39231.fb2
Stali w milczeniu na schodkach, obserwując przygotowania kaprala do akcji. Moszcząc się na siodełku motocykla Franio przyciągnął na brzuch raportówkę. Wyjął z niej kajdanki, potrząsnął nimi w powietrzu, patrząc wymownie na Jadźkę i Witię. Miało to oznaczać, że mogą być spokojni: jeśli nawet Urzędnik Stanu Cywilnego wręczy Ani i Zenkowi złote obrączki, to on, Franio, ma dla tego oszusta o wiele lepsze, z nierdzewnej stali.
Ruszył ostro drogą do Lutomyśla, jakby gnał odebrać już czekające na niego kapitańskie szlify.
Jadźka, zamiast do domu, skręciła w prawo.
– Ty gdzie? – spytał Witia.
– Do kościoła. Pomodlić się.
– Za Anię?
– Za tego oszusta – widząc zaskoczenie na twarzy męża, wyjaśniła z zaciętą miną – Niechby ten drań jak najwięcej dotąd uwiódł. Wtedy by dostał wyrok jak na kościelnym ślubie: dożywocie!
„Przymierzałam welon i aż mi żal, że nie będę go mogła nigdy włożyć. Ale przynajmniej, choć nie wezmę kościelnego ślubu, to sobie zrobię zdjęcie, żeby moje dzieci widziały, jak mi ślicznie było w ślubnym welonie.
Pełna kultura, Francja elegancja. Ale skąd do fotografii mirtowy wianek? Jeszcze kilka dni temu zastanawiałam się, czy po cywilniaku a przed kościelnym można stracić wianek (jak to śmiesznie określa babcia Anielcia). Pytałam się siebie, czy to grzech? A teraz wiem, że grzechem jest, jak człowiek coś robi przeciwko sobie. Moja próba samobójstwa była grzechem – a okazała się szczęściem. Jeśli ktoś mi uratował życie, to chyba ma prawo mieć mnie całą razem z duszą? Zresztą żyjemy w dwudziestym wieku i nawet sam Pan Bóg musi się zdobyć na trochę luzu, inaczej by się strasznie nudził. Najważniejsze, że Zenek się we mnie zachwycił (sam to powiedział), a ja mam drzazgę w sercu, którą tylko on może wyjąć. Jesteśmy dla siebie stworzeni, choć ja jestem tradycyjna, a Zenek nowoczesny, ja romantyczka, a on jest ścisłowcem. Zna na pamięć procenty wzrostu dochodu narodowego od 1970 roku. Jako wychowanek domu dziecka wierzy tylko w portrety i hasła. Dla niego nie istnieje Święty Mikołaj, tylko Dziadek Mróz; liczy się 1 maja, a nie 3-ci, święto niepodległości nie kojarzy mu się z listopada, jak moim dziadkom, tylko z 22 lipca! Ja się mogę z tym pogodzić, ale dziadkowie? Ale czy mam żyć do tyłu? Zenek w końcu bierze ślub ze mną, a nie z nimi, a pieniądze najwyżej zwrócimy.
Ciekawe, co oni zrobią, jak się dowiedzą o Zenka światopoglądzie?”
Tymczasem Pawlak i Kargul zajęci byli w tej chwili zupełnie czymś innym niż rozpatrywanie światopoglądu przyszłego męża Ani.
Zamknęli się w chlewni, z której wygnali wszystkie tuczniki z wyjątkiem tego najbardziej kostropatego, który zdaniem Kaźmierza właśnie ze względu na swą postawę nadawał się do odegrania historycznej roli w życiu ich rodziny. Na cementowej podłodze leżały rozrzucone puste pudełka po czarnej paście. Kaźmierz, wysuwając język przez zęby, jak to robią dzieci przy wiązaniu sznurowadeł, kolistym ruchem zaczerniał szczotką białawą powierzchnię świńskiego zadu. Okraczył zwierzę, jakby miał zamiar go dosiąść i pogalopować wierzchem, siedząc plecami do świńskiego łba. Kargul klęczał na podłodze, przytrzymując za tylne nogi zniecierpliwionego wieprza.
– Oj, nie lubisz ty tego, nie lubisz – mruczał Kaźmierz, mażąc szczotką pod zakręconym w precelek ogonem. – To dla ciebie nie w guście.
– Ot, tobie na! Taż nawet świnia nie lubi, jak się robi z niej wariata – stwierdził Kargul, próbując dłonią rozsmarować pastę na białym boku wieprza. – Opryskiwaczem raz-dwa by poszło.
– Amerykańska technika dobra przy masowej produkcji – Kaźmierz potraktował widać poważnie propozycję Kargula. – Na prototyp ręczna robota opłaca sia.
