39231.fb2
– Oj, Władek, z ciebie bezlitośnie niezdały człowiek. Ty lepiej by pisanki robił – z wyrazem niesmaku pokazał pozostawione na boku wieprza sinobiałe plamy: – Taka robota dobra na Wielkanoc. Mówił ja tobie: kupić dwadzieścia pudełek pasty.
– Wziął wszystko, co było w GS-ie – bronił się Kargul.
– Ot, pomorek. Jak my teraz wypadniem? – Kaźmierz cofnął się i badawczo przyglądał się wieprzkowi. Kargul wzruszył ramionami.
– Czy to do nas ma strzelać?
Kaźmierz zmierzył go groźnym spojrzeniem. Czuł się odpowiedzialny za obiecany towar. Klepnął świnię po zadzie i zobaczył w tym miejscu białą łatę. Może by tak sadzą dokończyć?
– W nocy każdy kot czarny – Kargul cofnął się aż do progu chlewika i krytycznym okiem przyglądał się przefarbowanemu tucznikowi. – Ano, Kaźmierz, obróć ty jego. No z profila on prosto wymarzony dzik!
– A od ogona on zajść się nie da – uspokajał sam siebie Pawlak. – On zawsze silnie strachliwy był.
Największy jego niepokój budziły uszy i ogon rzekomego dzika.
Ustawił farbowańca frontem do Kargula i patrzył pytająco na sąsiada. Czekał na ocenę niczym malarz na wernisażu swych dzieł.
– Cacany – Kargul przechylił głowę, zmrużył oczy, jakby celował z fuzji. – Nic tylko nim dzieci straszyć.
– No to o co tobie więcej idzie, a?
– Trochę on felerny. Szablów nie ma – Kargul patrzył przez zmrużone powieki na ryj wieprza. – Takiego łba nad łóżko nikto nie powiesi.
– Awo! Przekona ich sia – Kaźmierz, jak zawsze, starał się znaleźć jakieś praktyczne wyjście. – Teraz wszystko felerne. Jak sejm i zaopatrzenie szwankuje, to i dziki mogły też zejść na psy. Taż mógł się trafić taki czut-czut nieudaczny…
Kargul pokręcił z powątpiewaniem głową. Uniósł w górę skręcony w precelek ogon wieprzka i spojrzał wymownie na Pawlaka, jakby to on był winien, że natura wyposażyła ich ofiarę w tak mizerną ozdobę.
– A to-to jak zagadasz?
– Usztywnim – bez najmniejszego wahania Kaźmierz zdecydował się naprawić błąd natury. – Drutem się okręci. A te myśliwce za ważne, żeb' ogona czepiać sia.
Kargul jednak miał teraz wciąż same zastrzeżenia do wyprodukowanego prototypu: a to ogon był za wiotki, a to sierść za gładka, a to uszy za miękkie.
– Nie bojaj sia – Kaźmierz pstrykał palcami w opadające uszy wieprzka, jakby strącał stonkę z liści kartofli. – Jak będzie silnie przestrachana, zaraz uszy sztorcem postawi.
Chcąc przekonać wspólnika, zapowiedział próbę generalną tego całkiem nowego gatunku ssaka. Trzeba go obejrzeć w ruchu. Co innego, jak wieprz stoi pokornie w kojcu, a co innego, jak słysząc palbę zacznie wiać, ratując swe życie. Wyciągnął deski z boku kojca, ale pastowana świnia ani drgnęła. Porwał derkę, którą miał zamiar przykryć kojec w czasie transportu tego okazu, którego próżno by szukać w jakichkolwiek atlasach zwierząt. Machnął derką, kopnął go pod ogon, ale wieprz stał nieporuszony jak na cokole pomnika.
– Ty co, zbiesił sia?! – wrzasnął na niego Pawlak.
– Człowiecze, i na co nam było czynić takie inwestycje, jak on drętwy? – Kargul zdjął kapelusz z głowy i w geście rezygnacji trzepnął nim o posadzkę. – Na pomniku jemu stać! On taki sam bambaryła jak ten Lenin w Lutomyślu na rynku.
Nagle drzwi od chlewika zaskrzypiały. Kaźmierz rzucił się w stronę kojca i okrył go derką, by zasłonić wieprzo-dzika przed niepowołanymi oczyma. Przestraszony nagłą ciemnością wieprz kwiknął rozpaczliwie, wierzgnął i zrzucając z siebie derkę szurnął do przodu niczym sprinter na starcie.
Rozległ się rozpaczliwy krzyk Maryni. Stała w drzwiach chlewika z ręką przy ustach, jakby chciała zdławić krzyk strachu.
– Ot durna – zgromił ją Kaźmierz. – Czego boi sia?
Z wybałuszonymi oczyma wcisnęła się w róg chlewika.
– Taż to dzika świnia! – Marynia dopadła Kargula i schowała się za nim. Słysząc ten okrzyk Kaźmierz rozjaśnił się cały w uśmiechu pełnym dumy. Patrząc na Kargula, rzucił z triumfem:
– Widzisz, jaka ta rozdziawa silnie przestrachana?! – uspokojony reakcją Maryni zaczął wycierać czarne od pasty dłonie o kamizelkę.
– Teraz już nie ma na nas mocnych!
Zagnał wieprzka do kojca i pogładził go po łbie, jakby dziękując za wrażenie, jakie wywołał na jego żonie. Marynia przenosiła spojrzenie ze świni na czarne od pasty ręce Kargula, na porozrzucane po podłodze puste pudełka po paście, na szczotki.
