39231.fb2
– A czyje jest to państwo? Naukowo patrząc jest to państwo ludu pracującego – Zenek jakby czytał teraz teksty z jakiegoś starego „notatnika agitatora”, gdzie dla ułatwienia percepcji najpierw podawano pytanie, by udzielić na nie słusznej odpowiedzi. – A te wasze kartofle i rzepak kto kontraktował?
– Państwo – Kargul znalazł odpowiedź już bez pomocy Zenka.
Patrzył na niego z rosnącym uznaniem. Ten chłopak nie da im zrobić krzywdy. Aż przyjemnie go było posłuchać.
– Czy chemizacja to postęp? Bezwarunkowo tak! A postępowi nie ma co dawać kontry – Zenek sam pytał i z wyraźną satysfakcją sam odpowiadał. – Jakby wiatr był, to by nie zwiało i tak na wasze?
Zwiałoby! Ale jak wiatru nie ma, to trzeba naturze pomóc i chorągiewki przestawić…
– Dożyli my czasu, że lotnictwo nam sprzyja – Kargul z wyższością spojrzał spod opuszczonego ronda kapelusza na drapiącego się pod maciejówką Pawlaka. – Tak ja jemu roztłumaczał.
– Ty naszym koniom to podrobno roztłumacz, bo one silnie przestrachane i może być znowu ogier ochwat złapie!
We trzech zaczęli zachodzić Pawlakowego deresza, który utknął w rzepaku i nerwowo rzucał łbem. Zenek szedł w środku tej tyraliery i wygłaszał sądy, które wyraźnie nie w smak były Pawlakowi. -
Lepsze są konie mechaniczne – wykładał swój pogląd zgodnie z posiadanym dyplomem mechanizatora. – Nie płoszą się i mają części zamienne. Obiektywnie patrząc koń to przeżytek.
– Jak powiedział?! – Kaźmierza aż zatkało od tej opinii. Przecież on nawet i ożenił się nie z miłości do Maryni, a z tego powodu, że jej ojciec dawał córce konia w wianie. A w porównaniu z jego dereszem tamten koń był jak wielbłąd przy anglo-arabie, a wiadomo, że wielbłąd to koń, co się przyśnił garbatemu. Przecież ten jego ogierek to jak z ułańskiego snu – prosto cud! Takim koniem i lód na rzece przeorzesz! Gorące argumenty Kaźmierza nie przekonały mechanizatora rolnictwa.
– I tak przecie kółkowym traktorem orzecie – Zenek był przez Anię dobrze zorientowany w gospodarczych uwarunkowaniach jej dziadków.
– Koń nie wart tego, co zeżre.
– Ot, tobie na! – oburzył się Pawlak – Dopiero co wójt Fogiel dawał mnie za niego pełne teczke pieniędzy!
– I pan nie wziął? – szczerze zdziwił się Zenek.
– A czym ja do kościoła pojadę? – Pawlak odpowiedział pytaniem na pytanie. – Jak furmanką jedziesz, to nie to, co taksówką: i ty wszystko widzisz, i ciebie wszyscy widzą.
– Teraz trzeba ekonomicznie główkować, a nie grzęznąć w sentymentach – Zenek wypowiadał te sądy bez najmniejszego wahania, a co gorsze, bez szacunku dla uczuć Pawlaka. – Epoka stawia wymagania. Jak Polska ma dogonić Japonię, to należy czworonogi sprzedać, ciągnik kupić, pełną mechanizację wprowadzić, a wtedy ręce w kieszeń, krawat na szyję, konto w banku, koniak w lodówce – i można świat doganiać!
Kargul gorliwie przyświadczył tej koncepcji, chociaż gdyby był bardziej oswojony ze światowymi obyczajami, to by wiedział, że koniaku w lodówce się nie trzyma. Osaczyli spłoszonego ogierka, Pawlak chwycił kantar, przytulając policzek do chrap deresza.
Zenek patrzył na tę scenę jakby oglądał w muzeum obrazek z XIX wieku: może to ładne, ale kto teraz popiera taką sztukę?