– Zagraniczne turysty płacą państwu twardą walutę za każdego dzika – Kargul snuł dalej ekonomiczne kalkulacje. Z początku był zaskoczony pomysłem Pawlaka: jak nie zrobisz z wody bimbru, tak nie uda się przy pomocy szuwaksu przefastrygować domowej świni na dziką lochę. Kaźmierz jednak się upierał przy swoim: teraz przyszły takie czasy, że wszystko jest farbowane. Jak Gierek może mówić o PRL-u jako o demokracji, to i zwykła świnia może udawać dzika! Długo wybierał spośród tuczników w chlewie egzemplarz najbardziej nadający się do przeróbki. Upatrzył sobie sztukę o zmierzwionej szczecinie, wydłużonym pysku i – jak to sam określił – kostropatej posturze. Umieścili ją z Kargulem w zbitym z desek kojcu. Za pomocą szczotki i pasty Kaźmierz podjął się dokonać przeróbki. Kargulowi zlecił jedynie prace pomocnicze: miał trzymać wyrywającą się świnię za nogi i od czasu do czasu dać jej po łbie, żeby przykucnęła. Kargul patrzył z początku nieufnie na dzieło Pawlaka, ale w miarę pogłębiania się artystycznego efektu począł się angażować w program tej transformacji domowej nierogacizny w dziką zwierzynę. Po chwili gotów był uznać to za swój pomysł i pragnął go rozwinąć niemal na skalę przemysłową: czy nie mogliby nawiązać koprodukcji z państwem i zamiast tego prototypu wypuścić większą serię takich malowanych dzików jako cel dla zagranicznych myśliwych?
– Oj, Władek – Kaźmierz pokiwał z politowaniem głową nad naiwnością swego wspólnika. – Taż kiedy ty nauczysz sia ekonomicznie myśleć? My uruchomimy produkcję, myśliwe trafią, a państwo sobie dolary weźmie, tak?
– Tego pieniądz, czyj dzik – mruczał Kargul, któremu żal było marnować taki oryginalny pomysł na jednorazowy użytek.
– Dzików u nas jak pchłów w kożuchu – Kaźmierz zsiadł z grzbietu świni i oddaliwszy się o dwa kroki, przyglądał się z wysuniętym przez zęby językiem swemu dziełu. – Tylko skąd tych turystów wziąć?
Obszedł kojec i patrzył przez chwilę, jak Kargul drugą szczotką pracowicie pucuje podgardle wieprza. Od grzbietu aż po brzuch warstwa rozmazanej pasty pokrywa różową szczecinę, po której szczotka ślizgała się jak po mydle.
– Nie glansuj tak do połysku, Władyś – Kaźmierz przekrzywił głowę i krytycznie przyglądał się wspólnemu dziełu. – Taż to nie kamasze, tylko zwykła świnia.
– A widział ty kiedy zwykłą świnię, co by tyle pasty zużyła co kompania wojska?
– Ale za to z niej dzik wyszedł prosto cacusiany – delektował się Kaźmierz, obejmując wzrokiem zaczernioną już część wybranki. – Jak na obrazku.
Stanęli obaj ramię w ramię i przekrzywiając głowy, oceniali stan prac dekoracyjnych. Kargul nie był teraz taki przekonany co do efektu artystycznego jak przed chwilą, kiedy to zamierzał przejść od razu na produkcję seryjną. Zacmokał z troską, przesunął kapelusz na tył głowy, brudząc go pastą.
– Żeb'ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył, że to cudactwo to dziki kaban.
– Bo ty jego znasz od takiego – Kaźmierz pokazał rękę na wysokości swojej cholewy. – Miastowe w żaden sposób nie połapią sia, że jego stworzyła ludzka cywilizacja! – podszedł do chrząkającego niechętnie wieprza, którego wyraźnie dręczył terpentynowy zapach pasty do butów, bo co chwila rzucał niespokojnie łbem i tarł ryjem o ściółkę. – Aj, na coż ta denerwacja – poklepał go przyjacielsko po karku, przemawiając jak do dziecka. – Żeb' on wiedział, jaka jemu bezlitośnie historyczna rola przypadłszy, to by on od razu poweselał…
– Śliny szkoda na te agitacje, jak on za chwilę prosto śmierci w oczy spojrzy – mruczał Kargul, jeżdżąc szczotką po ryju szarpiącego się wieprza. – Czego to ludzie nie wymyślą, żeb' te biurokrację złamać. Czysta wariacja: los fachowca w ręce kabana oddawać!
