39231.fb2
Wbił wzrok w twarz dyrektora niczym pokerzysta, który powiedział „street” i teraz czeka na reakcję partnera. Na słowo „dzik” dyrektor zastrzygł uszami. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, przełknął ślinę, jakby się zastanawiał, czy ma wchodzić w tę rozgrywkę.
– A pan… zna? Bo ja obiecałem komuś ważnemu…
– Dla ważnego należy sia dobra sztuka – stwierdził ze zrozumieniem Pawlak, dziękując w tej chwili Bogu, że udało mu się na polu podsłuchać rozmowę dyrektora z Podobą i teraz pod wpływem zabawy Zenka w myśliwego wpaść na pomysł takiego wyjścia z sytuacji, na którym wszyscy by zyskali.
– Ale skąd ją wziąć? – Pilch patrzył czujnie w oczy Pawlaka.
– A jak dzik będzie?
– Fachowców potrzebujemy – Pilch obejrzał się za siebie, jakby w obawie, by nikt z jego świty nie był świadkiem tej nagłej zmiany frontu. Podoba stał teraz przy motocyklu kaprala Marczaka i obaj wyczekująco wypatrywali znaku, by ruszyć po kombajn.
– Jak pan dyrektor posadę zagwarantuje, to dzik będzie taki cacusiany, że prosto ten myśliwiec bezlitośnie zachwyci sia! – wyjął z kamizeli swój cebulasty zegarek, zerknął na wskazówki, ale potem porównał godzinę ze słońcem i półgłosem ustalił, że Pilch ma być o zachodzie słońca razem z myśliwym w dąbrowie koło torfowiska.
Dyrektor odruchowo też sprawdził czas na zegarku. Objął Pawlaka w nagłym odruchu wdzięczności. Z rosnącym zdumieniem patrzyli na to od strony bramy zarówno Kargul, jak i kapral Franio oraz kombajnista Podoba. Skąd mogli wiedzieć, że nie kombajn jest teraz najważniejszy, lecz stan dzikiej zwierzyny. Pilch żalił się Kaźmierzowi, że przez ten samolot to ma same kłopoty: mało, że pilot śpiewa dywersyjne pieśni w rodzaju „My pierwsza brygada”, to jeszcze lata tak nisko nad lasem, że wszystkie jelenie, koziołki i dziki wypłoszył, tak że towarzysz Szprota poczuł się oszukany i z większą zajadłością podjął przesłuchiwania świadków incydentu, który miał tak niekorzystny politycznie wpływ na jego karierę. Nie pomogły koniaczki, którymi Pilch chciał zmiękczyć kontrolera sumień i umysłów. Towarzysz Szprota nie dał się skusić nawet na jeden kieliszek. Tylko dziki mogły uratować sprawę. Towarzysz Szprota chciał jak najszybciej wejść do kręgu zasłużonych myśliwych. Odkrył, że myśliwi się popierają, więc i on popierał myśliwstwo. Ale czy Pilch może liczyć na obietnice Pawlaka?
– Taż ja z języka świdra nie robię. Zaprowadzę. Aby on tylko dobre patrony miał i nie był bleszczaty na oba oczy, to dzik jemu prosto na fuzję podejdzie. Trach-trach i leży – Kaźmierz popatrzył na swoje świnie, które taplały się w błocie! – I to nie jakiś wyskrobek, tylko bezlitośnie przedwojenna locha!
– On liczy na odyńca. Z szablami.
– A nie wystarczy, że pan Rotmistrz szable ma? – zażartował Pawlak, ale spostrzegł natychmiast, że nie było to dyrektorowi w smak. – Jak lochę trafi, poszukamy jemu i odyńca, czemu nie…
– Naprawdę?
– U mnie słowo droższe pieniędzy!
– Liczę na pana – Pilch odetchnął z ulgą i poklepał Pawlaka serdecznie po ramieniu.
– A mówił pan, że ja nieprzyszłościowy – Kaźmierz nie mógł sobie odmówić małej satysfakcji. Kiedy się odwrócił, by po zawarciu tego historycznego porozumienia spojrzeć triumfalnie na Kargula – natknął się na surowe oblicze kaprala Marczaka, który wytrzeszczał zajęczo wypukłe oczy.
