39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

– Bo ma głowę po mnie – Kargul skorzystał z okazji, żeby choć raz zademonstrować przewagę nad szybszym sąsiadem. – Jak Ania.

– Aha, trafił! – przyświadczył ku jego zdumieniu Kaźmierz i zaraz dodał ze złośliwym grymasem. – Widać po kim ma głowę, bo egzaminy oblawszy…

– Boś się o to modlił.

– Ot, choć raz prawdę przyznał, że to ja wszyściuteńko pozałatwiał – chętnie zgodził się Pawlak, bo ta opinia potwierdzała jego wpływ i talenty dyplomatyczne. – I z niebem, i z władzą. U mnie będą młode na pomieszkaniu – oświadczył triumfalnie. – Bom posadę z Pilchem dla Zenka przyłatwił za dzika, co my jemu na strzał wyprowadzim!

– Ty oczadział, Kaźmierz? – Kargul patrzył spod ronda swego wyszmelcowanego kapelusza takim wzrokiem, jakby widział w Pawlaku oszusta, co sprzedaje śliwki z cudzego sadu: – Skąd ty jemu dzika wytrzepiesz? Taź ty nie myśliwy.

– Trzeba mieć na czym czapkę nosić – poprawił maciejówkę, żeby nikt nie miał wątpliwości, o czyją głowę tu chodzi. – Myśliwi się popierają, to i ja popieram myśliwych – kopnął stertę żelastwa, która została po rowerze Podoby, i wziąwszy Kargula pod ramię, wydał mu polecenie tak poufnym głosem, jakby była to tajemnica najwyższej wagi: – Ano bierz rowera i galopem leć do GS-a! Weźmij dziesięć pudełek szuwaksu. Nie. Lepiej weźmij dwadzieścia!!

– Dwadzieścia pudełek pasty? – upewniał się Kargul. – A na coż tobie taki kram zakładać?

– Zapomniał ty, co Warszawiak zawsze mówi? Na wszystko potrzebny jest chwyt. Tak i z boską pomocą znalazł ja taki chwyt, co nam bezlitośnie spokojną przyszłość zapewni…

Na posterunku pachniało zjełczałą słoniną, bo milicjanci trzymali połeć w szufladzie jako zakąskę. Kapral Franio siedział na tle mapy PRL pod portretem Gierka i Jaroszewicza. Pas z kaburą powiesił na wieszaku. Czapkę zdjął, żeby jej twardy otok nie tamował swobodnego przepływu myśli, ale jakoś żadna myśl nie przychodziła mu do głowy.

Kapral Marczak był w sytuacji głodnego wegeterianina, któremu ktoś podaje na talerzu kotlet schabowy: z jednej strony doniesienie Jadźki i Witii Pawlaków było dla niego szansą zdemaskowania poszukiwanego oszusta, z drugiej jednak – ryzykował, że narazi się Kargulowi i Pawlakowi, których winien uważać za powinowatych.

W razie powodzenia akcji zyska uznanie komendy rejonowej i szansę na awans, zaś w razie niesłusznego oskarżenia czeka go anatema ze strony samych swoich.

Rozdarty między ambicją a lojalnością Franio z wytrzeszczonymi oczyma wypytywał rodziców Ani, na czym zasadza się ich pewność, że ów uwodziciel telewizyjnej ofiary jest tą samą osobą, co narzeczony ich córki.

– Wszystko się zgadzało – Jadźka równie gorączkowo, co chaotycznie relacjonowała fakty z reportażu telewizyjnego. – Taki sam golec jak ten tu podrywacz, takie same słodkie słówka sadził, wódki nie lubił, tylko wino importowane…

Franio patrzył jednym okiem na Jadźkę, drugim na Witię i zastanawiał się, czy aby nie chcą go użyć jako narzędzia do utracenia znienawidzonego kandydata na męża Ani. Widział, jak Jadźka Pawlakowa trzęsła się z przejęcia nad losem jakiejś panny Blanki, ale, on, Franio, nie może podchodzić do każdego dramatu emocjonalnie: gdyby tak władza wtrącała się do każdego uwiedzenia, to nawet w tej jednej gminie nie miałby czasu zająć się ani kradzieżą 80 metrów siatki z płotu PGR-u, ani śledztwem mającym wykryć, co to za „literat” na tablicy z hasłem „Naród z partią” napisał „a dlaczego nie odwrotnie?”…

– Co, nie wierzy telewizji? – napierała na niego Jadźka.

