39231.fb2
– Pilnuj ty swoich gnid na głowie, a ja już jej szczęścia dopatrzę! – Kaźmierz zgiętym kolanem popchnął Kargula poniżej krzyża, tak że ten postąpił kilka kroków, machając jak wiatrak rękoma dla utrzymania równowagi. Odwrócił się w stronę Pawlaka, zaciskając pięści. Kaźmierz na wszelki wypadek odruchowo odczepił umieszczony w kieszonce kamizelki zegarek i schował go do kieszeni spodni, szykując się do bezpośredniego zwarcia.
Stali naprzeciw siebie jak dwa parowozy na jednym torze. Jak dwa rogate kozły na jednej kładce. Jak dwaj bokserzy w dwóch narożnikach ringu.
Fogiel zdecydował się odegrać rolę sędziego. Stanął między nimi, wyciągając ręce, jakby chciał ich odepchnąć od siebie jak najdalej.
– Ludzie! Ludzie! Warto wam się kłócić, jak wy i tak zaraz się godzicie?! Czy ja was nie znam od 45-go roku?! Przecież my tu sami swoi. I dlatego myślałem, że się względem tych „przeżytków” jakoś dogadamy!
– A kto wójtowi powiedział, że nie?! – rzucił Kaźmierz wywołując na twarzy wójta wyraz pełnego zachwytu zaskoczenia.
– Sprzedamy konie – wtrącił się Kargul. – Jak tylko Zenek posadę w gminie dostanie i odroczenie z wojska.
Wójt bez namysłu podsunął swoją dłoń. Czekał, aż Pawlak przybije swoją. Ale ten schował ją za plecy, żeby za bardzo go nie kusiło zakończyć sprawę przed ustaleniem ostatecznych warunków. Konie są jego, nie Kargula, i on zgodzi się sprzedać je wójtowi pod warunkiem, że ten postara się o przydział ciągnika. Skoro mają mieć na gospodarstwie mechanizatora rolnictwa, to musi on mieć czym robić. A jemu, Kaźmierzowi, te konie już tylko aby do wesela będą potrzebne.
– Toć przecie w urzędzie ślub na dniach wyznaczony – ucieszył się Fogiel, ale Kaźmierz zgasił jego radość uwagą, że nie ma na myśli tego wesela po urzędowej rejestracji, tylko to prawdziwe, po kościelnych dzwonach…
W tej właśnie chwili, kiedy mówił o kościelnych dzwonach, których dźwięk miał dopiero otworzyć prawdziwie wspólną drogę jego wnuczce i mechanizatorowi z dyplomem, rozległo się dziwnie znajome kwiczenie świni. Pawlak nadstawił czujnie ucha jak muzyk, rozpoznający wśród strojonych instrumentów dźwięk „stradivariusa”.
– Ano zacichnijmy. To chyba nasz weselny kaban odezwał sia.
Kiedy od strony bramy podwórza dobiegło powtórne kwiczenie, ani Pawlak, ani Kargul nie mieli wątpliwości: przeznaczona na weselny stół ofiara wróciła, by spełnił się przeznaczony jej los.
Wróciła, lecz nie sama. Stała za bramą, uwiązana na długim sznurku, jakby była nie świnią, a latawcem, który może się urwać i poszybować gdzieś z wiatrem. Drugi koniec sznurka zaciskał w garści Witia. Obok niego z zaczepnym wyrazem twarzy stała w fartuchu Jadźka. Z tej trójki najmniej wojowniczo wyglądał wieprz.
Znękany był ucieczką spod obucha, wędrówką przez buraczysko, a teraz powrotną drogą, którą odbył na sznurku, niczym rasowy pudel.
Kaźmierz z Kargulem dopadli bramy. Po minach Jadźki i Witii wyczuli, że ci nie przyszli z przyjacielską wizytą i że wieprz nieprzypadkowo jest uwiązany na sznurku: najwyraźniej miał służyć jako argument przetargowy w rodzinnej dyskusji.
Na wszelki wypadek Kargul założył drągiem skrzydła bramy, jakby gotując się do obrony obejścia. Kaźmierz, chcąc dojrzeć parlamentariuszy zza wysokiej bramy, wspiął się na skrzynkę i oparł brodę o deski. Teraz był równy wzrostem Kargulowi, tyle, że tamten stał na ziemi, a Kaźmierz na skrzynce, i to wspinając się na palce.
Wieprz przysiadł na zadzie i kwiknął niecierpliwie, jakby domagając się rozstrzygnięcia swego losu.
– A cóż tak stoją jak dwie rozdziawy? – Kaźmierz zmierzył się oczami z synem.
Witia nie odpowiedział na ten epitet.
– A cóż on mołczaliwy taki, a? – zagadnął go Kargul.
– Złapaliśmy waszego wieprza – oświadczyła Jadźka oficjalnie, jakby ktokolwiek miał co do tego wątpliwości.
– To i dawajcie – Kargul uniósł skobelek furtki, szparę zrobił, żeby przepuścić wieprza. Kiedy ten ruszył do przodu, Witia jednym szarpnięciem osadził go z powrotem na miejscu. Wieprz kwiknął rozpaczliwie, Jadźka uniosła hardo głowę.
– Damy, czemu nie – powiedziała, przysuwając się do męża, by zewrzeć szeregi. – Tylko oddajcie nam z powrotem córkę.
