39231.fb2 Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

Nie ma mocnych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 40

– A w lufie dwa naboje!

– Aj tam – Pawlak odpędził te obawy Kargula gestem ręki, jakby odganiał natrętną muchę. – Może i żadnym nie trafi.

– Tak czy siak, lepiej żeb' on ciebie brał na cel.

– A czegoż to lepiej, a?

– Boś mniejszy.

– No i przez to u mnie nogi krótsze.

– Ale jak ty silnie przestrachany, to szybciej ode mnie nogami przebierasz.

– A żeb' ciebie wilcy! Taż ty większe kroki sadzisz!

– Konusowate konie zawsze szybsze są w galopie…

– Jak powiedział? Konusowaty? Taż mnie jakby kto sagan waru na łeb wylawszy…

– Boś gorączka człek! Na coż ta denerwacja? Ty pognaj kabana, a ja ich wyprowadzę…

– Aj, człowiecze, kiedy ty się nauczysz politycznie myśleć? Taż nasza dola wspólna – Kaźmierz przerwał tę licytację apelem do rozsądku Kargula: – Czy ty strzelasz, czy do ciebie strzelają – jeden huk. Najlepiej siedź cicho i modlij sia – zostawił ogłupiałego tym wywodem Kargula przy kojcu, raźno wskoczył na wóz i pociągnął lejce. – Nu, na mnie pora!

Kargul patrzył w ślad za zawracającym wozem z wyrazem twarzy człowieka, który zorientował się, że ma na strzelnicy posłużyć za tarczę. Przyklęknął przy kojcu i zaczął z powrotem przywiązywać szpagat do tylnej nogi wieprza, przemawiając do niego po gospodarsku.

– Nu, malutki, ja tyle lat koło ciebie chodził, starał się, żeb' ty z wagi nie spadł, tak i ty teraz postaraj sia, żeb' mnie oni za ciebie na cel nie wziąwszy. Dla dobrej sprawy ty giniesz, żeb' my mogli żyć.

Przerobiony na dzika wieprz zastrzygł uszami i cofnął się w głąb kojca, jakby dopiero w tej chwili dotarło do niego, że nie przyjechał tu na wycieczkę.

Kiedy Pawlak ujrzał z bliska tego, komu miał zapewnić myśliwskie trofeum, poczuł się jak drobny oszust przed sądem. Od towarzysza Szproty biło poczucie władzy i siły. Jeszcze bardziej to wrażenie potęgował jego strój. Przedstawiciel wojewódzkiej kontroli na tę okazję przygotował się jak generał na defiladę: miał na sobie zielone zgrabne gumiaki, sznurowane pod kolanem, zielone bryczesy.

Myśliwska kurta przecięta była na skos ładownicą, pachnącą świeżą skórą, kapelusz w ochronnym kolorze zgniłego grzyba przepasany był plecionym sznureczkiem, za który w tej właśnie chwili dyrektor Pilch usłużnie zatykał znalezione na wykrotowisku piórko sójki.

Pilch wyglądał przy nim jak zmobilizowany na wojnę rezerwista: miał buty z cholewami, pożyczone od Rotmistrza, wiatrówkę, której kieszenie wypychały breneki na dzika. Otrzymał je od towarzysza Szproty wraz z jego dubeltówką. Sam Szprota na ten podchód wybrał się ze sztucerem. Teraz pocił się w myśliwskim stroju, ale gotów był do wszelkich poświęceń, byle wreszcie zdobyć upragnione trofeum. Pawlak na widok broni i bojowej postawy myśliwych, poczuł że obaj żądni są krwi.

– A choć dużo patronów mają? – zagadał, by zyskać na czasie.

Myśliwy dotknął ładownicy, po czem spojrzał na wypchane brenekami kieszenie kurtki Ryszarda Pilcha.

– Starczy – powiedział tonem kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do udzielania odpowiedzi, bo sam zwykle zadaje pytania. – Byle dziki były.

– Będą, będą – Pilch uśmiechnął się uspokajająco w stronę towarzysza Szproty, po czym przeniósł badawcze spojrzenie na Pawlaka. Ten zrozumiał spoczywające na nim brzemię odpowiedzialności.

– U mnie słowo droższe pieniędzy – bożył się Kaźmierz, starając się nadać swemu obliczu wyraz pełen głębokiej pewności. – Tylko że dzik to nie królik. On z ręki nie je. Odyniec jak się trafi, to ostro potrafi szarżować, że ho-ho-ho…

Myśliwy spojrzał na niego tak, jak może patrzeć tylko odznaczony bohater na dezertera. „Człowieku – mówiły bez słów oczy przedstawiciela wojewódzkiej komisji kontroli – komu ty to mówisz?

To jakbyś chciał mnie poinformować, że na każdego znajdzie się hak. A czy ja o tym nie wiem?”

Pawlak drgnął, słysząc metalicznie zimny szczęk naboju wsuwającego się w zamek sztucera. W ślad za towarzyszem Szprotą dyrektor Pilch złamał pożyczoną od niego dubeltówkę i wsunął w lufę dwie breneki.