– Koń więcej kosztuje, jak waży – przekonywał Pawlaka. – Przyszłość w maszynach!
– Taż to nie jakiś pipak zołzowaty – Kaźmierz gładził pieszczotliwie szyję ogiera, pozwalając mu chwytać chrapami kołnierzyk koszuli. – Fistuły żadnej on nie ma…
– Dawno ja mówił, żeb' jego sprzedać – Kargul najwyraźniej chciał zyskać w oczach Zenka, bo nie tracił żadnej okazji, by go poprzeć.
– Ot, radzak się znalazł… – Pawlak pokiwał głową nad sprzedajnym charakterem Kargula – Żeb ja słuchał twoich rad, to ja by dawno wszystkie ogony sprzedał, a mój wieprz by na konsolację poszedł zamiast na wesele.
– Ciesz się lepiej, że dzięki mnie zamiast stypy będzie wesele.
– Ot, pomorek! Taż to ja jego na kwaterę wziął!
Mówili o Zenku, którego już od dłuższej chwili przy nich nie było.
Zajęci niekończącym się nigdy sporem, nawet nie zauważyli, że chłopak ruszył w stronę stodoły Kargula. W jej otwartych wrotach ukazała się uśmiechnięta Ania.
– U ciebie spał, ale u mnie jadł – wypomniał mu Kargul.
– Za bardzoś go nie pasł – Pawlak wykrzywił się szyderczo: – Bo on głodnym okiem na Anię patrzy.
– To ty go weź teraz do stołu, a ja pod dach – zaproponował Kargul.
– Żeb' jego wilcy, no!. Taż taki bambaryła jak ty nawet by ich w nocy nie upilnował!
– Ty patrzaj, żeb ich w dzień upilnować – ostrzegł go Kargul, kierując spojrzenie na Anię i Zenka. Stali w otwartych wrotach jego stodoły jak fotografia w ramkach: Ania, wspinając się na palce, podawała usta pochylonemu nad nią chłopakowi. Zenek obejmował ją, jakby chciał sprawdzić, czy jego ukochana ma nerki na swoim miejscu: Na ten widok obaj dziadkowie ruszyli zgodnie ramię przy ramieniu, żeby rozdzielić niebezpiecznie zapatrzoną w siebie parę. Nadlatujący samolot przygiął ich swoim szumem ku ziemi. Ogarnął ich biały pył. Rozległ się tętent przestraszonego konia. Kaszląc, przedzierali się obaj przez białą mgłę w stronę Kargulowej stodoły. Po Ani i Zenku nie było ani śladu. Pawlak nerwowo przeszukiwał zapole, Kargul wszedł na drabinę, żeby zajrzeć na górę.
– I tak my zagrzęźli, a czort karty rozdaje – stwierdził ze złością Kaźmierz. – Pamiętasz, Władek, do czego doszło, jak my raz w stodole razem twoją Jadźkę i mojego Witię naszli?
– A coż mam pamiętać? – obruszył się Kargul. – Taż wystarczy popatrzeć na Anię, żeb' wiedzieć, że ma w żyłach krew, nie wodę:
– Po Jadźce to ma – Pawlak natychmiast oskarżył o tamte grzechy ród Kargula.
– Ale Pawlaczka się nazywa – odciął się Kargul: Obaj byli równie zaniepokojeni zniknięciem młodych. Wszystko przez ten samolot, który wprowadził takie zamieszanie, że nie wiadomo było, czy opłaci się im nawet zniszczenie stonki. Kiedy tak stali, nie wiedząc, gdzie szukać młodych, rozległo się rżenie ogiera.