– Oddajcie kombajn, obywatelu – zaatakował służbowo, chcąc widocznie wykazać się wobec Pilcha gotowością obrony mienia państwowego.
– Jak powiedział? – Kaźmierz badał wzrokiem twarz Frania, jakby chciał w niej doszukać się choćby śladu resztek sumienia. – To ja dziś rano jeszcze dla niego „wujko” był, a teraz „obywatel”?! Kto jemu pozwoleństwo dał na moje podwórze przykołdybać sia i godność moją bezlitośnie poniżać?!
– Zagarnęliście mienie państwowe – Franio wyrzucił z siebie gotową formułkę. Podoba, żądny odwetu za porażkę w zmaganiach z Zenkiem, gorliwie przytakiwał głową.
– Ale na swoim! – włączył się do wymiany zdań Kargul, chcąc załagodzić sytuację. – Zapamiętaj ty, Franiu, że żaden z nas nigdy przeciw państwu nie był, co najwyżej przeciw durniom. Ty na naszym podwórku na order ani gwiazdki nijak nie zarobisz, bo ani ja, ani Pawlak to nie jakiś tam koniosraj czy inny chwost złodziejski…
– Tu żaden paragraf naruszony nie był – Pawlak szukał poparcia swej tezy u dyrektora Pilcha. Ten nabrał w płuca powietrza, jakby chciał wydać jakieś ważne oświadczenie dla prasy, ale nie wiedząc, co powiedzieć wpatrzonym w niego członkom karnej ekspedycji, wykonał nieokreślony gest i mruknął, że wszystko gra…
– A kombajn? – twarz Frania znów przypominała przestraszonego zająca, który stojąc słupka wietrzy nadchodzące zagrożenie.
– W ramach sąsiedzkiej pomocy – wykrztusił z siebie Pilch, powodując, że teraz już Franio sprawiał wrażenie zająca, który złapał się we wnyki. Szarpnął się do tyłu, jakby czym prędzej chciał dopaść motocykla i pojechać zameldować wyżej o odkrytym nadużyciu. Kaźmierz położył mu rękę na ramieniu. Widać było, że wyraźnie współczuje doli milicjanta, niezdolnego pojąć, że życie nie jest takie proste, jak donos czy paragraf.
– A coż ty taki zadziwiony, a? Żeb' ty, Franiu na ślub Ani założył defiladowy mundur! Ślub będzie głośny. Może być przyjdzie kogo pałką po łbie pogłaskać, żeb' on przykucnął. A gości nie byle jakich spodziewamy się – wymownie obejrzał się na Pilcha, chcąc mu dać do zrozumienia rangę gości. Dyrektor, choć cały czas przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby już chciał biec prosto do wyznaczonej na polowanie dąbrowy, uśmiechnął się przymilnie.
Podoba ze zgrozą obserwował, jak na jego oczach dyrektor zdradza interesy PGR-u, nie dążąc wcale do ukarania „tych dziadów zabugalskich” – jak ich sam nazwał, gdy porwali mu kombajn. Ale nie tylko on i kapral Marczak nie rozumieli, co zaszło między Pilchem a Pawlakiem.
Nie mniej zaskoczony Kargul obserwował przyjazny gest dyrektora, który położywszy rękę na ramieniu Pawlaka oddalał się w stronę bramy. Najwyraźniej uzgadniali coś między sobą, pokazując sobie wzajemnie zegarki.
Kargul i Zenek otworzyli szeroko wrota stodoły. Podoba wdrapał się na „bizona”, z góry patrząc na Zenka z nienawiścią, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że chciałby go widzieć pod kołami maszyny.
– I co? – spytał Zenek Kargula. – Wywali mnie?
– Coś mi się widzi, że prędzej ty premie dostaniesz, jak zwolnienie – mruknął Kargul, sam nie mogąc pojąć, czym Kaźmierz nakłonił Pilcha do takiej fraternizacji.
Kombajn ruszył przez podwórze. Siedzący na szczycie tej ruchomej góry Podoba nie spostrzegł nawet, że wpasowując się w bramę obejścia, miażdży pozostawiony tam przez siebie rower. Rozległ się zgrzyt i koła kombajnu zrobiły z roweru coś, co przypominało sprężyny wypatroszonej kanapy.
