39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Z wściekłością patrzył, jak ledwo co otwarte przez niego drzwi znowu zaskrzypiały przeciągle i zamknęły się, odcinając Zenka i Anię od kontroli jego wzroku. Radio, grające teraz na cały regulator, nie dawało szansy, by choć podsłuchać, o czym w tej chwili rozmawia młoda para. Zdecydował się na działania radykalne: wkroczył zdecydowanie do pokoju, podparł drzwi ramieniem i zdjął drzwi z zawiasów. Ania i Zenek patrzyli na niego zaskoczeni.

– Ot, duchota taka dzisiaj… – mruknął, wystawiając drzwi do sieni.

– Chyba na burzę się zbiera – gorliwie przytaknął Zenek, jakby chciał czymś usprawiedliwić pot, który zrosił mu czoło, ten przyspieszony oddech i drżące ręce, które wciskał teraz w dżinsy.

Kaźmierz zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

– Lepiej z tym zbieraniem niech on do ślubu zaczeka…

Dopiero pojawienie się wójta na podwórzu pozbawiło ich bezpośredniej obecności strażnika. Teraz tylko Marynia zerkała w głąb pokoju znad maszyny do szycia.

Witia z Jadźką uznali, że zbawieniem dla nich może być tylko fakt cudzego nieszczęścia. Odkąd zobaczyli w telewizji szlochającą pannę Blankę, uwierzyli, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności ich córka miała być następną ofiarą tego samego oszusta. Zbyt wiele szczegółów się zgadzało, by można było zlekceważyć tę informację.

Wprawdzie uwiedziona przez swój występ w telewizji zyskała ogólnopolską popularność, ale wcale nie życzyli Ani takiej kariery.

Dotąd kapral Marczak odmawiał wszelkiej interwencji z powodu braku znamion przestępstwa. Podejrzenie o kidnaping musi być z góry odrzucone, bo w PRL nie jest znane takie przestępstwo, które jest chlebem powszednim w krajach imperialistycznych. Zresztą Anna Pawlak była osobą pełnoletnią, a obywatel Kaźmierz Pawlak mógł sobie wziąć na lokatora kogo chciał. Tak mógł sobie mówić Franio Marczak do czasu, gdy od rodziców Ani otrzymał zgłoszenie o oszuście matrymonialnym, poszukiwanym przez ofiary oraz telewizję.

Od tej chwili nie będzie mógł się wymigać od podjęcia stosownych działań, które by uratowały Anię przed losem panny Blanki.

Jadźka i Witia nie zastali kaprala na posterunku. Spotkali za to przed sklepem GS-u Tadeusza Budzyńskiego i z jego ust uzyskali potwierdzenie, że narzeczony Ani za pieniądze jej dziadków wszedł w posiadanie garnituru ślubnego, pantofli czarnych numer 43 oraz białej koszuli i srebrzystego krawata. Warszawiak opowiadał ze szczegółami, jak to Zenek planował kupno mebli i jak się zadeklarował jako amator wina – i to importowanego…

Jadźka z Witią spojrzeli na siebie trochę z triumfem, trochę ze zgrozą: wszystko się zgadzało! Naciągacz wszędzie widać stosował podobne chwyty. Sprawa wymagała błyskawicznego działania.

Właśnie wtedy, gdy Budzyński przekazywał im informację, że wójt za obietnice pozyskania Pawlakowych koni przyspieszył termin ślubu, na drodze ukazał się sunący w ich stronę milicyjny motocykl z przyczepą. Zaczęli dawać znaki, ale Franio się nie zatrzymał.

Przejechał obok nich z taką miną, jakby miał do wykonania zadanie wagi państwowej.

– A może on już tam akurat jedzie, tego oszusta w obrączki zakuć? – głośno wyraził swą nadzieję Witia, patrząc za oddalającym się motocyklem.

– A skąd by wiedział?

– Z telewizji.

– Eeee, coś ty – Jadźka patrzyła na wszystko bardziej realnie. – Przecież on, choć w milicji, to jak wszyscy telewizji nie wierzy.

Nagle zrozumieli, że motor Frania był tylko forpocztą większej ekspedycji, która kierowała się ku przeciwległemu krańcowi wsi Rudniki. Za motocyklem przesunęła się „warszawa” dyrektora Pilcha, a za nią pedałował zawzięcie kombajnista Podoba w zsuniętym na tył głowy berecie. Mijając rodziców Ani, splunął resztką śliny pod ich nogi i krzyknął ze złością, jakby oni odpowiadali za jego wstyd i porażkę: „Wasz przyszły zięciulo prędzej przed kolegium stanie jak przed ołtarzem!”

Ta obietnica ożywiła na nowo nadzieje Jadźki i Witii. Patrząc w ślad za pedałującym w ciężkim upale kombajnistą zastanawiali się głośno, dlaczego za uwiedzenie ma grozić komuś tylko kolegium i co ma właściwie z tym wszystkim wspólnego dyrektor Pilch oraz były wyrokowiec Podoba.