– Telewizji, niestety, wierzę, ale wam się coś mogło pokiełbasić.

– Imię się zgadzało – Witia rzeczowo przystąpił do remanentu szczegółów. – Tak samo jak ten skończył technikum rolnicze, tak samo naciągał dziewczyny…

– A rysopis?

– Miała ze dwadzieścia lat. Ani ładna, ani brzydka – Jadźka zaczęła opisywać uwiedzioną pannę Blankę, ale Franio zgasił ją niecierpliwym gestem ręki: pytał o rysopis uwodziciela.

– Po co pyta, jak wie? – Jadźka widząc, że oczy kaprala robią się coraz bardziej okrągłe, co było widomym znakiem, że ten nic nie kojarzy, przechyliła się przez barierkę i powiedziała z naciskiem:

– Przecież to ten sam, co narzeczony naszej Ani!

Słowo „narzeczony” przeszło jej przez usta z takim trudem, jakby miała przełknąć muchomor sromotnikowy. Teraz jednak kapral zrozumiał wagę ich podejrzeń. Mimo to nie podjął na razie żadnych działań, gdyż jak przystało na milicjanta, Franio składał się głównie z samych wątpliwości.

– A kto potwierdzi tożsamość?

– O, patrzaj, jaki to skrupulant – Jadźka przeniosła wzrok na portrety dostojników, jakby brała ich na świadków, że współpraca z władzą nie jest lekkim zajęciem. – A kto potrzebny, żeby potwierdzić ich tożsamość?

Franio idąc w ślad za jej spojrzeniem obejrzał się odruchowo przez ramię. Z portretów patrzyli na niego uważnie pierwszy sekretarz i prezes rady ministrów, jakby czekając na jego decyzję. Franio wyprostował się, obciągnął mundur.

– Proszę mi tu na posterunku prowokacji nie urządzać, bo towarzysz Gierek ani Jaroszewicz nie mogą być, niestety, przyrównywani do uwodzicieli.

– Niestety – przyświadczył Witia, używając słówka, którym wciąż podpierał się kapral. – Ale to, że oni nie są, jest tak samo pewne, że tamten jest oszustem!

– Jaki macie dowód, że to ten sam, niestety? Kto potwierdzi jego tożsamość?

– Najpierw przymknąć, potem potwierdzić – Witia uznał politykę faktów dokonanych za rzecz oczywistą. Najlepiej złapać przestępcę na gorącym uczynku. A tu czas nagli. Każda chwila się liczy! Niech Franio nie udaje głupiego. Dobrze wie, że dziadkowie porwali ich córkę, gwałtem ją dla siebie chcą żenić.

Franio westchnął ciężko. Rozumiał ból rodziców, ale bał się wtrącać w rodzinne sprawy. W dodatku Ania skończyła już lat osiemnaście, prokurator nic już do tego nie ma, niestety. Jak się dziewczyna da uwieść – to już na swój własny rachunek.

– Ale do niego prokurator może coś mieć – naciskał Witia. – Chce Franio mieć pewność, że to ten sam, niech dzwoni do telewizji we Wrocławiu i tam mu podadzą wszelkie dane. Powiedzą, jak wyglądał i ile zła moralnego zdążył posiać w całym ich województwie!

– Jak go nakryjecie, awans murowany!

– Żeby za każdą uwiedzioną dawali awans, to ja bym już dawno generałem był, niestety – stwierdził Franio, przybierając minę człowieka, któremu obce są ambicje karierowicza. Ale jak u każdego milicjanta, wyraz twarzy nie odzwierciedlał prawdziwych uczuć.

