39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

Każdy znajomek wydawał się mu zagrożeniem. Groził demaskacją, mógł zachwiać fundamentem ich przyszłości, dla którego gotowi byli ponieść ofiarę z okazałego tucznika. Cała nadzieja była w tym, że nikt ich po drodze nie nakryje na tym szalbierstwie oraz że ów myśliwy na widok dzikiego zwierza chybi. Wówczas oni dotrzymaliby umowy wobec dyrektora Pilcha, ten zaś zrehabilitowałby się wobec inspektora Szproty. Szprota mógłby mieć pretensje jedynie do siebie samego, że się nie sprawdził jako strzelec.

Las był coraz bliżej, ale na drodze pojawiła się niespodziewanie przeszkoda w osobie wójta. Fogiel właśnie wyszedł z gospody, ocierając wąsiska z piany po ciepłym piwie, kiedy ujrzał zbliżający się zaprzęg. Patrzył na klaczkę i deresza nieomal jak na swoje: miał obiecane, że gdy załatwi Zenkowi posadę w Gminie i odroczenie z wojska, Pawlak odstąpi mu oba konie ze sporym upustem. Sam się przecież zgodził, że wobec mechanizacji koń to przeżytek…

Na widok wójta Kaźmierz skierował spojrzenie w przeciwną stronę, polecając półgłosem Kargulowi to samo. Obaj więc zwrócili głowy w lewo, jakby sam widok „Gospody Ludowej” napawał ich obrzydzeniem.

Wójt machał ręką, wołał do nich, zapraszając gestem na piwo.

Chwycił się zatyłka wozu, a kiedy podcięte batem konie ruszyły z kopyta, zaczął przebierać nogami, żeby nie stracić kontaktu z załogą wozu. Dysząc głośno, deklarował gotowość zapłacenia już w tej chwili zaliczki za oba konie.

– Pieniądze wezmę, jak konia będę chciał zbyć sia – rzucił przez ramię Kaźmierz, zupełnie jakby zapomniał, że jeszcze rano obiecywał wójtowi poważne ulgi w transakcji.

– Powiedziałeś, Pawlak, że aby ci ich na ślub potrzeba – przypomniał wójt, z wysiłku sapiąc, ale nie puszczając zatyłka wozu. – Warto na ten kawałek drogi do Urzędu konie zaprzęgać?

– Do Urzędu to ja taksówkie wynajął, a na prawdziwy ślub to one pójdą w paradnym przystrojeniu.

– Weź choć zadatek na nie – Fogiel jedną ręką trzymał się wozu, drugą wyciągał z kieszeni spięty gumką plik banknotów. Wtedy Kaźmierz wstrzymał konie i oświadczył zaskoczonemu natrętowi, że on wcale nie musi mu teraz koni sprzedawać, bo znalazł lepszą posadę dla Zenka, niż ta, którą mógł wójt zapewnić. Fogiel spojrzał na Kargula, jakby u niego szukał wyjaśnienia przyczyny tak nagłej zmiany frontu: przecież obiecali konie za posadę? Co lepszego mógł Pawlak znaleźć, skoro z PGR-u na udry poszedł do tego stopnia, że milicja tam była kombajn odbierać!?

– Iiii tam, wójt to tyle wie, co zje – z wyższością stwierdził Pawlak. – Ja lepszy tam z tyłu na wozie klucz do szczęścia Ani i Zenka znalazłszy…

W tej właśnie chwili ów klucz do szczęścia zaszamotał się w kojcu.

Spod baranicy do uszu zdumionego wójta dobiegło pochrząkiwanie.

– A co wy tam wieziecie?

– Aj, Bożeńciu, wójt prosto niemożliwie ciekawy stał sia – zdenerwował się Pawlak i podciął konie. Wójt usiłował dosięgnąć baranicy. Zacisnął jej skraj w garści, ale Kargul całym ciężarem ciała opadł na wierzch kojca, przyciskając baranicę swoim ciężarem. Wójt został z oddartym kawałkiem w ręku, dręczony pytaniem, co też mogło się stać, że tamci nie potrzebują już jego protekcji.

Zbawienny las był coraz bliżej. Mieli już skręcać z wiejskiej drogi w polny trakt, gdy natknęli się na Jadźkę i Witię. Kaźmierz zwolnił, żeby nie wyglądało, że jadą do pożaru. Wójt z daleka rzucił pytanie, skierowane do dzieci Pawlaka i Kargula:

– Nie wiecie, co tam wasi wiozą w tej skrzyni?

– Może zmądrzeli i pana młodego wywożą do lasu! – głośno rzuciła Jadźka, a Witia dorzucił od siebie: – Szkoda, że wy telewizji dzisiaj nie oglądali!

Kaźmierz ściągnął lejce, żeby do tamtych dotarło, co on miał im do powiedzenia na temat telewizji:

– Jak ja na wasze durackie gęby patrzę, to mnie za dwie telewizje wystarczy! My tu o przyszłość ziemi zabiegamy, a te trutnie zatracone czas na te telewizacje marnują!

– Dzięki niej może Ania życia nie zmarnuje – Jadźka darła się coraz bardziej piskliwym głosem. – Oszusta przyhołubili!

Witia, zauważywszy rosnące zaciekawienie wójta i pomny ostrzeżeń kaprala Marczaka, jął odciągać żonę, by przedwcześnie nie zdradziła, jakiego to asa mają w rękawie.

– Oddajcie córkę! – Jadźka wyrwała się z jego uścisku.

– Chcą zobaczyć, że nasza dziewuchna śliczniusia odziana na ślubie będzie, niech przyjdą do Urzędu obejrzeć!!

