39231.fb2
Podczas kiedy Ania, porównując się w pamiętniku z Julią, połykając znalezione w szafie pigułki na kaszel gotowała się do odegrania sceny śmierci, życie szykowało jej całkiem inną rolę do odegrania.
W stodole Pawlaka przebijające się przez szpary w deskach smugi słońca przecinały jasnymi prążkami twarze tych, którzy urządzili tu zasadzkę. Przy wrotach, przekrzywiając głowę, klęczał kapral Marczak, starając się choć jednym okiem prowadzić obserwację ciągłą podwórka; obok niego na odległość wyciągniętej ręki przykucnęła panna Blanka, wzniecając w sobie żar nienawiści do tego, kogo za chwilę zidentyfikuje jako swego uwodziciela; w głębi, niczym drugi odwód, czekali na scenę konfrontacji Witia i Jadźka, napięci oboje niczym gracze na wyścigach, którzy postawili największą stawkę na pewniaka.
Całą tę ekipę wpuścił Kaźmierz do stodoły z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Jemu przypadła rola psa gończego, który ma wystawić zwierzynę na celny strzał. Jakoś jednak długo nie wyprowadzał przynęty. Franio nerwowo przekręcił kaburę z pistoletem na brzuch. Witia podsunął się ku niemu na kolanach i chcąc podtrzymać w milicjancie bojowego ducha, powiedział, że jak wszystko się uda, to Franio jak nic pójdzie wyżej po szczeblach kariery.
– A jak on nie wyjdzie? – denerwowała się Jadźka, przez dziurę w sęku obserwując dom swego ojca. Stamtąd niósł się głos Zenka, który śpiewał piosenkę o dziewczynie, co na wakacje przyjechała, taka śliczna, taka mała…
– Już wujko dobrą prowokację wymyślił – Franio uspokoił Jadźkę, odnosząc się z uznaniem do pomysłu Kaźmierza. – Będzie zaraz stawienie do oczu i koniec balu panno Lalu! Zaobrączkuje się ptaszka i do pudła, niestety.
Aż mlasnął, delektując się z góry tą sceną, a jego zajęczy pyszczek bardziej teraz przypominał drapieżną wydrę.
– Najpierw on pójdzie do szpitala – syczącym głosem zapowiedziała panna Blanka, patrząc na swoje długie, na czerwono pomalowane paznokcie. – Ślepia mu nimi wydrę!
Franio dość krytycznie się odniósł do zamierzeń dziewczyny, za to nad wyraz pozytywnie do jej urody. Zmierzył ją wzrokiem od kolan, na których klęczała, aż po skręcone w pukle jasne włosy.
Jedno temu uwodzicielowi można przyznać, niestety – powiedział z wewnętrznym przekonaniem. – Że gust to on ma!
– Tylko niech Franio pamięta, że zanim do pudła on pójdzie, to garnitur z niego trzeba zedrzeć – Jadźka myślała raczej o praktycznych stronach zdemaskowania oszusta. – Bo to ojców inwestycja!
– Tss – syknął kapral i przywarł okiem do szpary w deskach.
Na ganku domu Pawlaków pojawił się Kaźmierz, trzymając mocno za rękę Anię w wymiętej ślubnej sukience. Ania, wyciągnięta z półmroku zasłoniętego okiennicami pokoju, mrużyła w słońcu oczy.
Nie wiedziała, co właściwie ma się za chwilę wydarzyć. Nie wiedziała, że jest przynętą na grubego zwierza.
Jej pojawienie się na ganku wywołało z domu Kargula Zenka. Stanął na ganku w kolorowej, kraciastej koszuli, gotów biec i porwać na ręce swoją młodą żonę, która jeszcze tak naprawdę żoną być nie zdążyła. Ale Kargul wysunął się przed niego, jakby go chciał swoim ciałem zasłonić przed jakimś zdradzieckim ciosem. Stał i kolebiąc się, patrzył czujnie spod ronda starego kapelusza na Pawlaka.
– Podejdź-no tu bliżej – rzuca Kaźmierz, wyraźnie adresując polecenie do Zenka. Zamiast niego odezwał się Kargul.
– A na co?
– Żeb' mógł on nareszcie dostać, co jemu należy sia!
– A skąd ja wiem, czy ty jego kosą nie przywitasz?
– U mnie słowo droższe pieniędzy – z godnością stwierdził Kaźmierz, unosząc dumnie brodę i ciągnąc Anię za rękę w stronę środka podwórza. Ania próbowała wyrwać dłoń z żelaznego uścisku.
– Po co dziadek to kino urządza?!
– Żeb' ty się nareszcie dobrze przyjrzała, kogo ty sobie na męża upatrzywszy – rzucił półgębkiem w jej stronę, ale drugą połowę twarzy, ku domowi Kargula zwróconą, starał się równocześnie okrasić czymś w rodzaju zachęcającego uśmiechu. Zenek dał się na to nabrać. Rozluźnił się i ruszył ku Pawlakowi, pokazując zęby w radosnym uśmiechu.
– Dziękuję, żeśmy się dogadali…
Ledwie zaczął deklarować swoją gotowość porozumienia, twarz Kaźmierza wykrzywiła się, jakby Zenek z przystojnego blondyna zmienił się w diabła.
– Niedoczekanie twoje, ty draniu sobaczy!! Ty ogierze zołzowaty!! Koniosraju jeden!
