie!

Był jeszcze jeden człowiek, który w tej samej chwili przeklinał przecinający nieboskłon samolot. Lufy jego dubeltówki odprowadziły „Gawrona”, jakby to była dzika kaczka, a nie samolot rolniczy: mężczyzna w zielonym kapelusiku, w kurcie przepasanej pasem z nabojami siedział na myśliwskiej ambonie, umieszczonej na skraju lasu. Z wyrazem wściekłości na twarzy złamał dubeltówkę.

Szczęknęły „ejectory”, z luf na nadstawioną dłoń myśliwego wysunęły się dwa naboje typu „breneka”, przeznaczone na grubego zwierza.

Tego grubego zwierza obiecywał myśliwemu dyrektor Pilch i towarzysz Szprota naiwnie uwierzył w te obietnice. Ale jak nie wierzyć w obietnice kogoś, czyj los zależy od nas? Dyrektor Pilch zdawał sobie sprawę, że po tej aferze z wycieczką kołchoźników radzieckich jego pozycja z przyczyn politycznych jest właściwie przegrana. Otrzymał wiadomość, że z województwa zostaje delegowany towarzysz Szprota, by zbadać na miejscu przebieg wypadków i uznać, czy była to prowokacja ze strony Pilcha, czy tylko głupota polityczna. Na wszelki wypadek Pilch trzymał ojca pod kluczem, by znowu nie doszło przypadkiem do szczerej wymiany poglądów między Rotmistrzem a delegatem wojewódzkiej komisji kontroli. Pilch widział jedynie dwie szanse ocalenia: pierwszą była konsekwentna realizacja chwytu Tadeusza Budzyńskiego; Warszawiak zalecił mu upić się do nieprzytomności i spowodować nawet drobny wypadek samochodowy, by zrzucić wszystko na stan upojenia. Ktoś tak pijany nie może być nawet posądzony o to, że świadomie wyraża swoje poglądy. Protokół, sporządzony przez kaprala Marczaka, świadczył na jego korzyść: obywatel Pilch w stanie wskazującym na nadmierne spożycie alkoholu przemieszczał się własnym środkiem lokomocji, który doznał uszkodzenia…

Tak, właśnie fakt zniszczenia własnej „warszawy” mógł świadczyć dowodnie, że Pilch nie wiedział, co czyni. Drugą szansą ocalenia mogła być słabość natury ludzkiej: wszak nawet członkowie komisji kontroli mają jakieś namiętności, którym ulegają. Mądrość kontrolowanych polega na tym, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom kontrolerów. Dyrektor Pilch zrobił szczegółowy wywiad na temat towarzysza Szproty: czy pije i ile? Czy woli brunetki, czy blondynki? Czy gra w pokera i ile należy do niego przegrać?

Okazało się, że podstawową słabością delegata komisji jest namiętność do polowania: Ledwie tylko czarna „wołga” przywiozła towarzysza Szprotę, Pilch zaczął mu głośno opowiadać, jakie to ma kłopoty z roszczeniami rolników, którzy zgłaszają się do niego z pretensjami o odszkodowania za zniszczone przez dziki uprawy: Ale cóż on, Pilch, może zrobić, skoro dzików jest zatrzęsienie – a myśliwych w okolicy brak. Przedstawiając z troską swe kłopoty z nadmiarem zwierzostanu, zauważył, że oko towarzysza Szproty błysnęło pożądliwie. Jego twarz, nalana godnością i tłuszczem, nabrała ludzkich cech, kiedy tylko utwierdził się w przekonaniu, że łatwo może stąd wywieźć nie byle jakie trofeum.

– Tu są dziki z takimi szablami, jakich nawet kawaleria przed wojną nie miała – tokował dowcipnie Pilch, nie zważając, że tym porównaniem niebezpiecznie nawiązuje do treści dyskusji między Rotmistrzem a uzbrojonym w srebrną szczękę Mitią. Szprota kazał sobie pokazać ambonę w lesie. Pilch zapewniał go, że siedzący na ambonie myśliwy będzie miał wrażenie, że patrzy z wysokości drugiego piętra na ulicę Marszałkowską. Różnica – wedle dyrektora – tylko na tym miała polegać, że na Marszałkowskiej snuje się tłum przechodniów, a na widocznym stąd torfowisku zaroi się od dzików.

Kiedy inspektor, zahowując nieprzeniknioną twarz, wysłał kierowcę „wołgi” do domu po strój myśliwski oraz broń, Pilch poczuł, że jest uratowany. Towarzysz Szprota, w szarym garniturze, z nadętym wyrazem twarzy, przestał się wydawać bezwzględnym wykonawcą wyroku śmierci cywilnej.

Pilch kazał poprawić szczebelki, wiodące na wierzch ambony. Całą noc czuwał, by nie przegapić pory, w której powinien udać się po myśliwego oraz jego trofea. Zajechał poobtłukiwaną „warszawą” leśnym duktem w tym momencie; kiedy samolot „gawron” przeleciał nad lasem i obniżywszy lot, wyrzucił spod skrzydeł biały obłok.

Huk silnika „gawrona” zagłuszył odgłos samochodu, i myśliwy, schodząc z ambony tyłem, ze zdziwieniem zauważył tuż obok siebie rozjaśnioną gorliwością twarz dyrektora Pilcha. W jednej ręce trzymał płaską butelkę koniaku; w drugiej zakrętkę, którą napełniał właśnie złocistym płynem.

– Darzbór – Pilch obnażył zęby w przypochlebnym uśmiechu i podsunął kapselek. Towarzysz Szprota spojrzał na niego jak prokurator na wielokrotnego oszusta.