– Prędzej może na sądzie się spotkamy!

– Ot, koczerbicha jedna – Pawlak uniósł się z siedzenia i usiłował dosięgnąć synową choć końcem bata. – Ty mnie sądem grozisz? Kociubą ciebie prześwięcić!?

W tym momencie konie przerażone krzykiem Pawlaka i świstem bata poderwały się do galopu. Kaźmierz, jak zdmuchnięty płomień świecy, zniknął z pola widzenia Jadźki i Witii, waląc się na plecy w słomę tuż obok kojca, w którym pochrząkiwał niespokojnie wypastowany na czarno wieprz. Przez chwilę jego nogi w cholewach majtały się w powietrzu. I tak wóz wraz z dziwnym ładunkiem i pasażerami zniknął z pola widzenia Jadźki, Witii oraz wójta Fogla.

Wszyscy troje spojrzeli po sobie, ale żadne z nich nie mogło nawet w najśmielszych fantazjach domyśleć się, co było przyczyną wyprawy Pawlaka i Kargula do lasu.

Dąbrowa przy trzęsawisku wypełniona była cichnącymi głosami ptaków, które żegnały upalny dzień. Kopyta koni głucho bębniły w twardy dukt. Pawlak trzymając lejce, szedł z lewej strony wozu.

Kargul z ręką na kojcu z prawej. Obaj bacznie lustrowali krzewy, zarośla i chaszcze po obu stronach leśnego duktu, szukając odpowiedniego miejsca na wyładowanie kojca.

– A, człowiecze – westchnął cicho Pawlak. – Ile to musisz nałgać, żeb' uczciwie sprawe załatwić.

– Mnie to tłumaczysz? – odmruknął basem Kargul, zerkając na pastowany ryj wieprza, widoczny między deskami kojca. – Jemu to przetłumacz. Teraz od niego wszystko uzależnione…

Kaźmierz położył palce na ustach: teraz trzeba być cicho jak w kościele, żeby przypadkiem nie zdradzić przed myśliwymi, że oto za chwilę spotkają się z dzikiem, wyprodukowanym w jednym jedynym egzemplarzu.

– Jedź w tamte dzbele – Kargul wybrał miejsce na skraju młodniaka, gdzie sosenki mieszały się z rzadkimi brzózkami, prześwitującymi jak dziurawa firanka. Dawało to możność obserwacji pola: wypuszczą „dzika”, jak już tamci będą się zbliżać, żeby przypadkiem nie rozminęli się – myśliwi z „dzikiem”, a malowany wieprz ze swoim losem. Zdjęli kojec, starając się poruszać cicho, jak złodzieje w banku. Małe oczka wieprza przyglądały im się nieufnie spomiędzy desek kojca. Kargul wziął z wozu ogromną szpulę sznurka. Pawlak ze zdziwieniem patrzył, jak przywiązuje koniec sznura do tylnej nogi wieprza.

– A coż jego ukąsiło, a? Paść jego będziesz?

– Hukną-palną, a może być on tego nie lubi i gdzie go potem będę szukał po rojstach i chaszczach? – szeptem wyjaśnił Kargul, wiążąc supeł nad racicą świni. Wytarł umazane pastą ręce o spodnie, udając, że nie dostrzega złośliwego grymasu Kaźmierza.

– Ty oczadział? Widział ty kiedy dzika na sznurku?

Pawlak chciał odwiązać pętlę, ale Kargul odepchnął go. Kaźmierz stracił równowagę i usiadł na trawie.

– Mój dzik! – Kargul nie miał zamiaru ustąpić.

– Ot, zbiesił sia! Ja jego wymyślił i ja za jego prezentację odpowiadam – Kaźmierz podniósł się z ziemi. – Nie daj Boże trafią i naszą przyszłość czort na nic przez ten głupi szpagat obróci.

Kargul niechętnie pozwolił mu na rozwiązanie supła. Patrzył na wieprza jak inspicjent w teatrze patrzy na stojącego za kulisami aktora, który za chwilę ma wejść na scenę i powiedzieć najważniejsze w tej sztuce słowa.

– Ano, spraw ty się dobrze. A jak, daj Boże, unikniesz gwałtownej śmierci, w tu poru trza ciebie będzie osobiście zaciukać.

Wszystkiego na władze nie można zwalać, a kiełbasy na te prawdziwe wesele i tak muszą być…

Kaźmierz gestem dał mu znak, że nie pora teraz na składanie obietnic. Czas przystąpić do czynu. Sprawdził czy zapadka w kojcu – lekko się podnosi, po czym przeniósł wzrok na skraj dąbrowy, jak wódz wybierający pole bitwy. Wyciągnął rękę, pokazując potężny dąb, za którym zaczynały się mokradła i trzęsawiska.

– Władyś, ja ich podprowadzę tam. Jak nas zobaczysz, pogoń jego batem i sam uciekaj.

Wciskał Kargulowi bat, ale ten wcale nie miał zamiaru go przyjąć.

Zresztą nie odpowiadał mu plan Pawlaka.

– Twoje oczy są lepsze.

– To też mówię, że dzika ja prędzej dojrzę i im pokażę.

– Ty pokażesz, ale czy tamten odróżni jego ode mnie? – Kargul popatrzył na czochrającego się o deski kojca bohatera dramatycznej sceny, która lada chwila miała się rozegrać na skraju dąbrowy.

– Awo – wzruszył ramionami Pawlak, jakby nie było w ogóle o czym mówić. – Najwyżej pomyśli, że drugi zwier lizie…