– Zapłacicie mi za to, dziady zabugalskie! – wrzasnął Podoba, oglądając się z rozpaczą na to, co jeszcze przed chwilą było jego rowerem. Przez to zapatrzenie zahaczył o tył „warszawy” dyrektora Pilcha. Dyrektor zaczął wygrażać mu pięścią: „Jak jedziesz, patałachu? Mało że dzików nie chciał wystawić, to jeszcze po pijanemu jeździ!”
– To ja piłem?! A kto te „warszawę” tak po pijaku poharatał?! – darł się w odpowiedzi Podoba, dla którego był to dzień samych strat: stracił godność, kombajn, a teraz rower, zyskując w dodatku opinię pijanego, choć do tej pory nie miał w pysku więcej jak dwie setki…
Jadźka z Witią dotarli na drugi koniec wsi Rudniki w momencie, gdy z bramy Pawlaków wytoczyło się czerwone cielsko „bizona”. Kombajn wyprzedził motocykl kaprala Marczaka. Na jego widok Jadźka stwierdziła z ulgą, że niepotrzebna była ich fatyga, milicja już tam była.
– Prędzej za „deptanką”, jak za tym oszustem – Witia domyślił się, że przyczyną kontroli w obejściu jego ojca mógł być donos o pędzeniu samogonu na wesele. – Widzisz przecie, że Franio nikogo w koszu nie wiezie.
Franio zbliżył się ku nim. Głowa w plastykowym hełmie podrygiwała na każdym wyboju jezdni. Nawet mu się nie śniło, że wedle opinii rodziców Ani ma szansę na błyskawiczny awans.
– Będzie nam jeszcze dziś dziękował – Witia machaniem ręki zatrzymał motocykl. – Jak on tego uwodziciela swoją czapką nakryje, zaraz mu belka przybędzie!
Liczył, że szansą awansu skusi kaprala do współdziałania w zdemaskowaniu oszusta. Trzeba było działać szybko i sprawnie, inaczej sprawy zajdą za daleko: wyznaczony na imieniny Ani dzień ślubu zbliżał się nieuchronnie, a po ślubie nastąpi noc poślubna i stan posiadania Ani zostanie raz na zawsze naruszony. Pełen determinacji Witia wybiegł na środek drogi. Franio zatrzymał się.
Jego twarz znowu przypominała swym wyrazem mocno przestraszonego zająca.
– O co chodzi?
– O twoją karierę – rzucił Witia, a Jadźka potakująco skinęła głową. Minął ich w tej chwili „bizon” z Podobą za kierownicą, a za nim przejechała poobijana „warszawa” dyrektora Pilcha.
Bystre oczy Jadźki dostrzegły Pawlaka i Kargula, wyglądających zza bramy. Patrzyli w ślad za oddalającą się ekspedycją karną, jakby chcieli się upewnić, czy zagrożenie bezpowrotnie minęło. Na ich widok Jadźka wykrzywiła się z nieukrywanym obrzydzeniem:
– Kindnapery! Ciekawe, czy paczki będą mu do więzienia słać!
– Komu?
Franio wytrzeszczył na nią oczy, a jego wystraszona mina wskazywała, że spodziewa się jakiegoś zagrożenia.
– Zawieź ty nas na posterunek, a dowiesz się, jaką my dla ciebie mamy niespodziankę.
Jadźka wcisnęła się do kosza, Witia ulokował się na tylnym siedzeniu „jawy” i objąwszy w pasie Frania, szepnął mu jeszcze do ucha, że jak dobrze pójdzie, to oni cnotę córki ocalą, a on sierżantem zostanie.
Z daleka odjazd motocykla obserwowali Pawlak i Kargul. Widząc, jak ich dzieci szukają oparcia w milicji, obaj równocześnie pokręcili z goryczą głowami. Kaźmierz jak zwykle był szybszy z komentarzem.
– Patrzaj tylko, Władek, kogo ty wychował! Prosto bezlitosna zgryzota – wyjrzał jeszcze na drogę, jakby spodziewał się, że może Bóg się zlituje i Jadźka wypadnie z kosza motocykla. – Twoja córka to ziółko spod ciemnej gwiazdy: władzę ludową chce przeciw nam buntować!
– Taż Witia też na tej czortopchajce telepał sia…
– A kto jego podbechtał, a? Wiadomo, chłop w portkach miesza, a baba w rodzinie. Twoja Jadźka tam wszystkim kręci!