Kaźmierz przerwał na chwilę pastowanie podbrzusza wieprza i unosząc szczotkę w górę, pogroził nią Kargulowi:
– Władyś! Żeb' tylko pan młody ani dziewuchna nasza nigdy nie dowiedziawszy sia, co my przez kabana ich przyszłość na twardych fundamentach kolaboracji z dyrekcją PGR-u ustanowili…
Kargul skinął głową w milczeniu. Wyraz jego twarzy świadczył, że w pełni zdaje sobie sprawę ze swej odpowiedzialności: chłop nie od dziś musiał się chwytać różnych wybiegów, żeby nie dać się władzy ludowej, tak więc i ten przypadek mógł jedynie świadczyć, że nie zamarł w nich ten sam duch oporu, który ocalił ich przed blisko trzydziestu laty od wstąpienia do spółdzielni produkcyjnej. To wspomnienie znowu jakby ich zbratało bo przez dłuższą chwilę w milczeniu przerabiali świnię na przyszłą ofiarę myśliwskich pasji towarzysza Szproty.
Kaźmierz z wysuniętym na brodę językiem szorował troskliwie uszy wieprza. Kiedy ten zaczął się szamotać w kojcu, Kaźmierz zanucił pod nosem coś na kształt kołysanki, jakby chciał w ten sposób uśpić czujność ofiary: „Nie będę się żenił, bo mi baby nie trza.
Wolę na tym chlebie wychować se wieprza”…
– Aj, Kaźmierz, taż ona by musiała bezlitośnie durnowata być, żeb'
w to uwierzyła – Kargul smętnie pokiwał głową, jakby nie mógł się pogodzić z tym, że bierze udział w takiej manipulacji – Czy ona choć raz w tej łepecie sobie pomyślawszy, że odda życie dla naszej przyszłości?
Z podwórza dobiegła ich przez zamknięte drzwi chlewika kaskada radosnego śmiechu Ani, zupełnie jakby dziewczyna dosłyszała tę uwagę Kargula i nie była w stanie powstrzymać swej żywiołowej reakcji. Pawlak zamarł ze szczotką uniesioną w górę.
– Ano zacichnijmy – przyłożył dłoń do ucha, zostawiając na nim smugę pasty – Chyba, że ze szczęścia tak ona chichra sia!
– Aj, człowiecze – westchnął Kargul. – Młode to, byle czym weselą sia, a na nas starych cała czarna robota zlata.
– Możesz nie robić – zauważył Pawlak, zerkając spod oka na wspólnika. – Sam skończę.
– A potem będziesz chciał młodych pod swój dach wziąć – domyślił się Kargul.
– Ot, pomorek? A kto jemu posadę przez ten pomysł zagwarantował, a? – Kaźmierz klepnął świnię po zadzie jak wyścigowego konia, na którego postawił cały swój majątek. – Czyja głowa to wymyśliła, żeb' pójść na rękę dyrektorowi Pilchowi, a?
– Przeróbka twoja – zgodził się niechętnie Kargul – Ale kaban mój!
– Bo z wyglądu najbardziej paskudny był – pospiesznie rzucił Kaźmierz, żeby wspólnik nie miał wątpliwości, co zdecydowało o wyborze świni. Kargul jakby poczuł wyrzuty sumienia, że własnego tucznika zmusza do odegrania roli tarczy strzelniczej. Poczochrał pieszczotliwie świnię pod gardłem.
– Ja koło ciebie rok chodził, dbał, żeb' ty z wagi nie zleciawszy i skąd mógł wiedzieć, że ty do wyższej polityki przeznaczony… – zajrzał w oczy przyszłej ofierze towarzysza Szproty. – Jakby tak mnie kto chciał czarnym szuwaksem na Murzyna przerobić, tak ja by jego chyba kosą przegonił!
– Awo! Co takiemu kabanowi za różnica ginąć czarny czy biały? – Kaźmierz uniósł ryj świni do góry i nie zważając na rozpaczliwy kwik, zaczął pastować jej nozdrza. – Ważne, że on do kolaboracji indywidualnego rolnika z państwowym PGR-em przyczynia sia.
– Czy ten kaban na bohatera urodziwszy sia? Aż przykro pomyśleć: miał naturalną śmiercią od obucha paść, a jemu przyjdzie ginąć jak na wojnie.
– Na coż ta denerwacja, Władyś? Może być – przeżyje: Pore ja naznaczył mroczne, dam znak, wypuścisz ty jego z kojca. Póóójdzieee w rojsty!
Kaźmierz machnął szczotką, jakby już w tej chwili wyganiał z kojca przefarbowaną na dzika świnię w chaszcze.
– I szukaj wiatru w polu – Kargula wcale nie pocieszyła ta wersja, w której jego wieprzek miał uniknąć śmierci, przepadając w krzakach. – Jak będzie silnie przestraszony, taż on do drugiej gminy ucieknie!
– Wróci – Kaźmierz przeglądał pudełka po paście, szukając pełnego – Przecie swojska. Witia ją przepłoszył, a przyleciała z powrotem jak sobaka.