Nie puszczając ręki Ani rzucił okiem w stronę stodoły. Kargul dobił do Zenka i teraz obaj stali ramię przy ramieniu, gotowi odeprzeć atak. Żaden z nich jednak nie spodziewał się operacji aż na taką skalę: skrzypnęły wierzeje stodoły, wysypała się cała tyraliera. Na czele biegła panna Blanka, za nią podążał kapral Marczak, a na flankach pokazali się Witia z żoną. Kaźmierz patrzył wyczekująco, do czego dojdzie, gdy ta fala zderzy się z murem piersi Zenka i Kargula. Zauważył, że uwiedziona, nie spuszczając z Zenka oczu, zwalnia kroku i wreszcie zatrzymuje się w połowie podwórza. Przeniosła wzrok na Pawlaka. Widząc w jego oczach natarczywe pytanie – czy to ten? – pokiwała przecząco głową.
Podeszła bliżej, patrząc Zenkowi w oczy, po czym załamana, z głuchym szlochem rozpaczy schowała twarz w dłoniach.
Kaźmierz zrozumiał, że cała ta inscenizacja była wielką pomyłką.
Pociągnął opierającą się Anię z powrotem w stronę domu. Nie wypuszczając jej przegubu z garści, przyglądał się z ganku wydarzeniom na podwórzu.
Kapral Marczak stał przed Zenkiem, domagając się dowodu osobistego. – Zenek sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów, wydobył nowiutki dowód i podał go milicjantowi. Ten głośno odczytał nazwisko – Zenon Adamiec – i zdziwiony spojrzał na pannę Blankę: przecież jej uwodziciel nosił właśnie takie nazwisko!
– Dla tej pani obcy? – Franio wskazał pannę Blankę, a kiedy Zenek bez wahania potwierdził, że jak najbardziej obcy, rzucił z wyraźnym żalem: – To pan jej nie uwiódł, niestety?
Teraz Zenek zrozumiał, w czym bierze udział wbrew swej woli: oto on sam stał się ofiarą uwodziciela! Pewnie szukają jego sobowtóra!
– Jakiego sobowtóra?! – Franio wytrzeszczył zajęcze oczy.
– Trzy miesiące temu ukradli mi dowód – z uśmiechem ulgi wyjaśnił Zenek. – Ten jest nowo wyrobiony. Może się pan dowiedzieć na komendzie we Wrocławiu – spojrzał ze współczuciem na szlochającą pannę Blankę. – To nie pierwsza uwiedziona na moje konto. We Wrocławiu ten cwaniaczek podawał się za asystenta na uniwerku!
Wyraźnie zawiedziony kapral Franio z ociąganiem oddał Zenkowi dowód.
– Trudno. Przykro mi, ale ja nic do was nie mam, niestety.
– Ale ja mam – Zenek przytrzymał go za pasek raportówki. – Musicie mi oddać żonę!
– Milicja nie wtrąca się do pożycia małżeńskiego, niestety.
– O to właśnie idzie, że pożycia nie było!
– Przez niego!! – gorliwie przyświadczył temu zwierzeniu Kargul, wskazując na Pawlaka. Franio zwrócił się oficjalnie w stronę Pawlaka, który w tej właśnie chwili starał się wepchnąć w drzwi opierającą się wnuczkę.
– Obywatelu! Halo, jakim prawem więzicie legalną małżonkę tego oto obywatela?!
Gdy Kaźmierz usłyszał, że Franio zwraca się do niego oficjalnym zwrotem „obywatelu” – choć jeszcze przed chwilą traktował go jak sprzymierzeńca – odwrócił się, by raz wreszcie dać mu odpowiednią reprymendę. Chwila nieuwagi wystarczyła, by Ania wyrwała swój nadgarstek z żelaznego uścisku paluchów dziadka. Niemal frunęła ponad stołem na tamtą stronę podwórza. Zenek chwycił ją w ramiona.
Chciał ją od razu całować tak, jakby byli sami w małżeńskiej sypialni, ale Ania odchyliła głowę: muszą przedtem poważnie porozmawiać. Kargul, widząc że ku młodej parze zmierza Pawlak, chowając gorączkowo wyciągnięty z kamizelki cebulasty zegarek, jak to czynił zawsze przed wszelką bijatyką, wepchnął młodych za drzwi, nakazując im schronić się na górze. W ślad za nimi wpuścił kaprala. Postawił krzesło przy schodach i prawie siłą posadził go na straży.
– Franiu, ano siadaj tu i pilnuj wolności dyskusji, bo inaczej dojdzie do złamania praworządności!
Franio wzruszył ramionami, jakby to była w jego fachu całkiem zwyczajna rzecz.
– Dla mnie to chleb z masłem, niestety…
Kaźmierz zakręcił się koło domu, szukając Witii, żeby mu pomógł szturmem odebrać Anię. Witia siedział w kuchni na krześle ze zwieszoną głową, jak człowiek, który przegrał w karty ostatnią krowę. Na ławce obok niego szlochała panna Blanka, przytulając głowę do piersi Maryni.
– Taż czego płacze, a? – spytał niecierpliwie Kaźmierz, który uważał, że w tej chwili sam ma większe powody do zmartwienia niż ta uwiedziona. Tak na nią liczyli, a ona nie spełniła nadziei pokładanych w niej przez rodzinę Pawlaków.
– Że to nie on! – wyrwało się bohaterce reportażu o oszuście matrymonialnym. Witia spojrzał na nią z pewną zawiścią.
– I co się pani martwi? Sławna pani przez to, w telewizji panią pokazują…