– Może i jego córkę ten łobuz uwiódł? – zastanawiała się głośno Jadźka. – Ta Podobówna to sama każdemu w rozporek lizie.

– Ale kiedy by on zdążył? – Witia z powątpiewaniem pokiwał głową.

– Nasi starzy pilnują go dzień i noc.

– Byle Ani upilnowali, bo inaczej im oczy wydrapię!

Pełni nadziei na rychły koniec podrywacza ruszyli w ślad za pojazdami, które najwyraźniej podążyły w stronę obejścia ich rodziców.

Ania wyciągnęła z kredensu dwa blaszane pudełka, w których coś grzechotało. W jednym było pełno koralików – w drugim tylko kilka.

Były to korale, które Zenek kupił jej na jarmarku wojewódzkim.

Teraz patrzył zdziwiony, dlaczego Ania trzyma je w dwóch oddzielnych pudełkach. Obliczyła, ile dni zostało do ślubu i codziennie przekładała po jednym koraliku. Potrząsnęła pudełeczkiem: już tylko tyle dni…

– Tyle nocy mam czekać? – przytomnie przeliczył Zenek. – Nie szkoda czasu?

– Na wszystko jest pora – Ania ogarnęła go obiecującym spojrzeniem, które wzbudziło lekką podejrzliwość Maryni: w tej właśnie chwili wkroczyła do pokoju z ślubną sukienką i welonem.

Widok welonu spowodował pewien popłoch w oczach Zenka.

– Włoży, jak przyjdzie pora do kościoła wam iść.

Ania w wydekoltowanej sukience przemierzała pokój od pieca do okna. Zenek odprowadzał ją łakomym wzrokiem. Kiedy odwracała się od okna, rozległy się oklaski i okrzyk: „Dla mnie bomba!”

Młody listonosz z włosami anioła, spadającymi mu spod czapki aż na ramiona, szerokim uśmiechem okrasił wyraźny przed chwilą komplement. Zenek rzucił się ku oknu, zatrzasnął je przed nosem listonosza i zastawił swoimi szerokimi plecami widok w głąb pokoju.

– Zdejmij to! – rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wedle niego sukienka za wysoko odsłania nogi, dekolt sięga prawie pępka, nie ma mowy, żeby w tym poszła do Urzędu! Marynia zaskoczona patrzyła na to, co działo się z narzeczonym Ani od chwili pojawienia się listonosza Żebrowskiego. Ten zapukał niecierpliwie do okna. Zenek odwrócił się i zobaczył rozpłaszczony na szybie telegram. Kiedy Zenek kwitował jego odbiór, Żebrowski zdążył jeszcze wcisnąć się w okno i podnieść do góry kciuk w wyrazie najwyższej akceptacji: „Ania, przyjdę choć popatrzeć! Jest na co!”

Zatrzaśnięte gwałtownie okno strąciło mu z głowy urzędową czapkę i zgasiło w jego oczach cielęcy zachwyt. Nie przypuszczał, że jego szczerość stanie się zarzewiem poważnej awantury. Zenek, wymachując trzymaną w ręku depeszą, zapowiedział, żeby sobie Ania wybiła z głowy ślub w takiej sukience.

– Wariat! – wyrwało się Ani. Popatrzyła na babcię, jakby przepraszając ją za zachowanie narzeczonego. Ku jej zaskoczeniu Marynia uśmiechnęła się ciepło do Zenka.

– On prosto samo-swój. Twój dziadek też taki był o mnie zazdrosny, że bardziej chyba jak o konia: jak ja dwa razy pod rząd zatańczyła z młynarczykiem, to Kaźmierz tak jego przez łeb tarachnął, że potem musiał silny majątek muzyce zapłacić.

– Żeby grali na pogrzebie?

– Ta gdzie. Za bęben. Bo twój dziadek głową Czarnego Florka dziurę w bębnie wybiwszy.

– Nie lubię zazdrośników.

– Nic na to nie poradzę – Zenek rozłożył ręce jak ktoś, kto wie, że nie pokona żywiołu. – Z takim dekoltem możesz startować na okładkę „Ekranu”, ale nie kusić miejscowych.

– Poznałeś mnie z jeszcze większym dekoltem – Ania nie myślała poddać się terrorowi Zenka. Żeby mu przypomnieć w jakiej była bluzce, gdy wydobył ją z wody, zrobiła kreskę na wysokości pępka.

– Ale wtedy szłaś się topić, a nie zaczynać nowe życie!

– To wtedy byłam dobra, a jutro zła?

– Byłaś dziewczyną, będziesz żoną.

– Odkąd to żona nie ma prawa się podobać?

– Żona to jest… żona – Zenek kątem oka złapał akceptujące skinienie głowy Maryni Pawlakowej. Chcąc się jej jeszcze bardziej przypochlebić, zapowiedział na wpół żartem, że gdyby tylko tu była orkiestra, to by łbem tego listonosza bez wahania wybił dziurę w bębnie.

– Technik, niby to taki postępowy – Ania odęła się pogardliwie. – Socjalizmu pełna gęba, a wobec kobiet taki zacofaniec, tyran!

– A ty kokieta!