39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Pawlak napluł w obie garście, by mocniej utrzymać pałkę. Na dany przez niego znak Marynia zaczęła machać fartuchem, żeby zagnać wieprza do chlewika: tam już się z nim rozprawią.

Wieprz był jednak wyraźnie przywiązany do życia. Wcale nie chciał wejść w otwarte wrota chlewika, chociaż Aniela Kargulowa zaszła go od drugiej strony i chlusnęła wodą z cebrzyka. Wieprz kwiknął, podskoczył, zakręcił precelkowatym ogonem, przemknął między ludzką tyralierą w stronę bramy i utknął w warzywnych grządkach Maryni.

Pawlak gestem kazał Kargulowi przyczaić się przy furtce. Sam z uniesioną pałką zaczął się skradać przez grządki marchwi i zielonego groszku ku nieufnie zerkającej na niego świni.

– No i na co ta denerwacja – przemawiał łagodnie, ale wyraz jego twarzy pozostawał w całkowitej sprzeczności z tonacją głosu. – Taż na każdego kabana musi przyjść koniec!… A ty nie martwij sia.

Nie każdy ma takie szczęście, że na wesele on przeznaczony…

Wolniutko przesuwał swoje buciska coraz bliżej wyróżnionej tą weselną okazją ofiary. Ostrożnie uniósł pałkę, żeby wieprz się nie zorientował, że słowa gospodarza przeczą jego skrytym zamiarom.

– Ty go nie agituj, tylko pałką jego przez łeb – zahuczał Kargul, stojąc przy furtce na ugiętych nogach i z rozstawionymi rękoma, jak bramkarz, przygotowany do obrony rzutu karnego. Przestraszony jego basem wieprz wyrwał się z ogródka, zanim go dosięgła pałka. Z całym impetem wbił się między nogi Kargula, który padając oparł się o klamkę furtki. Podnoszący się z kolan Pawlak zobaczył tylko skręcony w precelek ogon wieprza, który wymknął się przez otwartą furtkę na drogę.

– Żeb' ciebie kolka sparła – sapał wściekle. – Ty bambaryło jeden! Ale z ciebie niezguła!

– Miałeś go zgłuszyć – mruczał Kargul, otrzepując spodnie na kolanach. Pawlak poprawił przekrzywioną maciejówkę i splunął.

– A ty jemu grzecznie furtkę otworzył, jak przed biskupem. – Gestem uzbrojonej w pałkę ręki wskazał na ulicę: – Teraz łapaj jego!

– Kaźmierz! Za nim! – zagrzewał Kargul sąsiada. – Ty zawsze szybszy jesteś…

Kaźmierz wyskoczył przez furtkę. Wyraz jego twarzy wskazywał, że teraz już wieprz nie ujdzie swemu przeznaczeniu. Zaczął gonić oddalającą się skrajem drogi świnię, ale ta widać czuła że jest to wyścig o najwyższą stawkę, bo rwała przed siebie śmiesznym, świńskim galopem. Kaźmierz zawrócił, wzdychając: „Aj, Bożeńciu, czegoż ty mnie takie krótkie nogi dał?”, ale w gruncie rzeczy większą pretensję niż do Pana Boga miał do Kargula.

– Żeb' ciebie wilcy! Z takim murmyłą to ani stypa, ani wesele niepewne…

– Gdzie kaban? – dopytywał się powolny Kargul.

– Poszedł w buraki. Czort z nim – Pawlak rzucił ze złością pałkę na ziemię. – Sam go łapaj! To twój!

– Mój, nie mój! I tak na wspólne wesele przeznaczony. Galopem za nim leć!

– Soli jemu na ogon nie nasypiesz – Pawlak wzruszył ramionami. – Zresztą jego i tak milicja przyprowadzi.

– Narzeczonego? – z niepokojem spytała Marynia, rozwieszając na sznurze pranie.

– Kabana. Wiadomo, czyj! Nikt tu nie ma takich tuczników jak Pawlak – Kaźmierz rzucił to z nieukrywaną dumą. Po takim oświadczeniu Kargula aż zatkało: Trącił Kaźmierza w łokieć.

– Taż to był mój!

– Twój czy mój, jaka różnica, jak my go na wspólne wesele przeznaczyli?

Kargul wytrzeszczył oczy, przeniósł spojrzenie na Marynię i Anielcię, jakby biorąc je na świadków, że z Pawlakiem nie można dojść do ładu. Zmęczony zmaganiami siadł na pieńku. Zdjął kapelusz i otarł pot z czoła.

– Wesela nie było, a mnie się już we łbie kołędzi.

– Bo za stare my na ubój gospodarczy – przyświadczał Pawlak, siadając na brzegu koryta. Nad jego głową Marynia zawiesiła właśnie na sznurze białą poszewkę, jakby to był widomy znak poddania się. Z ganku przyczłapała Kargulowa. W fartuchu miała pełno zielonego groszku, który łuskała do podstawionego garnka.

Popatrzyła z troską na zmęczonych nieudanym ubojem gospodarzy.

– Zakąska uciekła i jak my na weselu przed ludźmi wystąpim?

– Owa! Ślub bez organów to i wesele bez kiełbasy – Kargul znalazł dyplomatyczne wyjście. – A na prawdziwy ślub taka będzie zakąska, że nawet te kołchoźniki radzieckie, co tu byli u Pilcha, to by nam zazdraszczali!