Kaźmierz westchnął, zrobił ukradkiem mały znak krzyża i ruszył, dając tamtym znak, by posuwali się za nim w pewnej odległości.

Wśród chaszczy zawisła delikatna firanka sinawej mgiełki, która napłynęła od strony trzęsawiska.

– Mgła – mruknął myśliwy.

– Całe szczęście – wyrwało się Kaźmierzowi. Pochwycił zdziwione spojrzenia Szproty i wyjaśnił pośpiesznie, że „we mgłe zwier tumanieje, da się podejść jak dziecko w kołysce”…

Skierował się w stronę duktu, przy którym zostawił Kargula z wieprzem w kojcu. Szedł przyczajony, udając że się skrada, ale równocześnie specjalnie co chwila następował buciskami na suche gałązki. Ich trzask miał być sygnałem dla Kargula na rozpoczęcie akcji… Dawno już powinien wypuścić wieprza. Jak długo ma prowadzić za sobą uzbrojonych strzelców? Jeszcze kilkadziesiąt kroków i wejdą prosto na kojec.

Pawlak zaczął się niespokojnie rozglądać na boki…

Kargul już dawno słyszał trzask suchych gałązek. Nawet wydało mu się, że między lekką zawiesiną mgiełki widzi jakieś sylwetki, w żaden jednak sposób nie mógł rozpocząć akcji: podniósł zastawkę do góry, ale pomalowany wieprz nie ruszał się wcale z miejsca. Zaczął więc kopać w tylną ścianę kojca. Uniósł go nawet do góry; ale wieprzek wparł się zadem w deski i nie myślał wcale wyjść naprzeciw ofiarowanej mu wolności.

Pawlak zrozumiał, że jeszcze chwila, a sam wprowadzi myśliwych na stanowisko Kargula. Musiał znaleźć jakieś wyjście. Szeptem zapowiedział kroczącemu ze sztucerem pod pachą Szprocie, że sam teraz obejdzie trzęsawisko, żeby wypłoszyć te sztuki, co się w nim teraz babrzą…

Odszedł na palcach, ale ledwie zasłoniły go krzaki, skręcił w bok i biegiem pognał do miejsca, w którym stał kojec.

Kargul z wściekłym wyrazem twarzy kopał w kojec, w żaden sposób nie mogąc wypłoszyć „malowańca”.

– Ot, murmyło jeden – sapał zdyszany Kaźmierz. – Chcesz żeb' jego podeszwą nadepli?

– Taż soli jemu pod ogon nie nasypie – usprawiedliwiał się Kargul, bezradnie wskazując na swego wychowanka. Kaźmierz chwycił wieprza za malowane uszy i nie bacząc na jego kwik wyciągnął go z klatki.

Podciął go batem tuż pod ogonem. „Dzik” kwiknął, podskoczył równocześnie na czterech nogach i raźno ruszył skrajem wrzosowiska w stronę mokradeł. Za jego tylną nogą ciągnął się szpagat, którego koniec nawinięty był na drewniany kołek. Widząc, że kołek z młotkiem sznura toczy się w ślad za wieprzem, Kargul przydepnął go nogą.

– Ty mordo zakazana! Co ty narobił?! – Kaźmierz patrzył na wspólnika jak na zdrajcę. – Ryby tobą karmić! Dawaj noża!!

– Nie mam.

– A bodaj cię, bambaryło…

Już nic więcej nie zdołał powiedzieć, bo wieprzek zniknął wśród gęstwiny. Najwyższy czas naprowadzić na niego czekających myśliwych. Pawlak zaczął pospiesznie przedzierać się przez krzaki, ale nagle zastygł. Rozległ się strzał. Pawlak przeżegnał się odruchowo.

Dyrektor Pilch, stojąc o pół kroku za swoim gościem, pierwszy dostrzegł przesuwający się przez wrzosowisko czarny grzbiet dzika.

Trącił łokieć towarzysza Szproty, wzrokiem wskazując kierunek.

Szprota podrzucił sztucer do oka. Padł strzał, ale zwierzę sunęło dalej. Lufa sztucera odprowadziła go kawałek. Palec nacisnął spust. Drugi strzał targnął ramieniem myśliwego.

Pawlak usłyszał świst kuli. Upadł na kolana w krzakach i odruchowo zasłonił oburącz głowę, jakby w tej chwili miał mu zwalić się prosto na maciejówkę cały niebieski sufit.

„Dzik” po drugim strzale poderwał się do biegu, ale potknął się i przewrócił na bok, bo przywiązany do jego nogi sznurek zaczepił się o korzeń.

Ukryty w krzakach Kargul dzierżył oburącz kij z namotanym sznurkiem. Kiedy rozległ się trzeci strzał, posypały się na jego kapelusz ścięte pociskiem gałązki. Rymnął na ziemię jak długi, wypuszczając z ręki koniec sznura.

– Tędy, tędy – krzyczał podniecony myśliwy, przedzierając się przez gęstwinę z gotowym do strzału sztucerem. – Widziałem, jak dostał!