Pawlak postanowił ją z miejsca usadzić, żeby sobie aby nie pomyślała, że może komukolwiek stawiać warunki.
– Ot, koczerbicha jedna – prychnął, balansując niebezpiecznie czubkiem butów na skraju chybotliwej skrzynki. Czy ja ją ukradł?
Czy ja wyglądam jak jaki chwost złodziejski? Przyjrzyjcie się tylko, dzieci…
Witia zaszurał niespokojnie obutymi w dziurawe gumiaki nogami, niechcący nastąpił świni na ogon. Spotkało się to z jej strony z gwałtownym protestem.
– Z domu uciekła, bo jej ten obiegus w głowie zawrócił!
– Ty jego tak nie tyrpaj, bo on niezadługo twoim zięciem będzie – zwrócił mu uwagę Kargul, starając się na razie nie zadrażniać sytuacji.
– Naszym dzieckiem się rozporządzacie?! – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki. Zza bramy sterczały dwie głowy, jedna w kapeluszu, druga w maciejówce. Dwaj dziadkowie jej córki. Dwaj jej wrogowie.
– Jakież to dziecko? – Kaźmierz zlekceważył zarzut synowej. – Osiemnaście lat skończone.
– Ale córka nasza!! – pisnęła Jadźka, postępując bokiem krok ku bramie, jakby wykonywała figurę jakiegoś dziwnego tańca.
– Moja wnuczka! – przekrzykiwał ją Kaźmierz, a Kargul zagłuszał go jeszcze swoim basem: – I moja!
– Nasza – Kaźmierz próbował przysunąć się bliżej do Kargula, by podkreślić ich wspólny front. But mu się obsunął ze skrzynki.
Przez chwilę wisiał na płocie zaczepiony brodą, majtał w powietrzu nogami, daremnie szukając punktu oparcia. Kiedy wreszcie był w stanie wysunąć głowę ponad deski bramy, zauważył, że Witia trzymał w drugim ręku łańcuch, na którym wiązało się krowy na pastwisku.
Czyżby siłą chciał odebrać Anię? Na razie jednak próbował dotrzeć do sumienia ojca i teścia, odwołując się do rodzinnych ambicji.
– Myśmy ją kształcić chcieli.
– Żeby wyżej szła – uzupełniła Jadźka, ale umilkła, bo ojciec zgromił ją takim basem, że aż świnia zastrzygła uszami.
– Ot, kluzdra jedna! Naczytała się gazet! A kto te ziemie-rodzicielkę przejmie, jak każdy będzie wyżej szedł?!
Starczy, że nasz Pawełek jako docent cienko przędzie! – przypomniał synowi dolę jego brata, a przy okazji domagał się podzięki za los Ani zgotowany. Bo wszak on, Kaźmierz, szczęśliwie z niebem wszystko załatwił. Jak na egzaminy jechała, wymodlił te łaskę, żeby jej się noga poślizgnęła i by wróciła na wieś…
– Drogę nauki jej tato zamknął. Świat jej zawiązał!
Słysząc to okrutne oskarżenie, Kaźmierz aż wzniósł oczy do nieba, jakby brał Pana Boga na świadka, że z niego jest niespotykanie spokojny człowiek, bo inny na jego miejscu już by dawno nie zdzierżył tej bezlitosnej bezczelności i sięgnął choćby po kociubę, żeby tych hardabasów prześwięcić. Nie miał jednak pogrzebacza pod ręką, więc podziwiając własny niebiański spokój, jął rodzicom Ani tłumaczyć na swoim przykładzie, że każdy oprócz swoich ambicji i pragnień ma jeszcze obowiązek wobec tych, co mu życie dali.
– Jakby ja się uczył, to by i biskupem został sia, takie u mnie srogie talenta były. Ale ziemie ja kochał i obowiązek wobec ojców miał ja przejąć. Bez żyta i mysz zdycha, o narodzie nie wspomniawszy…
Kargul, który przez cały czas przytakiwał tym wywodom Kaźmierza, zwrócił się teraz do nich z apelem: muszą zrozumieć, że oni starzy, czas im przyszłościowego następcy szukać…
– Parobka chcecie za Anię kupić? – przerwał mu Witia, zmagając się z wieprzem, który najwyraźniej zniecierpliwiony tą całą bezpłodną dyskusją, chciał wracać do chlewa.
– Ot durny, że tylko w pysk plasnąć – rozsierdzony tak niecnym posądzeniem ze strony syna Kaźmierz usiłował dosięgnąć go kułakiem. Tak się zamachnął, że czubki butów ześlizgnęły się ze skrzynki. Straciwszy oparcie, znów zawisł na bramie. Trzymając się rozpaczliwie jedną ręką i dudniąc nogami o deski obsunął się, znikając z pola widzenia Witii. Jego głos przez chwilę dobiegał zza desek płota. Kaźmierz przyłożył oko do dziury w desce i przez nią rzucił informację, że Zenek to nie zawołoka, tylko fachowiec z dyplomem, co swoje godziny na państwowej posadzie odbębni, a całe siły na ich hektary oszczędzi…
– Co to tato o nim po dwóch tygodniach wiedzą?
– Fachowiec.
– Do uwodzenia – Jadźka z zaciśniętymi pięściami znów postąpiła krok do przodu.
– Wychowany ładnie, grzeczniusi…