Marynię jednak bardziej od weselnego menu niepokoiło zagadnienie moralne:

– Żeby tylko naród, nie daj Boże, czego sobie o naszej wnusi nie pomyślał. Bo już bełtają, że jak w piątek zmówiny, w sobotę ślub, to pewnie za tydzień chrzciny…

Takie podejrzenia działały na Pawlaka co najmniej tak, jak deklaracje władzy o budowaniu społeczeństwa socjalistycznego.

– Ot, jakaś durna bźdźągwa wymyśliła, a ty klepiesz! – spiorunował wzrokiem Marynię, że ta aż wypuściła z ręki mokrą nocną koszulę z niebieskiego barchanu. – Taż naród tutejszy mnie zna i wie, że jakby tak miało być, to ja by pogrzeb młodej parze wyprawił, a nie wesele. Wszystko mnie można zarzucić, tylko nie to, że ja nowoczesny! – potoczył wzrokiem po twarzach obecnych, jakby szukał śmiałka, gotowego mu zaprzeczyć. – Nie po to ponaglamy ze ślubem, żeb' młodym był raj, tylko żeb' biurokrację zadowolić. Jako żeniaty może przed wojskiem uchronić sia, a jak my jemu jeszcze posadę w naszej gminie przyłatwimy, to nie ma mocnych. Będą ludzie mojej ziemi zazdraszczać – pochylił się i rozczapierzonymi paluchami zgarnął z grządki garść ziemi, przesiał ją przez palce, jak kiedyś brat jego, Jaśko, przesiewał tę ziemię, którą mu przyniósł w woreczku, uprzednio ją w ogrodzie nabierając. – Żeb' nie ta szczęśliwa okazja, że wnusia nasza za tępa była na nauki i że z życiem chciała pożegnać sia, ziemia ta krwią i potem naszym okraszona bez dziedzica by ostała sia. Dzieci po miastach, a ziemia dziczeje bez ludzi…

Kazimierz mówił śpiewnie, uroczyście, jakby nie siedział spocony po gonitwie za wieprzem na brzegu koryta, ale za stołem, koło proboszcza Durdełły, i weselnym toastem przekazywał w ręce młodych cały swój dorobek. Nastrój Pawlaka udzielił się pozostałym, bo wszyscy prawie równocześnie westchnęli. Nie wiadomo, czy byli poruszeni prawdą tych słów, czy też przytłoczeni ciężarem wyrzutów sumienia. Bo choć żadne z nich głośno tego od kilku już dni nie wypowiedziało, to jednak czuli wszyscy, że działają trochę jak spiskowcy, wbrew rodzicom Ani. Młoda para, która lada dzień ma zawrzeć ślub cywilny, żyje nieomal jak w więzieniu. Zenka pilnuje Pawlak, Anię zaś – Kargul. A Witia i Jadźka podobno ich za jakichś tam kidnaperów ogłosili, prokuratorem straszą…

Jakby chcąc przekonać samego siebie co do słuszności podjętych kroków, Kargul popatrzył na swoje dłonie z czarnymi obwódkami pod zrogowaciałymi paznokciami.

– Czas nam kiedyś rozgiąć te palce, co od tej tyrki w szpony zamieniły sia…

– Nachodzili się nasze nogi świata – gorliwie przytakuje Kaźmierz.

– Czas nam pod brzózkę na odpocznienie siąść…

Zapadła cisza. Najpierw westchnęła Anielcia, zaraz za nią Marynia.

Pawlak zerknął zezem spod daszka maciejówki, badając stan nastrojów rodziny. Anielcia pokręciła bezradnie głową, pochylając się nad łuskanym groszkiem. Marynia zasłoniła się rozwieszaną na sznurze bielizną.

– A cóż tak zacichli raptem, a? – Kaźmierz, wyraźnie sam niezbyt pewien sensu swych poczynań, zaczął głośno przekonywać resztę obecnych: – Przyszedł nareszcie koniec na naszą mordęgę. W młode ręce pójdzie ziemia, jak się i należy. Zaintabuluję na nich hektary i nikt teraz nie powie, że ja „nieprzyszłościowy”.

Kiedy zza powłoczki dobiegło go głośne westchnienie żony, odchylił mokrą płachtę i spojrzał na jej chmurną twarz.

– A ty czego tak naburdasiła sia, a?

– Kaźmierz – Marynia miała teraz taki wyraz twarzy, jakby odmawiała modlitwę przed obrazem Świętej Rodziny. – Taż Ania z domu uciekła.

– Awo! Daleka droga przez dwie miedze.

– Trzeba by Jadźki i Witii spytać, czy zgodni są na ślub.

– Przecie to ojciec i matka – Aniela poparła Marynię.

– A oni to z domu nie uciekli, żeb' w utajeniu połączyć sia?

– I wcale nas nie pytawszy – Kargul tym razem stanął po stronie Kaźmierza.

– Ot, taka widać i nasza rodzinna tradycja – Kazimierz szybko wyciągnął z tego pozytywne wnioski, uznając, że dalsza wymiana zdań może tylko osłabić szeregi, które niczym generał wiódł do ostatniego w swym życiu boju o ziemię.

Wstał, poprawił maciejówkę, zapiął kamizelkę, z której zwisał łańcuszek ukrytego w kieszonce zegarka, i wskazał drepczące po podwórzu kury:

– Niebawem cywilne wesele, a rosół na dwóch nogach spaceruje!