Widać wizja awansu wpłynęła w końcu na ostateczną decyzję Frania: zaczął kręcić korbką telefonu, żeby zamówić połączenie z wrocławską telewizją. W głębi duszy liczył na to, że szarość milicyjnego życia w gminie Rudniki zostanie przerwana wydarzeniem na skalę co najmniej wojewódzką. Może nawet trafi do telewizji jako ten, co zdemaskował oszusta?

Aż zbielały palce kaprala, zaciśnięte na korbce. Rozgrzał się od kręcenia bakelitowy aparat telefoniczny, ale w żaden sposób nie udało mu się nawiązać łączności z centralą – a co dopiero z Wrocławiem. Otarł rękawem munduru spocone czoło. Wstał zza biurka, sięgając po raportówkę.

– Nic z tego, niestety – pokręcił głową z ubolewaniem, patrząc na telefon. – Technika nawala. Telewizja do nas dociera, niestety, a my do niej nie!

– Jak to?! – Jadźka, która czekała na ławce pod plakatem „Strzeż się chorób wenerycznych”, zerwała się jak oparzona – nie weźmiecie go jak stoi?!

Zgodnie z zasadami zachowania tajemnicy służbowej Franio zrobił minę, która miała oznaczać: „nic ci do tego, babo”. Zapiął obciążony kaburą pas i skierował się ku wyjściu. Jadźka zastawiła mu drogę własnym ciałem.

– Jak go nie aresztujecie, to ja do rejonu zamelduję o kumoterstwie z Pawlakami!

– Po primo pierwsze, wy też Pawlaki, a po primo drugie, do rejonu to ja go już osobiście w obrączkach odstawię, niestety – rzucił Franio z miną niepokonanego szeryfa, do której nie pasowały wytrzeszczone oczy zająca. – Najpierw muszę mieć, niestety, tamtą uwiedzioną, żeby mu ją stawić do oczu – użył zwrotu z żargonu milicyjnych protokółów. – Przywiozę ją i zrobimy taką konfrontację, że aż ziemia zadrży!!

Widać już wyobrażał sobie to drżenie ziemi na podwórzu Pawlaka i Kargula, bo zerknął na portrety przywódców, jakby się chciał upewnić, czy ci słyszą i widzą, na kogo naprawdę mogą liczyć. Jak on działa – to wióry lecą! Zaraz ruszy motorem do Wrocławia, w telewizji dowie się o tę uwiedzioną pannę Blankę i osobiście przywiezie ją do Rudnik, by postawić Zenobiuszowi Adamcowi do oczu.

– A jak Franio nie zdąży przed ślubem?

– Tej Blanki?

– Naszej Ani i tego oszusta.

– Tym lepiej, niestety – nie zwracając uwagi na pełne przerażenia spojrzenia Witii i Jadźki, kapral uzasadnił rzeczowo; dlaczego to z punktu widzenia prawa byłoby korzystne opóźnienie działań. – Będzie wtenczas oskarżony o potrójną bigamię, niestety.

– A Ania?!

Franio Marczak widział wbite w siebie dwie pary oczu, w których czaił się ból i niepokój o los córki. Ale on wiedział, co mówi: po primo pierwsze – to przyłapać przestępcę na gorącym uczynku, po primo drugie – to mieć świadków. A co do Ani, to unieważni się ślub, niestety…

– Ale nocy poślubnej nie da się unieważnić! – Jadźka oskarżycielsko wycelowała palec w pierś kaprala. Ten potwierdził jej obawy skinieniem głowy i ulubionym słówkiem „niestety”.

– Sprawiedliwość wymaga ofiar – rozłożył ręce. – Ale prawo jest prawem, niestety. Trzeba działać przez zaskoczenie – to powiedział już konspiracyjnym szeptem, jakby w obawie, że jego plan taktyczny przestanie być tajemnicą służbową. – Biorę to na siebie, niestety.

A wy idźcie do domu i czekajcie. A nikomu ani mru-mru.