Od strony pól prowadzili deresza za uzdę Ania i Zenek. Oboje byli prześwietleni jakimś blaskiem, jakby słońce przenikało przez nich jak przez witraż w kościele. Pawlak rozjaśnił się na ten widok, ale równocześnie mruknął pod nosem do Kargula:
– Ano, w porządku. Grunt żeb' świadek zawsze był. Na mojego ogierka zawsze można liczyć…
– Ale tak czy siak po co ryzykować? – Kargul pochylił się ku Kaźmierzowi jak wspólnik. – Lepiej ślub przyspieszyć, nim się w nich krew zagotuje…
„Więc to już się stało?! O Boże, dziadek kazał mi dać mój dowód do ręki Zenkowi i poszedł z nim zamówić termin ślubu w Urzędzie Gminnym. Mamy się żenić; a co ja właściwie o nim wiem? W „Filipince” przeczytałam, że on reprezentuje błękit paryski, bo urodził się 11 października. Czy może być lepiej? „Urodzeni pod znakiem barwy błękitu paryskiego są wytrwali, pracowici i odznaczają się stałością przekonań. Osoby te są pewne siebie, wiedzą czego chcą i starają się to osiągnąć za wszelką cenę. Mają wiele uznania dla wysokich stanowisk, doceniają też znaczenie pieniędzy”… Ja jestem wrześniowa, a więc indygo, a „osoby spod tego koloru są skłonne do szaleństw i wielkich namiętności.
Wszystko to bywa czasami słomianym ogniem. Małżeństwo jednakże zawierają zawsze z wielkiej miłości „… Tak, ja to robię z miłości, ale on? Czy on nie robi tego tylko, by nie iść do woja?
Ja bym była gotowa czekać na niego i dwa lata, ale Zenek powiedział, że on by oszalał z zazdrości, bo do jego kumpla, który został wcielony wiosną, narzeczona jeździła do jednostki wojskowej aż pod Opole. Ponieważ nie miała pieniędzy, to jeździła okazją i płaciła własnym ciałem. Tacy są mężczyźni: kobiety się dla nich poświęcają, a oni je potem rzucają! Ale jak ktoś kogoś wyciągnął z wody i uratował mu życie, ten zasługuje chyba na pełne zaufanie.
Zenek ilekroć wraca z roboty w PGR, a ja zmywam naczynia u babci Anieli, to podchodzi i łapie mnie wpół (jak wtedy, w wodzie) i mówi, że chce mnie znów reanimować metodą „usta w usta”. A ja mu na to mówię: „po ślubie, ty błękicie paryski”. A on na to, że się nie doczeka, bo spłonie z żaru miłości. A przecież już w tej chwili obaj dziadkowie myślą o weselu. Im też zależy, żeby Zenek nie poszedł do wojska. Kazali mi samej wybrać wieprza na stół weselny. Boże, nikt nie może być pewien, dla kogo się urodził.
Irma dała się uwieść i nie zdała. Ja nie zdałam – i dopiero dam się uwieść. Po ślubie. Tego, że w życiu, i w gospodarce trzeba przestrzegać odpowiedniej kolejności, nauczyłam się od dziadka Kaźmierza…”
Może jeszcze więcej refleksji nad życiem zanotowałaby Ania na tej stronie zeszytu, gdyby nie sparaliżował jej dobiegający od podwórza przeraźliwy dźwięk. Brzmiał on jak sygnał straży pożarnej albo jak wrzask dziesięciu kotów oblanych naraz wrzątkiem. Wyjrzała z góry przez okienko facjatki.
Na podwórzu kwiczała tęga świnia, zaklinowana w czasie rozpaczliwej ucieczki między korytem a cembrowiną studni.
Przebierała racicami, wyrzucając za siebie bryzgi błota, które upstrzyły cętkami twarz Kargula.
Kargul z rozłożonymi szeroko rękami zachodził wieprza od tyłu, zagradzając mu drogę ucieczki. Od przodu skradał się Pawlak, unosząc nad głową kołek, którym chciał ogłuszyć ofiarę. Wziął oburącz zamach i walnął kołkiem o brzeg koryta, bo wieprz w ostatniej chwili cofnął się do tyłu i wyrwał się z pułapki.
Podciął nogi Kargula i przebił się w stronę chlewika, płosząc po drodze kury, które z rozpaczliwym gdakaniem próbowały poderwać się do lotu.
Kargul zbierał się niezgrabnie z ziemi, przeklinając cały świat.