– Powariowali, czy co?
– A coż jej oczy dęba stanęli jak u czerepachy? – Kaźmierz wskazał dumnym gestem miotającego się w kojcu wieprzka. – Tu o nasze przyszłość idzie!
– Kaźmierz – załamała ręce Marynia – Jaka to przyszłość będzie jak od zwykłej świni ona zależy?
– Ot, koczerbicha jedna! – ściął ją wściekłym spojrzeniem jak kosą ścinał chwasty przy drodze. – Teraz to jest dzik! Zapamiętaj to sobie i cicho-sza.
– Taż to oszukaństwo!
– Ot, dziermoli – Pawlak wzruszył ramionami, jakby nie było o czym mówić. – Jakie tam oszukaństwo? Zwyczajna polityka.
– Nawet baran, jak chce do znaczenia dojść, na lisa on musi przefarbować sia – poparł wspólnika Kargul.
Pawlak podszedł do Maryni i z groźną miną zapowiedział:że o tym, co tu się dzieje, nikt nie może się dowiedzieć. Ani młodzi, ani dyrektor, ani ten myśliwy, dla którego cały ten cyrk urządzili.
Kiedy Pawlak instruował żonę, Kargul podszedł do kojca i pieszczotliwie posmyrgał za uszami swego wychowanka.
– No, maleńki, żeb' ty się nam aby dobrze sprawił. W tobie cała nasza przyszłościowa nadzieja.
– Aj, Bożeńciu – westchnęła Marynia, kręcąc głową bardziej nad swoim losem niż nad losem przerobionej na dzika świni. – Jak Tyś dopuścił, żeb' człowiek przez świnię protekcji dochodził, to już koniec świata…
„Dziewczyny oszukane przez mężczyzn nie nadają się nawet na świadka na czyimś ślubie. Wszystkie uwiedzione są wrogami nie uwodzicieli, a tych, co się uwieść nie dały. Pojechałam rowerem na pocztę, żeby zadzwonić do Wrocławia i zaprosić Irmę na świadka do Urzędu Stanu Cywilnego. Jak usłyszała, że wychodzę za mąż, to spytała, czy już jest po fakcie z moim narzeczonym (ale sformułowanie!). Jak powiedziałam, że nie, to się wyśmiała, że kupuję kota w worku, bo może się okazać, że w nocy będzie mi się podobał mniej niż za dnia i że ona nigdy by nie wyszła za mąż za kogoś nie sprawdzonego w łóżku. Jak jej powiedziałam, że Zenek wyciągnął mnie z wody, to zaczęła drwić, że takie udawaczki jak ja zawsze się topią na płytkiej wodzie w obecności ratownika. A kiedy spytałam, czy już złapali tego uwodziciela, co miał takie samo imię jak mój narzeczony i podawał się za asystenta, to usłyszałam, że się wyśmiewam z cudzego nieszczęścia i że teraz iść za mąż dziewicą to kompromitacja, bo znaczy, że się nie było obiektem prawdziwego pożądania. Powiedziałam że w takim razie ona jest nieskompromitowana i Irma rzuciła słuchawkę. Chciałam się nałykać świata, a teraz to myślę, że może tylko na prowincji potrafią tak się kochać jak ja i Zenek? Jak wracałam z Lutomyśla, kupiłam sobie nocną koszulę (mocno wycięta i taka krótka, że właściwie to wcale jej prawie nie ma). Ale kiedy mnie Zenek w niej zobaczy?
Słyszałam, jak babcia Marynia rozmawiała z babcią Kargulową, że ślub będzie w moje imieniny, ale noc poślubna dopiero po organach, bo teraz tylko idzie o podkładkę do posady i odroczenia wojska…”
Był wieczór, kiedy Ania skończyła pisać kolejną stronę pamiętnika.
Stanęła przed lustrem w nowej koszuli, by zobaczyć się oczyma Zenka. Zdejmowała ją z siebie kilka razy jakby ćwiczyła przed premierą najważniejszą scenę sztuki. Ale kiedy dojdzie do tej premiery, skoro Zenek stoi twardo na gruncie naukowego światopoglądu? – zastanawiała się dziewczyna, patrząc w lustrze na swe bujne ciało jak na owoc, który się marnuje w tym lipcowym upale.
W tej chwili z bramy obejścia Pawlaka wytoczył się wóz, zaprzężony w klaczkę i ogiera. Obok Pawlaka, który dzierżył lejce, tkwił Kargul; na wozie zaś telepała się jakaś skrzynia, przykryta baranicą. Pawlak cmokał na konie, skłaniając je do raźnego kłusa.
Kargul strzygł niespokojnie oczyma na boki, jakby wieźli nie własnego wieprza, lecz beczki z zacierem na bimber.
– No jak, dycha? – spytał półgłosem Pawlak. Kargul uchylił baranicę i stwierdził, że kaban rozbojarzył się w kojcu, jakby jechał do lochy, co się latuje, a nie na swoją zgubę.
Po drodze pozdrowił ich młynarz Kokeszko, ze zdziwieniem wpatrując się w baranicę, spod której dobiegał przygłuszony kwik.
– Aby do lasa dotarabanić sia, a już my bitwę wygrali – mruczał pod nosem Kaźmierz, uchylając grzecznie czapki w odpowiedzi na ukłon przejeżdżającego na rowerze listonosza Żebrowskiego.